JADOWITA

Image by engin akyurt from Pixabay 

Siedzę u fryzjera. Zarezerwowane późne popołudnie na co najmniej dwie godziny, bo farba, ścięcie i modelowanie. I przy okazji pani Marzenka mi hybrydę na dłoniach zrobi, toteż poświęcam sporo minut, by poczuć się dopieszczona, i połechtać moją kobiecą próżność. A co, raz się żyje! No raz na miesiąc, półtora chyba mogę bez skrupułów opuścić gniazdo i zostawić gromadkę moich dzieci (mąż też się w to wlicza). Jak i bez skrupułów mogę się przysłuchiwać rozmowom, prowadzonym w salonie. Ileż można czytać, że celebrytka A schudła 50 gramów, celebrytka B przytyła za to całe 88, celebryta C bierze czwarty rozwód w ciągu roku, a gwiazdka X wrzuciła milionowe zdjęcie na insta. Książki ambitnej żadnej nie wzięłam. Żałuję bardzo. Mea culpa. Przynajmniej bym się zatopiła w czyjejś biografii albo próbowała rozwiązać zagadkę kryminalną. A tak pozostało słuchanie. Chcąc nie chcąc.

Zaczęło się niewinnie. Do salonu wpada młoda kobieta, bardzo ładna, długie włosy, burza loków. Rzuca się w oczy. Jest przy tym cholernie szczupła. Aż sama mimowolnie wciągam brzuch jak ją widzę. Umawia się na wizytę u pani Marzenki i wychodzi. A baby w salonie, klientki dla jasności, aż się trzęsą komentując.

- Ta to chuda. Pewnie anorektyczka. - syczy jedna. 
-No jasne, że anoreksja. Normalnie taki chudy nikt nie jest. -  "dosycza" kolejna. 


A pani Marzenka mówi, że ta kobieta wygląda tak od zawsze. W ciąży też tak wyglądała. Tylko piłeczkę z przodu miała zamiast brzucha. Taki typ. 

- W ciąży? To ona ma dziecko??? - pyta zszokowana znów ta, która zdiagnozowała anoreksję.

- Tak, dziewięcioletnie. - odpowiada z uśmiechem pani Marzenka. 

- Na pewno jedno. Po drugiej ciąży by taka chuda już nie była. - No musiała to dodać. Jad z siebie cały wyrzucić, inaczej by eksplodowała. Przecież to oczywiste, że normalne kobiety nie są szczupłe i w ciąży tyją po 30 kg, i już nigdy nie wracają do starej wagi. Tylko jak cierpiętnice dźwigają pociążową nadwagę dumnie obwieszczając światu, że oto i one powiły na świat dziecię płacąc za to najwyższym poświęceniem, utratą talii! Bezpowrotnie!!!! 

- A te włosy ciekawe gdzie zrobiła i jaki to numer farby. - tamta nie odpuszcza. 

- Włosy to ona też ma naturalne. - pani Marzenka nadal mówi ze spokojem. Święta kobieta!

- Kolor też??? Doczepów nie ma? Ani trwałej? - dopytuje ciekawska.

- Ano nie. Taką fryzurę ma od liceum. Kiedyś mi zdjęcie pokazywała. Nic się dziewczyna nie zmieniła. Śliczna jest, prawda?? - pyta pani Marzenka dobrotliwie. 

- Uhm. - Jad podpłynął już tamtej do gardła i nie mogła więcej z siebie wydusić bidulka. Ale przełknęła dzielnie i drąży dalej. 

- Ale pazury u pani robi? Sama nie umie? 

- Tego to ja nie wiem moja droga. - brawa na stojąco za cierpliwość i opanowanie dla pani Marzenki. 

A tamta by się jadem zakrztusiła, gdyby nie wypluła tego ostatniego pytania. No musiała. Żeby było na jej. Nie przeżyłaby, gdyby jeszcze wspomniana kobieta hybrydę robić  umiała. 

Owszem rzeczona kobieta ładna, włosów i figury pozazdrościć, bo się babka w trendy aktualne wpisuje, ale żeby tak dociekać, co ma zrobione, a co nie? Święta nie jestem. Ciekawska bywam, ale widzę, że do tego levelu jeszcze nie doszłam. A ta Jadowita, nomen omen, niegruba, niebrzydka, w wieku mniej więcej tamtej, zadbana, ale borykająca się najwyraźniej z podwyższonym poziomem jadu. Jak nic. Tabletek cholera na to nie ma?! 

Siedzę sobie z gazetą jednak dalej. Farba mi się wzgryza we włosy, a ja słucham, o czym to klientki z Jadowitą dalej prawić będą. 

- A słyszałyście dziewczynki, że Agnieszkę mąż kopnął w d... albo inaczej puknął jakąś młodą d...? Agnieszka załamana, ale nie ma się co dziwić. Zero fryzjera, makijażu. No po ciąży to już by mogła coś ze sobą zrobić. - Jadowita mówi to z wyraźną pogardą i ogląda swoje paznokcie.

A jednak, po ciąży można? Eureka!!! - myślę sobie.

- Jakaś studentka. Pokażę Wam na fejsie, Dorota mi ją pokazała. - Jadowita ciągnie temat niejakiej Agnieszki. I leci biegiem po smartphona w różowej oprawie z brokatem i komentuje dalej. 

- No Aga szans przy niej nie ma. Ale studentka pusta. Zobaczcie rzęsy zrobione, doczepy, pazury, usta napompowane, w cyckach silikon, nogi rozkładać szeroko umie to chłop poleciał. - I pokazuje zdjęcie młodej atrakcyjnej dziewczyny (mi także, choć słowem się nie odzywam), która pręży młode ciało na zdjęciu, chyba na siłowni. Owszem makijaż mocny, ale buzia śliczna i te cycki to raczej naturalne. Ma dziewczyna kawał biustu. Zdarza się, nawet w młodym wieku. Naprawdę!!! W ciągu dwóch minut dowiaduję się jak owa Agnieszka się nazywa, gdzie pracuje i jak to się dziewczyna o zdradzie męża dowiedziała. Jadowita i jej koleżanki perorują beztrosko, żonglując faktami. No cyrk!!! Dosłownie. Pani Marzenka i fryzjerka pani Ewa klasa sama w sobie. Coś przytakną, rzucą zdanie typu: no chłopu do utraty rozumu niewiele trzeba. Nie ciągną za język, nie rzucają nazwiskami, a podejrzewam, że o owej sprawie wiedzą więcej, jednak jako że królowa jest tylko jedna, to oddają jej scenę (a raczej salon). 

Siadam w końcu na fotel. Pani Ewa czaruje mi na głowie coś nowego. Gadamy o pracy, pogodzie, ja nieśmiało o blogu. Świta Jadowitej się kurczy o jedną i zaczyna się show. Finał normalnie. 

- Jezu, dobrze, że ta Gośka już poszła. Patrzeć na nią nie mogę. Wyprostowała se te zęby i się szczerzy wszędzie. Jeszcze niech wybieli, to nas oślepi. - syczy Jadowita. 

Pani Ewa nic nie mówi. Pani Marzenka szykuje się na mnie i podpytuje o preferowane kolory. Mnie też zatkało. A jad jak płynął, tak płynie. 

- Prawie czterdziestka na karku, a ona myśli, że zębami świat zawojuje. By się za ćwiczenia wzięła, bo ledwo w fotelu fryzjerskim się mieści. By jeszcze pani Ewa szkody w salonie miała. - Jadowita chichocze. Świta przebiera nóżkami (dokładnie rzecz ujmując są to dwie pary nóg). Ja odmieniona, może nie jakoś diametralnie, ale z trochę innym odcieniem i krótszą fryzurką, oddaje moje dłonie w ręce pani Marzenki. Wybieramy kolor. Biorę mocny fiolet. Tak mnie naszło. Rozmawiamy o moich włosach, o salonie, bo po remoncie i jakoś nie czuję, by zarówno pani Marzenka jak i pani Ewa miały ochotę każdego oplotkować. Wręcz przeciwnie. Wolą chyba luźniejsze tematy. 

Zza drzwi słyszymy głos Jadowitej: 

- No błagam dziewczyny, Gośka wyglądała jak potwór z tamtym zgryzem. Teraz jest po prostu potworem z ładniejszym zgryzem. Mam rację? - wypluła jad i śmieje się dalej. 

Krew mnie zalewa. Nie znam kobity, a już jej nie lubię. No nie cierpię baby, choć nic mi nie zrobiła. Pani Marzenka szybko uwinęła się z moją hybrydą. Żegnam się z nią serdecznie. Wracam do części fryzjerskiej po płaszcz i mówię głośno dobranoc uśmiechając się najszerzej jak umiem, oślepiając Jadowitą (zanim słodko mi powie jak Gosi, papa kochana moja) swoimi srebrnymi klamerkami na zębach. Na obu szczękach. I jestem niemal pewna, jak to Jadowita komentuje:

- No następną pogrzało se zęby robić. 

Będzie miała dziewczyna pretekst, by sobie jadem popluć, bo widać, że jak nie pluje, to nie istnieje. To co jej będę żałować, nie? 

Podoba Ci sie ten post?
Podaj go dalej.
Kto ma pluć jadem, ten będzie, a nuż ktoś przestanie?
A może ktoś zacznie się po prostu śmiać i nie będzie sie martwił obgadywaniem?
Obserwuj moją stronę.
Nie jest jadowita:)
Ale jest warta Twojej uwagi!

BARBIE *


Image by Ivanovgood on Pixabay 

(...) Wpada do sali, a raczej wchodzi Ona. W kubkiem kawy w dłoni i wielką torbą imitującą skórę węża. Na niebotycznie wysokich obcasach. Cholera ja uwielbiam szpilki, ale 8 centymetrów to mój Everest, a tu widzę amatorkę tak na oko co najmniej 12. Idzie prosto, zgrabnie. Nogi gołe, choć w październiku daleko do 20 stopni. Opalona mocno (solarium?). Spódniczka mini, akurat zakrywa majtki. Głowę dam, że stringi. Różowe! Obcisła bluzeczka, wcale niechowająca biustu w rozmiarze D-E. Włosy blond, do pasa, idealnie proste (pewnie cały ranek je prostowała). Paznokcie długie, różowe. Makijaż pełny (Jezu, o której ona wstała żeby to zrobić?!). Powiem tak, kopia Dody Elektrody. Z początków jej kariery. Albo jej następczyni, albo rywalka. Cholera wie. I ta oto chodząca Barbie ani myśli siadać z nami tylko pcha się na katedrę. I się przedstawia. Pani doktor XYZ. Że co? Ona i doktorat??? No horyzonty to ona ma. Dwa. Doskonale je widać. Ale żeby doktorat? Jakim cudem ona go napisała z tymi pazurami???

* Cały tekst dostępny w tomiku opowiadań "Portrety" - premiera grudzień 2019 !

PORTRET KOBIETY ZAKOCHANEJ

Image by Disarm on Pixabay 


Kiedy rozglądam się dookoła i widzę zadurzone kobiety to dziw mnie bierze, ile są w stanie wytrzymać w imię miłości. Do jasnej ciasnej! Na ile kompromisów idą, najczęściej wbrew sobie tylko po to, by nie być samemu, udowodnić światu, że dla miłości warto cierpieć, by ludzie nie gadali, by nie przynieść rodzinie wstydu jak się rozwód weźmie, by dzieci miały pełną rodzinę albo by nie wylądować na ulicy?! Tego "by" jest znacznie więcej. Tyle, ile nieszczęśliwych w związku kobiet. Kobiet zakochanych ślepo, ufnie, beznadziejnie.
I gwoli wyjaśnienia. Nie mam lat dwudziestu, o życiu sporo wiem. Zaliczyłam wzloty i upadki. Wciąż upadam i się podnoszę. Jestem partnerką i matką, pracuję, i jak napisałam w opisie mojego bloga, wyklikuję o tym, co widzę oraz słyszę wokół.

1. Zuzanna - Kobieta Zdradzona
2. Paulina - Pani domu
3. Bożena - Kobieta Bita
4. Karolina - Kochanka Męża / Partnera
5. Wiesława - Kobieta Współuzależniona 


1. Zuzanna ma 35 lat, męża, pracę, mieszkanie na kredyt i dwójkę dzieci. Do tej pory przeświadczona, że jest chyba szczęśliwa. Idealnie przecież nigdy nie jest. Zdradę męża odkryła oczywiście przez przypadek, bo zawibrował jego telefon i przychodzące wiadomości od niejakiej pani Joli wcale nie były służbowe, i bez podtekstów. Były jednoznaczne, ociekały erotyzmem i wskazywały na dłuższą już relację.
Oczywiście najpierw jest złość ogromna. Szał, miliony pytań.
Potem smutek, rozpacz i pewność siebie na poziomie minus sto. Zuzanna grozi rozwodem, chce unicestwić panią Jolę i obsesyjnie kontroluje męża. Bo mąż obiecał, że romans zakończy, ale nieufna żona telefon sprawdza. Laptop też. Żąda haseł do poczty i fejsbuka, i rozlicza z każdej minuty spóźnienia. Ciuchy niewiernego wącha. Z wydatków też każe się spowiadać. Od męża nie odchodzi, choć grozi bolesnym rozwodem na każdym kroku. Boi się być sama, chce, by dzieci miały ojca. Daje mężowi drugą szansę, ale nie przebacza i nie zapomina. Ciągle drży, czy on kogoś na boku nie ma i choć o ile łatwiej, by było rozstać się, to tego nie robi. Męża nadal kocha, ale nie jest w związku szczęśliwa. Mąż poprzepraszał, kwiatów nakupował, ale po jakimś czasie przestaje ją nosić na rękach. A Zuzanna tego oczekuje, skoro tak łaskawie przy nim została. On nie rozumie o co jej chodzi i kłótnia gotowa. Godzą się w łóżku, ale w związku nadal jest ich troje, bo Zuzanna ciągle myśli, czego nie miała, skoro mąż skoczył sobie w bok. I tak żyje z dnia na dzień zbyt słaba by zapomnieć lub by odejść.

2. W języku polskim Paulinę można określić mianem "kury domowej". W języku niemieckim jest inne pojęcie "Hausfrau" - pani domu. Ono nie stygmatyzuje kobiety, które z różnych powodów zajęły się domem.
Paulina właśnie taką żoną jest. Wykształcona świetnie postanowiła na początku zająć się dziećmi. Mąż nieźle zarabiał, mógł się rozwijać, a ona chowała córkę i bliźniaków. Z trójką dzieci, urodzonych w odstępie 17 miesięcy, się nie nudziła. Było co robić. Nadal jest. A do pracy nie szła, bo bez doświadczenia zarabiałaby mniej niż wynajęta przez nich opiekunka. Mąż robił karierę, zapewnił im utrzymanie, a ona stworzyła ciepły dom. Gdy dzieci były już w szkole średniej, chciała iść do pracy, ale mąż przekonał ją, że nie warto. Zresztą gdzie by poszła? Co z tego, że na studiach miała pierwszą lokatę? Jak doświadczenia nie miała wcale. A jemu już na dyrektorskim fotelu nie bardzo się widziało mieć żonę kasjerkę, sekretarkę lub w najlepszym wypadku nauczycielkę. I Paulina, dziś koło pięćdziesiątki, szczupła, zadbana czuje do męża żal. Że jej nie wypchnął z domu, nie poparł, nie zmobilizował, żeby się rozwijała w innej dziedzinie niż dom. Największy żal ma zaś do siebie, że była za słaba, zbyt posłuszna, może wygodna, że nie poszła do pracy. Że kochała za mocno wszystkich innych, a siebie tak niewystarczająco.

3. Dziś jej jeszcze nie uderzył. Bożena się krząta po domu cichutko, by męża nie rozjuszyć. Ma 37 lat. Jest niewysoka, trochę pulchna. Ma ładną buzię.
Chłopcy poszli na dwór. A ona robi żeberka, ulubione danie męża. Może go tym udobrucha. Jej nastroje są labilne. Czasem ma dość, chce wszystko rzucić, powiedzieć teściom, że te siniaki to nie od upadku na rowerze, uderzenia o kant stołu, parapet czy drzwi szafy. Potem przychodzi strach. Paraliżujący.
Bo dokąd pójdzie?
Gdzie będzie mieszkać?
Skąd weźmie pieniądze?
Co powie rodzinie i w szkole chłopców?
A jak mąż się wścieknie, znajdzie ją i zabije? Przecież nie jest taki zły. Trochę nerwowy, ale ją kocha. Mówi jej to często, nawet jak ją ciągnie za włosy po podłodze. Ostatnio tak jej krzyczał, że on ją tak kocha, a ona go celowo chyba denerwuje i do szału doprowadza. Bożena też go kocha. Szczególnie, gdy on śpi słodko albo kiedy ma dobry humor. Wtedy kupuje jej kwiaty, a chłopcom słodycze. Jest wtedy tak normalnie. No przecież nie jest tak źle. Nie ma idealnych rodzin. Ona zaciśnie zęby i wytrzyma, by chłopcy mieli pełny dom. Siniaki znikną, a mąż na pewno się kiedyś uspokoi i jeszcze ją doceni.
Póki co na paluszkach idzie przykryć go kocem, patrzy nań z miłością i zmienia bluzkę z krótkim rękawem na długi, by śladów jego odciśniętych palców wczoraj na jej przedramieniu nie było widać.

4. Karolina. 25 lat. Bardzo atrakcyjna i ambitna. Dojrzalsza od rówieśniczek. Pragnie mieć mężczyznę, założyć z nim rodzinę. Wśród kolegów ze studiów nie szuka. Są tacy infantylni. Poza tym już znalazła. Zakochała się. Kocha. Całą sobą. On jest miłością jej życia. Jeszcze pół roku, może rok i będą razem. Bo on bierze rozwód, a jego żona to taka zołza, że na pewno będzie utrudniać i dziećmi pogrywać. Karolina jest jego miłością, tyle razy jej to mówił, więc poczeka. Na takiego faceta warto. Jest na każde jego zawołanie. Do niego dostosowuje plan dnia, tygodnia i miesiąca. Jest przyjaciółką, kochanką, doradczynią. I niedługo będzie żoną. Musi być cierpliwa, bo on na ostatni przed rozwodem urlop córeczki chce zabrać. Potem remonty pokojów im zrobić, zanim do szkoły wrócą. I na Święto Zmarłych z żoną jechać do jej mamy, żeby zawału kobieta nie dostała. A na Boże Narodzenie dla dziewczynek chce być w domu, żeby traumy nie miały.
Karolina kocha i czeka już drugi rok. Zawsze cierpliwa i wyrozumiała, silna swoją miłością wierzy, że to czekanie zostanie wynagrodzone. Przecież kilka miesięcy jej nie zbawi. Szkoda, że minęło ich ponad 24, a pozew nadal niezłożony.


5. Wiesia ma dwadzieścia trzy lata. Imię zawdzięcza babci. Kiedyś go nie znosiła. Dziś uwielbia, bo dzięki niemu poznała Vlada. Władka znaczy się, który zaczepił ją na fejsie właśnie ze względu na staromodne imię. Są razem od dwóch lat. Studiują. W sumie to tylko ona, on od kilku miesięcy nie chodzi na zajęcia, bo nie jest w stanie. Znowu była impreza i zaćpał. Ćpa niemal codziennie. Miewał przerwy. Nawet dwutygodniowe się zdarzały, obiecywał, że przestanie, ale potem były czyjeś urodziny, imieniny, zły dzień. Okazja zawsze się znalazła. Kasę na dragi ma od rodziców. Oni nie znają jego zainteresowań, a że mieszkają daleko, to syna nie odwiedzają. Zresztą Vlad najpierw brał mądrze, jak to określał. Kontrolował to. Obecnie bierze prawie każdego dnia. Nie jest wybredny. Kasę pożycza, czasem ukradnie. Wiesia nie raz się odgrażała, że go zostawi, że powie jego rodzicom, że nie pożyczy mu pieniędzy. Nawet raz odeszła. Po tygodniu wróciła. Bo błagał, bo ją kocha, bo jest mu potrzebna. Faktycznie jest. Robi mu kanapki, pranie i prasowanie. Nawet dziekankę mu załatwia. Kryje go na uczelni i przykrywa kocem, gdy nie bierze przez dzień, ma straszne dreszcze i ma symptomy odstawienia.
Kocha go bardzo. Czuje się taka potrzebna. Trochę ją uwiera, że mimo tylu obietnic, nie zrywa z nałogiem. W sumie to oboje są uzależnieni. On od białego proszku i skrętów, a ona od niego.

Takich zakochanych kobiet jest mnóstwo, prawda? Założę się i pewnie wzbogacę się suto na tym zakładzie, że każda z nas zna którąś z nich albo słyszała o znajomej znajomej sąsiadki z drugiego piętra, która w miłości się zatraciła do tego stopnia, że zgubiła po drodze samą siebie.
A może któraś z Was jest ślepo zakochaną kobietą i może przejrzy na oczy lub przegląda się właśnie w lustrze żałując swojego poświęcenia???? Bo w miłości przecież chodzi o to, by stawać się lepszym, uszczęśliwić drugiego człowieka, dbać o jego potrzeby i nie zatracić w tym wszystkim siebie. I tak sobie myślę, ile jest jeszcze takich siłaczek, które dzielnie znoszą zdrady, razy, brak wsparcia i szacunku, uzależnienia, zależność finansową dookoła nas? Które miłość do niego stawiają ponad wszystko? Nawet ponad siebie? W których relacjach miłość tak naprawdę zastąpiła niemiłość. Tylko że one tego nie dostrzegają, bo granica między miłością a niemiłością jest bardzo cienka. Niewidzialna wręcz. Tak zakochana kobieta nie zauważa, kiedy gubi samą siebie, kiedy daje wszystko nie otrzymując w zamian nic lub dostając jedynie okruchy. Niemiłość skrada się po cichu, jest ledwie wyczuwalna, często mylona z egoizmem, bo najczęściej kobieta zgani siebie za to, że w związku czegoś w ogóle oczekuje. Niemiłość wysysa powoli energię, a radość życia zastępuje smutkiem. Niemiłość to ciągła walka, z gruntu przegrana, bo nie można walczyć o coś, czego nie ma...*

* Portrety kobiety zakochanej zostały zainspirowane artykułem Małgorzaty Ohme, jaki przeczytałam niedawno, stąd pozwoliłam sobie użyć pojęcia "niemiłość". 

PORTRET MACIERZYŃSTWA PRZEZ DUŻE M

Image by dazzleology on Pixabay



PORTRET MACIERZYŃSTWA PRZEZ DUŻE M

Dorota nie ma już siły. Pada na pysk. Fizycznie. A psychicznie też, bo zalicza depresję. Kocha swoje dzieci ponad wszystko, ale marzy, by spędzić tydzień bez nich, by nie słyszeć ich ciągłych kłótni, płaczu, by w końcu się wyspać. 
Nikt nie mówił, że bycie matką to będzie taka harówka. Dwadzieścia cztery na dobę. Siedem dni w tygodniu. Non stop. Bez możliwości wzięcia urlopu, nawet na żądanie.
Oczywiście, że nie myślała, że będzie leżeć i pachnieć, ale tak wyczerpującego macierzyństwa się nie spodziewała. Wiedziała doskonale, że kupy nie pachną, brzuch po ciąży nie zrobi się od razu płaski (no nie jest słynną panią L.) i że przespane noce to będzie luksus. Była gotowa na zmęczenie, ale nie w takim wymiarze. Bo Dorota od 6 lat nie przesypia całych nocy i nie dlatego, że cierpi na bezsenność. Gdy urodziła Julię już pierwszej nocy nie spała, choć poród ją wykończył. Dziewczynka o buzi anioła miała wadę genetyczną nogi. Nogi!!! Kość piszczelowa nie była prosta. Ukształtowana w literę L powodowała, że nóżka była krzywa i o wiele krótsza, i odbierała szansę na chodzenie. Dorota nie spała więc przerażona tym, co ją czeka. Na zdjęciach usg nic nie stwierdzono. Córeczka miała być zdrowa. A tu trach. Wada genetyczna. Dorota liczyła się z kolkami, brakiem pokarmu, alergią, atopią, ale do cholery przez 9 miesięcy nie przygotowała się na to, że urodzi chore dziecko. Nikt tego nie zakłada.

Mała Julcia słodko spała, a Dorota, gdy poskromiła pierwsze łzy, zastanawiała się co dalej. Do najbliższej przyjaciółki napisała dopiero po dwóch dniach. Że czuje się słabo, Julia waży 3,200 gr, mierzy 61 cm i ma chorą nóżkę. I wysłała zdjęcie, bo nie miała siły tłumaczyć, co jest nie tak. W szpitalu, w niedużym mieście, bezradnie rozkładali ręce, założyli małej gips na nóżkę i myśleli, że coś zdziałają tym genialnym posunięciem. No kwiat polskiej medycyny!!! Brawa na stojąco. Dzieciak ryczał, bo nóżką fikać nie mógł. I jeszcze te upały. Był środek lata, skwar nie do zniesienia. Więc Dorota wyła z małą.
Każdego dnia przewijając córkę zagryzała wargi, wycierała łzy i penetrowała internet. Wybór padł na ośrodek w Poznaniu. Daleko, ale opinie świetne. Dwa tygodnie po porodzie cudem jakimś dostali się do profesora. Ktoś zrezygnował z wizyty. 
Znów popłynęły łzy, bo rokowania niepewne. Nie wiadomo, w jakim tempie nóżka będzie rosła, czy wolniej czy tak samo jak zdrowa. Czy wada się nasili, czy pojawią się inne niespodziewane okoliczności. Nie da się nic przewidzieć, bo każda wada genetyczna ma swoje własne zasady. Na razie pozostaje obserwacja, pomiary i zbiórka pieniędzy, bo leczenie będzie bardzo kosztowne. Zadzwoniła do przyjaciółki. Komuś musiała się wygadać. Nie z rodziny, bo dość już miała litości i pocieszania. Ala była konkretna. Od razu doradziła zapis dziecka do fundacji i zbiórkę pieniędzy, szczególnie, gdy będzie można oddać 1 procent. Rada szczera, prosto z serca, bez lukru. Niby ok, ale Dorotę coś uwierało. Co to dla niej oznaczało? Że wraz z mężem powiedzą sobie w twarz już nie że mamy chore dziecko, lecz MAMY NIEPEŁNOSPRAWNE DZIECKO. Po kilkunastu miesiącach Dorota Ali podziękuje i przyzna, jak to przez tydzień biła się z własnymi myślami i własną dumą. Mam niepełnosprawne dziecko? Jak to? Przecież umysłowo rozwija się normalnie. Książkowo wręcz. Póki leży i nie musi chodzić można udawać normalność. Nóżkę pod kocyk, cyk, i problemu nie ma. Na szczęście długo w tą grę się nie bawiła. Złożyli papiery. Bardzo szybko mieli czarno na białym, że Julcia jest niepełnosprawna. Do fundacji ją przyjęto. Pieniądze szybko były potrzebne, bo gdy miała 4 miesiące przeszła swoją pierwszą operację. Łamanie kości i złożenie. Wiadome było, że nóżki rosną równo. Po operacji Julia w końcu miała proste nogi, z tym, że ta jedna była krótsza 3 cm, bo przy łamaniu zawsze trochę się traci. Wiedzieli już, że mała będzie nosić buty ortopedyczne, a w wieku 5-6 lat rozpocznie się proces wydłużania krótszej nóżki. Operacji NFZ nie refunduje. Mieli sporo czasu na zebranie kilkudziesięciu tysięcy złotych. 

Julka rozwijała się prawidłowo, nocami marudna, jako noworodek długo cierpiała na kolki. Dorota z mężem spalili 4 suszarki do włosów, bo tylko one dawały małej ukojenie. Z apetytem też było słabo. Nie chciała próbować nowych rzeczy. I bardzo domagała się uwagi. Dorota chodziła z nią nawet do łazienki. Kładła ją w leżaczku, a sama brała szybki prysznic. Musiała ją nosić lub kłaść się obok, by mała usnęła na drzemkę. Próbowała wszystkich metod. Włącznie z odłożeniem Julki i niezwracaniem uwagi na jej dwugodzinny płacz. Nie odpuszczała.Twarda była. Córka, nie matka. Po tygodniu przegrała, gdy sąsiadka zasugerowała jej, że powiadomi pomoc społeczną, bo ma podejrzenia, że katują dziecko.
Dni mijały jak szalone. Mąż rozkręcał firmę, pracował po kilkanaście godzin na dobę. Dorota wieczne sama i piekielnie zmęczona. 
Druga ciąża była niespodzianką, ale o dziwo się ucieszyła. Rodzice i teściowie pomagali, choć Julka akceptowała tylko wybrane osoby. Mimo orzeczenia o niepełnosprawności rozwijała się prawidłowo. Raczkowała, podnosiła się, a dzięki kupowanym co miesiąc bucikom na miarę, zaczęła chodzić. 
Marysia urodziła się zdrowa i była totalnym przeciwieństwem siostry. Spała, jadła pięknie, nie marudziła. Jakby wiedziała, że mama bardziej potrzebna jest Julii. A Julka przechodziła bunt dwulatka, była zazdrosna o siostrę i wciąż trzymała się spódnicy Doroty. Potem bunt trzylatka. Jeszcze intensywniej. Do przedszkola zaprowadzał ją tata, bo lepiej radził sobie z wyciem córki, która za nic na świecie nie chciała zostać tam bez niego. Najlepsze było to, że po pół godzinie zapomniała o bożym świecie i wspaniale się bawiła. 
Dorota przy Marysi odpoczywała. Mogła w spokoju zrobić obiad i zakupy. Dopiero za jakiś czas przyjdzie jej rozdzielać się na pół, bo dziewczynki nie będę chciały się wspólnie bawić, lecz każda z mamą. Osobno. Dorota czasem sfrustrowana będzie wychodzić dwie minuty do kuchni, by policzyć do stu. Inaczej by eksplodowała. Niby w domu, mąż kasę robi, teściowa lub mama czasem ugotuje obiad lub weźmie którąś dziewczynkę na spacer, ale Dorota jest u kresu sił. Nie ma kwadransa dla siebie. Od kilku lat nie była w kinie, kawiarni, u fryzjera tylko przy okazji, by dziewczynkom podciąć włosy. Wtedy jej w pięć minut znajoma fryzjerka też równała końcówki. 

W końcu nadszedł wielki dzień. Dzień operacji, kiedy to Julii zostanie założony aparat na nóżkę i wydłuży ją o brakujące centymetry. Trauma zostanie zażegnana. Pół roku i będą mieli zdrową córkę. Zachowanie Julii przeszło najśmielsze oczekiwania. Po operacji wyła, nie pozwalała się nikomu dotknąć A Dorocie odejść na sekundę od łóżka. Nie chciała mówić, jeść ani współpracować z rehabilitantami. Nawet za cenę przekupstwa. Groziły jej infekcje i że śruby wrosną się w ciało. Rozważano usypianie Julki na czas podkręcania śrub. Na szczęście dziewczynka zaczęła współpracować, ale nie obyło się bez łez i krzyku. 

Dorota jest wyczerpana. Terapia jeszcze nie dobiegła końca. Julia znosi to wszystko bardzo ciężko. Najgorzej jak przyplącze się przeziębienie. Dorota znów nie może odstąpić jej na krok, a Marysia też domaga się mamy. 
Dlatego Dorota jest tak bardzo zmęczona. Pada na twarz. Nie ma siły czasem wstać z łóżka. Jej macierzyństwo jest piekielnie trudne i wymagające. Brak w nim różu, kokardek i lukru. Rzadko pojawia się uśmiech. Bycie rodzicem niepełnosprawnego dziecka jest cholernie ciężką próbą. Dorota ostatkiem sił niesie ten ogromny bagaż po krętej i wyboistej drodze. Mam nadzieję, że niedługo okolica tej wędrówki się zmieni. Będzie zielona, pełna kwiatów i słońca, a Dorota będzie szła lekkim krokiem idąc z dziewczynkami, i mężem w lekkich podskokach śmiejąc się radośnie i trzymając się za ręce.

Podoba Ci się mój post?
Podaj do dalej.
Powinna przeczytać go każda matka.
Obserwuj moją stronę
Warto!

PORTRETY MIŁOSNE BABCI WALERII

Image by PublicDomainPictures from Pixabay 


PORTRETY MIŁOSNE BABCI WALERII

Babcia Waleria siedzi w swoim ulubionym fotelu bujanym. Skurczyła się i nie może lekko odpychać się nogą. Za to z miłością robi to Emilia - jej dwudziestokilkuletnia wnuczka, która wpada do babci w każdej wolnej chwili. Staruszka mieszka samiuteńka. Dzieci wpadają co i rusz. Rzadko jest sama. Dziś dyżur ma Emilka. Chętnie przychodzi. Babcia niedomaga fizycznie, jest schorowana, słabiutka i taka drobna, ale z głową wszystko w porządku. Orientuje się świetnie, co się dzieje na świecie, rozwiązuje krzyżówki, wszystko pamięta.
Tego dnia kazała zaparzyć herbaty i podać w porcelanie, tej w kwiatki z Ćmielowa. Emilia nakryła stolik haftowaną serwetą i nie zdążyła nawet zapytać babci, co słychać, gdy ta sama zaczęła jej opowiadać. Czemu dziś? A bo może jutro zapomni, 96 wiosen na karku to różnie z tym jutrem może być. Babcia co prawda na tamten świat się jeszcze nie wybiera, na ślubie wnuczki chce być, jednak jak pamięć zawiedzie to już nigdy jej nie opowie historii swoich miłości. Dwóch.

Poznała go jako młoda dziewczyna. Ciężką mieli młodość, bo wojną naznaczoną. Codziennie strach, głód i niepewność czy dożyją jutra. Do robót "u Niemca" wzięto ich pięcioro. Rodziców wywieźli, a że pracy było sporo to niejaki Schmidt, który rozgościł się na wsi, wziął sobie młodzież do pomocy. Gdy on ich doglądał, dzieciakom w oczy zaglądał strach. Potrafił dla zabawy stawiać ich pod płotem i celować im w czoło, upajając się ich przerażeniem. Raz jeden z chłopaków, Mietek, się zsikał, to Schmidt najpierw turlał się po trawie ze śmiechu, potem dał mu jeszcze dodatkową robotę w polu.
Gdy leżał pijany i doglądała ich jego żona, czuli spokój. Dawała im gar ziemniaków na obiad ze skwarkami i skracała czas pracy.
Waleria, Wanda, Mietek, Janek i Staszek razem dzielili ten los. A że mieli po 15-17 lat to prawa młodości ich dotyczyły. Głodni, zmęczeni, spragnieni opieki i miłości garnęli się do siebie. Nawiązała się głęboka przyjaźń, a w Walerii i Janku pomału rodziło się uczucie. Delikatne, nieśmiałe przejawiające się w spojrzeniach, uśmiechach i przypadkowym dotyku. Janek pomagał jej w polu, nosił za nią kamienie, a gdy zimą dostała gorączki, oddawał swoje racje. Raz mało życia nie stracił, gdy ukradł dla niej jajko, by zrobić jej kogel-mogel dla wzmocnienia, a pijany Niemiec go przyłapał i chciał strzelać. Strzelił, ale chybił, po czym żona wyrwała mu z ręki broń, ratując chłopaka.
Ich uczucie wybuchło, gdy wojna się skończyła. Byli sami. Rodzice nie wrócili. Wzięli ślub skromny, ale bardzo uroczysty. Babcia Waleria po dziś dzień pamięta, że welon miała z kawałka prześcieradła, a białą letnią sukienkę dała jej żona Niemca jak w pośpiechu się pakowali i uciekali.
Niedługo cieszyła się Jankiem. Po roku, zachorowawszy na ciężkie zapalenie płuc, zmarł. Została sama. Wpadła w rozpacz. Schudła, posmutniała. Dalecy stryje od razu chcieli ją swatać, by młoda wdówka szybko ponownie za mąż poszła i żeby w polu było komu robić. Waleria wszystkich odrzucała. Żałobę długo nosiła w sercu. Stryje przestrzegali, że jeszcze chwilę i za stara będzie, i nikt jej nie zechce. Bo wówczas dwudziestotrzyletnia dziewczyna kandydowała do miana starej panny.
Gdy swaci przeprowadzili Leona nawet uznała, że przystojny, po czym natychmiast się skarciła za brak pamięci o zmarłym mężu. A Leon był wytrwały. Przychodził, pomagał aż ją sobie wychodził ma tyle, by poszła z nim do ołtarza. Nie z miłości. Z rozsądku, żeby już ludzie nie gadali, żeby w polu było łatwiej, żeby było do kogo wieczorem gębę otworzyć. On ją nauczył przyjaźni, z której pomału zrodziło się uczucie. Spokojne, palące się równym płomieniem, który nie zgasł im przez ponad 50 lat.

Babcia Waleria nie tknęła herbaty. Zamyśliła się, lekko uśmiechając. W jej długim i bardzo kolorowym życiu było jej dane zaznać dwóch miłości. Miłości podyktowanej sercem i rozsądkiem. Ta pierwsza przeżyta w młodości była szalona, pełna pasji i ognia. Ta druga i ostatnia zarazem, pełna szacunku, spokoju, poczucia bezpieczeństwa i przyjaźni. W ciągu tych ponad 50 lat dochowali się czwórki dzieci, dziewięciorga wnuków i dwójki prawnucząt.
Piękne to było życie, w którym dziś z perspektywy czasu babcia Waleria nic by nie zmieniła. Ma 96 lat. Stoi już na końcu swojej drogi. Śmierci się nie boi.
A czegóż się bać Emilko skoro tam, po drugiej stronie obaj na mnie czekają?

Podoba Ci się ten post?
Udostępnij go.
Czytaj mnie. Każdego dnia prezentuję teksty tylko i wyłącznie mojego autorstwa.
Obserwuj moją stronę Poli Ann
Warta jest Twojej miłości!

image on Pixabay

WALENTYNKI


Obraz S. Hermann & F. Richter z Pixabay

Siedzę wkurzona już od rana. Nie dość, że z nosa mi kapie, dreszcze łaskoczą w plecy, a głos zmienił się w pijacką chrapkę, to od rana na fejsie, w tiwi, radiu, nawet sklepie osiedlowym, do którego musiałam zejść, bo lodówka prezentowała jedynie szkielet z półek, krzyczą, że oto dziś są walentynki. Wszędzie czerwono. Serduszka na sznureczkach, na świeczkach, na ciasteczkach, na pralinach. Nawet w windzie jakiś oszołom przykleił naklejki na lustro. Oczywiście, że serduszka, bo przecież nie ananasy. Na fejsie co rusz ktoś komuś wyznaje miłość, udostępnia ckliwe piosenki i wiersze miłosne. Albo wrzuca fotkę ogromnego bukietu róż. Koloru nie muszę podawać. Wiadomo. Na insta całujące się pary, dziewczyny w bieliźnie wysyłające całusy ukochanym, chłopaki z nagim torsem zamyśleni patrzący rzekomo w oczy tej jednej. Niektórzy meldują, że wezmą udział w wydarzeniu typu: seanse miłosne w popularnej sieci kin, walentynkowa kolacja czy maraton. Także walentynkowy. A jakże.
A ja siedzę w domu. Pod kocem, w ulubionym dresie, bez makijażu, w grubych skarpetkach i nieuczesanych włosach. Gdzie nie zajrzę, tam kolor czerwony bije po oczach i wpycha się jak tylko może do mojego mieszkania. Jakby chciał mi zrobić na złość. Bo przecież mam to na czole napisane, oczywiście na czerwono, żem sama i chora na dodatek. O tym drugim fakcie dumnie informuje mój czerwony rudolfowy nos. A i gardło także w tej barwie zadbało o jakże romantyczną wersję mojego głosu. Aż mi się chce zbojkotować ten dzień. Znajduję więc mnóstwo kontrargumentów.
Po co obnosić się z uczuciem, jeśli miłość dotyczy tylko tych dwojga? Musi cały świat o tym wiedzieć? Kuzyn znajomego znajomego brata też? No na litość boską! A lajki mają jeszcze świadczyć o sile tegoż zakochania?!
No tak, bycie in lof jest trendy to na fejsie, Twitterze i insta trzeba zameldować taki stan rzeczy, by następnego dnia albo za tydzień najdalej szumnie ogłosić rozstanie. W mediach społecznościowych. A jakże by inaczej!
I do kina iść wypada, do restauracji albo chociaż do kawiarni koniecznie tego dnia, by przy świetle czerwonych świec manifestować swoje głębokie uczucie. I strzelić sobie selfie, i wysłać je w świat. A zapłacić też należy słono, bo na walentynkach się przecież dobrze zarabia. Jak i na kwiatach, i prezentach już niesymbolicznych. Bielizna, perfumy, zegarek, biżuteria. Jakby nie można było tego kupić bez okazji. A kartka sama nie wystarczy?
Siedzę więc na łóżku pociągająca (szkoda że nosem i wcale nie w sexi bieliźnie) i psioczę na ten walentynkowy zawrót głowy, na słodkie serduszka (Boże jak mnie mdli od tego) i klejące się od lukru wyznania. I już wiem, że zaraz znajdzie się masa tych, co ten dzień krytykują, bo uważają, że miłość można wyznawać sobie każdego dnia nawet wycierając kurze. W internetach odezwą się też zagorzali zwolennicy walentynek, wykazując pozytywne strony tego święta. A ja z czerwonym nosem i gardłem mogę nadal udawać, że bojkotuję 14.lutego, bo nikt mi nie będzie rozkazywał, że akurat wtedy mam wyznawać miłość, kupować prezent i planować romantyczny wieczór. A tak naprawdę w głębi serca myślę sobie, że może niekoniecznie chciałabym zbierać lajki na fejsie pod tkliwym zdjęciem, ale fajnie by było mieć z kim spędzić ten dzień, nie czuć się samotną i trzymać w ręku kubek z gorącą herbatą z miodem i malinami, przygotowaną przez tę wyjątkową osobę właśnie 14.lutego. I dzień przed i po, i jak najdłużej się da...

PORTRETY TYRANA






Image by PublicDomainPictures on Pixabay


PORTRETY TYRANA

Magda

Pierwszy raz zobaczyła go na koncercie. Był ochroniarzem. Barczysty, duży, łysy. Tacy podobali się jej najbardziej. Ona drobna, malutka. Metr pięćdziesiąt. Czterdzieści trzy kilo żywej wagi. Podniósłby ją jedną ręką.
Drugi raz spotkała go na osiemnastce koleżanki. Też ochraniał imprezę. Nie miała śmiałości go poderwać tak bezpośrednio. Ale znajomy kolegi go znał. Poznała jego imię i dowiedziała się, gdzie najczęściej stoi na bramce. Bywała więc tam na imprezach. Zauważył ją. Nie była jak inne dziewczyny. Ani wulgarna, ani łatwa i ani prowokacyjna. Nie pasowała do swoich szalonych koleżanek. Dlatego się wyróżniała. Po pół roku byli parą. Jej pierwsza miłość, jego kolejna, ale tym razem wpadł po uszy. Każdą chwilę spędzali razem. Byli jak ogień i woda. Wojtek był spokojny do czasu aż się zdenerwował. Kłócili się często. Był cholernie zazdrosny, nawet o to, że ktoś gapił się na nią w autobusie lub napisał, żeby pożyczyła notatki. Wtedy wrzeszczał, groził, trzaskał drzwiami, by za kilka godzin kochać się z nią namiętnie na stole lub pod prysznicem.
Pierwszy raz uderzył ją, kiedy kolega z grupy zaprosił ją na urodziny. Z resztą 20 innych osób, ale Wojtek był tak wściekły, że uspokoił się dopiero, gdy jej z nosa poleciała krew. Klękał i błagał o przebaczenie, a Magda ostentacyjnie trzasnęła drzwiami. Tydzień trwało ich rozstanie. Dwudziesty bukiet róż stopił jej lód w sercu. Wróciła.
Kolejny raz dostała, gdy Wojtek przyszedł z imprezy pijany. Następnego dnia zrobiła mu karczemną awanturę, którą on zakończył prawym sierpowym.

Taki schemat powtarza się od kilku lat. Wystarczy iskra, by Wojtek wybuchł. Potem przeprasza teatralnie, robiąc małe show. Przecież bardzo ją kocha, tylko trochę go poniosło.
Wciąż są razem. Wzięli ślub. Wojtek zmienił pracę, założył własną firmę, bardzo dobrze zarabia. Magda kończy studia. Ale co ona znajdzie po bibliotekoznastwie? Już teraz Wojtek w kłótniach jej to wytyka, by za chwilę błagając o przebaczenie za kolejnego siniaka, obiecywać jej, że będzie żyła jak królowa.
Ich relacja jest toksyczna na tyle, że bliscy się nią potruli. Przyjaciele, bo mieli dosyć awantur. Przy nich Magdy nie uderzył, ale w słowach się nie hamował. Dziewczyny proponowały jej pomoc, ale Magda zawsze dumnie kwitowała, że Wojtek jest trudny, ale ją kocha i, że sobie poradzi.
Jej rodzice Wojtka nie akceptują, więc ona unosząc się dumą do domu nie wróci. Nawet na święta już nie jeździ.
Po co jej słuchać od matki "a nie mówiłam dziecko, nie mówiłam?". Jego rodzice nie lubią Magdy, bo ich zdaniem jest mdła, pyskata się zrobiła i jakaś taka mała. Diabli wiedzą, czy dzieci urodzi zdrowe.
Magda choć zorientowała się, że żyje z tyranem, który dyktuje jej wszystko, nie liczy się z jej zdaniem, nie znosi sprzeciwu i często argumenty wyjaśnia siłą, to i tak nie odchodzi.
Bo nie ma dokąd.
Bo nie wierzy, że z innym będzie lepiej.
Bo wstydzi się rodziców.
Bo jest dumna i odpowiedzialnie chce ponieść konsekwencje swoich wyborów.
Bo kocha Wojtka, a on ją.
A najgłębiej ukrytym powodem jest wstyd przed samą sobą, że jest taka słaba i po prostu nie umie odejść na dobre.



Martyna

Jest w pierwszej klasie liceum. W jedynce. Najlepszym w mieście. Popołudniami zaś uczennicą szkoły muzycznej drugiego stopnia.
Śliczna, wysoka, piekielnie uzdolniona muzycznie. Tata wybrał jej skrzypce, choć ona marzyła o kontrabasie. Ale jak dziewczyna będzie wyglądać z takim wielkim instrumentem?! Wybij sobie to z głowy córeczko!!! Skrzypce to klasa i elegancja. Wyjścia więc dziecko nie miało. Poszło na skrzypce. Talentu kawał ma, toteż pomysł ze szkołą muzyczną okazał się trafiony. Będąc w szkole podstawowej trzy razy w tygodniu jeździła na zajęcia do muzycznej. Tata wykupił jeszcze indywidualne lekcje, więc doszedł jeszcze piątek i sobota. Wolny miała czwartek i niedzielę. Wolny od zajęć, ale w praktyce będąc w domu i tak ćwiczyła. Tata ustalił grafik, co kiedy ma robić. Rozpisany w tabelce wyznaczał każdy dzień. Była jak trybik w maszynie. W klasie zawsze pierwsza lokata. Średnia minimum 5,6. Wszystko zrobione, przeczytane, narysowane, nauczone, wykonane. W muzycznej też w czołówce. Poprzeczkę miała wysoko. Trenowała ciężko, ale w końcu dostąpiła zaszczytu udziału w koncertach. Czasem miała nawet solowe partie, których tata dumny jak paw słuchał z zachwytem i kręcił filmiki, by następnie wrzucić je na fejsa, i zbierać lajki.
Martyna lubi skrzypce. Jest bystra i szybka, nauka nie sprawia jej problemów. W liceum jest jednak trudniej. W dzienniku pojawiają czwórki, których w podstawówce nigdy nie miała. Tata średnio zadowolony. Na wywiadówce już był u wychowawczyni i załatwił, by córkę dopytać na piątkę. No jak to możliwe, żeby jego Martyna nie była najlepsza w klasie?! Kategorycznie zażądał także by zmieniono klasie polonistkę. Nauczycielka tak młoda, mimo że urodziwa, wzbudziła w nim duże wątpliwości. I choć Martyna wypowiada się o niej w samych superlatywach to nie omieszkał zajść do gabinetu dyrekcji, by wyrazić swoje oburzenie, jak to tak niedoświadczona osoba może dobrze przygotować jego dziecko do matury? Pogroził nawet kuratorium, gdyby się okazało, że dyrekcja nic z tym problemem nie zrobi.

Martyna nie ma czasu wolnego. Chyba że w nocy. Każdego dnia ćwiczy. Tata pilnuje. Tata zna też jej hasło na pocztę i fejsa. I dyktuje kogo córka może zaprosić do znajomych, a kogo nie. Pasję Martyny nazywa mrzonką. Dziewczyna jest utalentowana plastycznie, umie zrobić piękny makijaż, ale nie sobie, bo tata zabrania. Martyna maluje więc ciotki i kuzynki na imprezy różnej maści. Siebie samą tylko, gdy taty nie ma w domu. Mama robi jej wtedy zdjęcie, które po kryjomu zapisuje w telefonie. Tata, gdyby je zobaczył, kazałby je skasować, wyśmiałby takie hobby i zrobił wykład na temat tego, jakiego typu dziewczyny parają się takim zajęciem. Proste, niewykształcone i bez ambicji, a ona, Martyna, ma taki talent i jego wsparcie, i byłaby debilką, tak debilką, gdyby takiej szansy nie wykorzystała. A że debilką nie jest to wykorzystuje.
Ani Martyna, ani jej ojciec nie wiedzą, że nowa wychowawczyni w liceum już po kilku minutach wiedziała z jakim typem człowieka rozmawia na wywiadówce. I na razie tylko ona, bo matka Martyny i sama Martyna zbyt się boją i ślepo ufają ojcu, trzyma kciuki za swoją wychowankę. Trzyma kciuki za jej odwagę, ale nie na scenie ze skrzypcami, lecz za postawienie się ojcu tyranowi i pójście własną drogą, właśnie tą, którą ponoć chadzają tylko dziewczyny proste, niewykształcone i bez ambicji. Ale czy aby na pewno tylko takie?


Asia

Ładna brunetka. Szczupła. Duże niebieskie oczy. Łagodny głos, pewnie mogłaby śpiewać. Studiowała edukację wczesnoszkolną. Talent muzyczny się przydał, jak i zajęcia z psychologii oraz pedagogiki. Z tych pierwszych wybrała nawet monografy i chyba jako jedyna z grupy na nie regularnie chodziła. Pracę magisterską też pisała z zakresu psychologii, gdyż ta nie tylko ją bardzo interesowała, lecz także po prostu wiele nauczyła.
Zawsze była siostrą starszego brata. Piotruś to, Piotruś tamto. Większy, pierworodny. Ona mniejsza, w jego cieniu. Miał piątkę z matematyki, a ona czwórkę. Rodzice bili brawo. Za to jej szóstki z polskiego jakoś nikt nie chwalił. On dostał się do renomowanego liceum. Rodzice pili szampana. Gdy ona dostała się tamże z pierwszą lokatą, jakoś fajerwerków nie zamówili. Nie żeby się ich spodziewała, ale pragnęła skrycie, by także jej sukcesy świętowano może nie z pompą, ale w ogóle.
Najtrudniej jednak było, gdy zaczęła dorastać. Twarz bogato ozdobiły pryszcze, a srebrny łańcuszek na zębach też raczej nie był jej ulubioną biżuterią. Brat się nabijał, że kanałami powinna chodzić i w szkole nie będzie się do takiego paskudztwa przyznawał. Zaczęła nabierać kobiecych kształtów. Najpierw pojawiły się biodra, z których brat uwielbiał żartować. Że może by z kolacji zrezygnowała, bo jeszcze trochę i nie zmieści się w drzwiach. I szkoda, że jej w cycki nie idzie. Jakaś taka nieproporcjonalna jest. Może se będzie musiała te cycki zrobić, bo póki co bida siostra, bida. Asia niby się śmiała, odgryzała jakimś tekstem, ale przykro jej było bardzo, że straszy brat zamiast dawać wsparcie dawał jedynie kolejne słowne kukasańce. Nigdy nie przyszedł po nią, gdy skądś później wracała, nie bronił w szkole, kiedy ktoś dokuczał, nie dał spisać pracy domowej z matmy, ale jak trzeba było wypracowanie z polaka napisać to siostrę ładnie prosił. A ona najpierw pisała z radością największą, że szanowny brat jej zaufał. Dopiero z czasem poczuła, że ta transakcja jest tak naprawdę jednostronna. Gdy dostał piątkę to nawet nie podziękował. A raz kiedy dostał czwórkę z minusem to nieźle jej nawrzucał.
Był okropnym starszym bratem. Nie raz nakablował na nią rodzicom, a gdy ona go z czymś wsypała, szybko znalazł okazję na bolesny rewanż.
Wyśmiewał jej ubrania, pierwsze makijaże, fryzury i figurę. Zawsze po cichu, a jak przy rodzicach to w formie żartu, a ona Aśka taka sztywna, że na dowcipach się nie zna.
Jak przeprowadziła Tomka do domu, w którym zakochała się po końcówki włosów albo i samą wątrobę, brat oczywiście skwitował chłopaka dwoma zdaniami.
"No siostra, chłopak z kitką, gratuluję, gejem śmierdzi na kilometr. Będę się barykadował w pokoju, żeby do mnie nie startował, jak Ty pójdziesz do łazienki".
Bolało, cholernie. Piotrek powinien ją wspierać, bronić, uczyć. Zamiast tego dołował, ośmieszał i niszczył doszczętnie jej poczucie wartości. Może dlatego tak się z Tomkiem kłóciła. Była szalenie zazdrosna o jego koleżankami z roku. Dziś wie, że była po prostu bardzo niepewna siebie.
Na studiach zamieszkała z Tomkiem. Pracowała w weekendy. Utrzymywała się sama podczas, gdy brat nadal mieszkał u rodziców i ani myślał się wyprowadzać. Siostrze nie szczędził złośliwości, że wstydu nie zna i z chłopakiem bez ślubu mieszka. Sam natomiast prowadził dość bogate życie erotyczne, którym jednak mamie i tacie się nie chwalił.
Wesele Asi też skrytykował. Sala kiczowata, muzyka pożal się Boże, jedzenie za tłuste, a rodzina szwagra? Lepiej nie gadać. A że kuzyn Tomka się spił, to już Piotruś mógł sobie poużywać. Co za rodzina, wsioki jakieś, zero umiaru. No żeby się tak schlać? Sam oczywiście nie wspominał jak to kelnerkę tak zbałamucił, że wylądowali w toalecie w celu zaspokojenia potrzeb. Ale nie tych fizjologicznych oczywiście.
Aśka przez brata otarła się o anoreksję. Schudła do 40 kg w pół roku. To Tomek wyciągał ją ze szpon choroby.
Dziś są szczęśliwym małżeństwem. Mają córeczkę, oboje pracują.
Piotr niedawno kupił wypasione mieszkanie. Będzie się wyprowadzać od rodziców dopiero. Ma grono przyjaciół, bryluje na fejsie, ale żadna dziewczyna nie wytrzymała z nim więcej jak dwa miesiące.
Aśka dziś po różnych wykładach i warsztatach psychologicznych wie, jaką osobowość prezentuje jej straszy brat. Taki tyran w białych rękawiczkach. Rodzice do tej pory nie wiedzą, ile przykrości jej sprawił, jak negatywny wpływ miał na jej osobowość. Jak się dowartściowywał jej kosztem. Jak deptał jej poczucie wartości.
Asia długo nad sobą pracowała. Po incydencie z drastycznym odchudzaniem też z terapeutą. Wróciła do równowagi psychicznej, na docinki brata przy rodzinnym stole już nie reaguje. Jednym uchem je wpuszcza, drugim wypuszcza.
Raz tylko zapytała, czy rodziny zakładać nie zamierza. Oczywiście odpalił, że pod pantofel mu się nie spieszy. Więc będąc sam na sam, w końcu mu powiedziała, że jej to go żal, bo odwagi nie ma, by złożyć poważną deklarację ani by wziąć odpowiedzialność za kogoś, kogo kocha. No ale on kocha tylko siebie i stąd jego zubożenie społeczne, bo w sytuacji kryzysowej znajomi na fejsie nadal będą wirtualni, pozostając po drugiej stronie ekranu smartphona. A on pozostanie sam, bo gdy rodziców zabraknie, ona spotykać się z nim więcej nie zamierza.
Piotr wtedy oczywiście ją wyśmiał, ale ona dumnie patrząc mu prosto w oczy powiedziała spokojnie, że do tego levelu on jeszcze musi dojrzeć . I wyszła. Czy Piotr weźmie sobie jej słowa do serca? Nie wiadomo. Życie pokaże.
Aśka w końcu czuje wewnętrzny spokój. I nie dlatego, że przygadała bratu. Czuje się po prostu silna, pewna siebie. Ma rodzinę i kilkoro sprawdzonych przyjaciół. I nie musi nikomu nic udowadniać. Jest sobą. I to jej wystarcza.

CHUDA - ŻYCIE Z HASHIMOTO

Image by Katerina_Knizakova on Pixabay



CHUDA

A ja jestem chuda!
Napisz to, podkreśl na czerwono albo i wytłuść czcionką. - mówi. Faktycznie jest szczuplutka. Taką figurę ma się w liceum, a nie po trzydziestce i ciąży. Jednej co prawda, ale jednak.
I napisz, że taka po prostu jestem. Mówi szybko, głośno z uśmiechem. Trochę wariatka, ale pozytywna.
Ważę tyle od 15 roku życia. W ciąży przytyłam 7 kg. Wyniki książkowe, synek mały, ale zdrowy. 10 punktów w skali Apgar.
Inaczej poczułam się trzy lata temu. W listopadzie. Pamiętam, bo myślałam, że to od pogody albo ze stresu. Byłam mobbingowana przez szefa, który oczekiwał wyników kosztem poświęcenia rodziny i zdrowia. Byłam ciągle zmęczona, senna i poddenerwowana. Libido na minusie. I te lodowate dłonie. Nawet po gorącej kąpieli było mi zimno. Dookoła bliscy mówili, że to z tej chudości. Tłuszczu brak to nie ma co grzać, powtarzała moja pulchna mama doprowadzając mnie do szału. Czemu? Bo do jasnej Anielki znam moje ciało i wiem, że coś było nie halo, ale weź wyjaśnij to tym niechudym, którzy każdą Twoją dolegliwość przypisują niskiej wadze. No para idzie uszami. I nosem!
A jak zauważyłam po ubraniach, że przytyłam i wyraziłam to na forum to już było używanie. Pewnie w uszach albo opuszkach palców, znów śmiali się najbliżsi, ponownie irytując mnie nieziemsko. Bo jak głodny ma się z sytym dogadać? Ja czułam natomiast, że jestem w innym ciele i ono mnie nie słucha. Robi co chce, zmienia formę. Kilka kilo do przodu, potem zjazd. Bez żadnej przyczyny. Potrafiłam się rano nie mieścić w spodnie, które jeszcze poprzedniego dnia zakładałam bez problemu. Podkreślam uprzejmie, że na wieczór nie zjadłam kilograma chipsów z miską lodów i słoikiem nutelli na deser. No szlag by to trafił. Menopauza? Za wcześnie. Ciąża? Wykluczona. Poszłam więc do lekarza, a ten mi wykład robi o cyklu menstruacyjnym, bo to na pewno od tego. I nie słucha, gdy mu tłumaczę, że ja w trakcie cyklu nie odczuwam żadnych zmian i, że wahania wagi mają miejsce kilka razy w miesiącu, w przeciwieństwie do miesiączki. Spojrzał na mnie pobłażliwie i pomyślał pewnie, że przyszła idiotka, i aferę o trzy kilogramy robi. Dla świętego spokoju dał skierowanie na tsh, a gdy ten wyszedł w normie na poważnie zaczęłam się zastanawiać, czy w jakąś paranoję nie popadam.
Zimno jednak było mi nadal, humor pod psem, obowiązki małżeńskie niewypełnione, włosy przerzedzone, a portki raz wiszą, raz ledwo na tyłek wciskam. Co jest, ja się pytam? W końcu trafiam do endokrynologa i z lekkim zawstydzeniem mówię mu, jak się czuję. I choć nadal jestem chuda to nie wyśmiewa mnie tylko poszerza diagnostykę o kolejne parametry. I jak byk, czarno na białym stoi, że mam przeciwciała antyTPO wystrzelone w kosmos, inne ft3 i ft4 też poza skalą.
Witamy na planecie Hashimoto!!!!
Tyle się o tym słyszy, co druga celebrytka to ma, aż mi się krzyczeć chce: "Mam i ja!". Owszem nie mam nadwagi, drugiej ciąży nie planuję, ale usłyszeć, że się ma przewlekłe zapalenie tarczycy i, że bez leków się nie da, to uśmiech znika z twarzy.

Tak więc mam hashi. Jesteśmy razem od 3 lat, w bardzo bliskiej relacji. Nazywam tę chorobę czule, żeby się z nią zaprzyjaźnić. Wcinam tabletki co rano, humor nadal zmienny, bo być stabilnym z Hashimoto to jak oczekiwać, że nad polskim morzem zapanują tropikalne upały. Na stałe, podkreślam! Życie z Hashimoto to ciągły spacer na bardzo cienkiej linie, wahania wagi, problemy skórne, biegunki i zaparcia, uczucie zimna lub gorąca. Dwa miesiące stabilizacji, potem góry i doliny. Nudno nie jest. Gdzie tam!
Chuda jestem nadal. W porywach do szczupłej. Tyroksyna podkręca mi metabolizm, a potem nagle zwalnia. Uczę się swojego ciała i tańczę jak hashi mi zagra. Czasem to chocholi taniec.
Nauczyłam się mieć w nosie komentarze innych. Lubię moją wagę piórkową. Wyniki mam w porządku. A czy za dziesięć lat hashi nie podaruje mi w promocji kilkudziesięciu kilogramów, to tego nie wiem. Więc póki co jest nas dwie, chuda i hashi, i nie pozostaje mi nic innego jak żyć sobie w tym duecie, i próbować nie spaść z tej cienkiej liny na mój póki co chudy tyłek:)

HashiMAJA


Image by fabioeliasp1 from Pixabay


Jestem gruba. No jestem i co? Nie mogę? Czy muszę wyglądać jak wszystkie laski z insta? Mieć wyrzeźbiony brzuch, wypracowane na siłce pośladki i bicepsy, sztuczne rzęsy i paznokcie, i doczepy na dodatek? Mam ważyć mniej niż powinnam lub chwalić się, że moja tkanka mięśniowa zwiększyła się odwrotnie proporcjonalnie do tłuszczowej? A jak nie ulegam trendom to znaczy, że jestem zaniedbana, leniwa i niezbyt mądra? Nikt nie pyta o moje wykształcenie, zainteresowania i zawód. Nieważne. Przecież jaka jestem każdy widzi. A gruba znaczy głupia. Skoro nie umiem o siebie zadbać, trzymać w ryzach apetytu to oczywistym jest fakt, że inteligencją nie grzeszę. Tuszą za to tak.
A ja hybrydę mam, bo jest wygodna i długotrwała. Rzęsy nosiłam, ale były po prostu niewygodne. Używam odżywki i z dobrą maskarą moje rzęsy osiągają niezłą długość.
Włosów nie farbuję. Mam szczęście. Są kruczoczarne i choć zbliżam się do czterdziestki siwych nitek brak. Doczepów nie akceptuję.
Zresztą nie muszę się nikomu tłumaczyć z tego jak wyglądam. Brudna i śmierdząca nie chodzę. Wręcz przeciwnie. Dbam o ciało, o higienę i o dziwo o dietę.
Lubię buty i torebki. Jak każda kobieta staram się modnie zestawiać garderobę, jednak z moim rozmiarem trudno mi znaleźć w sklepach coś pasującego. Od pół roku mam świetną krawcową, która szyje mi fantastyczne ubrania, wcale nie worki ani nie sukmany jak dla emerytki. Nie patrzy pobłażliwie jak te dziewczyny w sieciówkach, które swoim "dzień dobry" komunikują raczej "A ta tu czego?!".
Jestem gruba. Nie dlatego, że się obżeram. Patykiem nigdy nie bylam, w ciąży przytyłam tylko 10 kg, zawsze wyglądałam fajnie. Takie 38/40. Kawałek pupy i biustu. Czułam się ze sobą dobrze.
Dziś 30 kg plus. Rozmiar ileś razy XL. I jak nie daj Boże idę z wafelkiem loda (jedna gałka!!!sorbet) to i tak czuję na sobie te spojrzenia pełne dezaprobaty. A kto powiedział, że gruby ma nie jeść lodów, kawałka tortu czy czekolady? Czy moja tusza to szkarłatna litera, która mnie stygmatyzuje, skazując jednocześnie na niejedzenie?
W ciągu pół roku przytyłam te cholerne 30 kg. Z powietrza. Jakbym się ustawiła po kilogramy, bo gdzieś je za darmo dawali. Jadłam mniej, ba, prawie wcale, a puchłam w oczach jak bańka mydlana. Z tygodnia na tydzień ciuchy się kurczyły, a ja zajmowałam więcej miejsca na planecie. Dopiero po jakimś czasie trafiłam do mądrego lekarza. Nie wyśmiał mnie jak poprzednicy. Przytyła i do lekarza przyszła się pożalić. Było tyle nie wsuwać, a nie teraz na tabletki cud liczyć. Nie pytali jak się czuję, nie zlecili badań. Traktowali jak intruza. Dopiero czwarty z kolei młody lekarz po prostu ze mną porozmawiał. Zlecił badania tarczycy. Tsh w normie. Pewnie menopauza mi się zbliża stąd fale zimna i gorąca, pernamentne zmęczenie, obniżony nastrój. Ale on szukał dalej. Wystarczyły dodatkowe badania. Kartka z wynikami przeciwciał wołała wielkim i tłustym wykrzyknikiem. Podwyższone. Piętnaście razy. Hashimoto jak się patrzy. Choroba cywilizacyjna, autoimmunologiczna i bardzo częsta wśród kobiet. Główny winowajca mojej nagłej tuszy. Ruszyłam do boju, ale nie było tak łatwo jak myślałam. Ciało szalało. Mimo lekarstw, diety zapisanej przez dietetyka przez duże D i ruchu wcale nie chudłam. Zatrzymałam się, nie tyłam, ale do upragnionej wagi wciąż miałam lata świetlne.
Dziś jestem pod stałą kontrolą endokrynologa. Na temat Hashimoto wiem bardzo dużo. Wciąż się dokształcam. Słucham sobie. Jem często i mało. Produkty dobrej jakości, ale gruba jestem nadal. I pewnie będę przez jakiś czas zanim hormonów nie ustabilizuję. I będę zatem wciąż oceniana przez pryzmat kilogramów. To tak bardzo wkurza, że muszę udowadniać jak wartościowa jestem tylko dlatego, że nie wpisuję się panujące trendy. I stąd pytanie:


CZY TYLKO DLATEGO, ŻE JESTEM GRUBA JESTEM CZŁOWIEKIEM GORSZEJ KATEGORII???!!!!

No cholera nie! Znam języki, mam kierownicze stanowisko, zarządzam ludźmi, nieźle zarabiam. Jestem dobrą matką i partnerką. Przyjaciółką, na której można polegać. A mimo to najpierw widzi się moją tuszę, potem mnie. Na szczęście mam swój rozum i kilku fajnych ludzi dookoła, dla których jestem po prostu interesującą osobą. Jestem gruba i sama będę decydować, kiedy, ile i czy w ogóle schudnę. A nawet jeśli nie schudnę to nadal wiem, że jestem wciąż tym samym człowiekiem. Dlatego zanim kogoś skrytykujesz to zastanów się, czy nie wyrządzasz komuś krzywdy. To raz. A dwa, Hashimoto jest podstępne, może właśnie Ty będziesz następną osobą, jaką zaatakuje i zmieni Twój rozmiar, i samopoczucie. Trochę empatii zatem. Tego chyba można wymagać w cywilizowanym świecie...?

Podoba Ci się ten post?
Podaj go dalej.
Obserwuj moją stronę Poli Ann
I pamiętaj, podziałka na wadze to nie wszystko.
Image by Pixabay

CHORĄGIEWKA



Image by Pixabay



Renata właśnie skończyła 40 lat. Przegląda się w lustrze. Wokół oczu drobna siateczka i jeszcze delikatne bruzdy na czole. Całe szczęście, że waży więcej niż powinna, przynajmniej twarz jest gładsza, a nie taka wysuszona. Jedyny plus kilku nadprogramowych kilogramów. W sumie to kilkunastu, ale Renata nie lubi nawet o nich myśleć. Kilku brzmi lepiej niż kilkunastu, prawda?


Kilogramy 


Są jej zmorą od paru lat, walczy z nimi na różne sposoby, ale i tak za nic nie chcą zniknąć.

Zniknęły raz. Gdy niemal otarła się o anoreksję i w szpitalu podawali jej kroplówki na wzmocnienie. Głodziła się i katowała ćwiczeniami. Ciało się poddało, kurczyło się w zastraszającym tempie, co na początku bardzo ją radowało, by następnie przerazić.
Szybko więc wróciła siebie. Jadła wszystko i dużo. To był cudowny czas. Zero ograniczeń. Przez moment tylko cieszyła się zdrową i upragnioną wagą, by potem w czułych objęciach z sedesem wyrzucać z siebie wszystkie zjedzone wysokokaloryczne wyrzuty sumienia. Zjadała ogromne ilości. Wśród ludzi się pilnowała, ale będąc już samą, wrzucała w siebie wszystko co popadnie, by następnie drastycznie się tego pozbyć. Dwa palce wsadzane do gardła pomagały szybko rozwiązać ten problem. Weszła do takiej wprawy, że już nawet oczy nie łzawiły. Dookoła mógłby być tłum ludzi, a ona i tak zrobiłaby to bezszelestnie.
Organizm wariował. Waga jak na sinusoidzie, 10 kg plus, 4 kg minus, 8 plus, 3 minus. Jedzenie było istotnym elementem jej życia. Najistotniejszym. Posiłki wyznaczały pory dnia. Jedzeniem się nagradzała i karciła, a sylwetka była jej skalą piękna. Tak bolało, gdy mąż drwił z jej boczków, pełnych bioder i obfitego biustu. Za każdym razem wytykał jej, że powinna schudnąć, a jak wracała z pracy to mówił, że zbiornik czeka. Na myśli miał zbiornik retencyjny, jaki powstał niedaleko ich osiedla i wokół którego ludzie biegali. Szykaną więc i drwiną motywował ją do sportu. Bezskutecznie. Ona wtedy faktycznie biegła, ale do łazienki, by wyrzucić z siebie to, co pochłonęła w pracy.
Nienawidziła siebie. Za słabość, brak silnej woli i ambicji, za wrażliwość. Chciałaby być twarda i albo schudnąć 20 kg od tak, albo zostawić męża, którego chyba i tak już nie kochała, i resztę życia spędzić u boku kogoś, kto lubi, gdy kobieta ma sporo powierzchni erotycznej. Nie miała siły, by siebie zaakceptować, iść do specjalisty i przegadać problem. Wiedziała, że sobie szkodzi. Zauważyła, że wypadają jej włosy, niegdyś mocne paznokcie się łamią, że zęby są słabsze, skóra przesuszona i że w ogóle mniej w niej życia. Ale wyrzucanie z siebie jedzenia było od niej silniejsze. Nawet nie umiała nazwać tego po imieniu. Słowo bulimia czaiło się gdzieś w głowie i nie miało prawa się ujawnić.
A ona zapadała się w sobie coraz bardziej. Na zewnątrz uśmiechnięta, wewnątrz zaszczuta, niepewna, kryjąca się za tymi kilogramami, jedzeniem się nagradzająca i karząca. Więc gdy on, ten Ktoś zwrócił na nią uwagę, nie dziwota, że przepadła. Nawet jedzenie zeszło na chwilę na drugi plan.


Ktoś nr 1

Uwielbiał kobiety o okrągłych kształtach. Z apetytem, bo te czerpały z życia garściami, a nie widelcem dłubiąc w jedzeniu. Był jej petentem, który po jakimś czasie zaczął przychodzić pod byle pretekstem. Lubiła z nim rozmawiać, choć najpierw była niedostępna. Taka zadufana w sobie matrona, która patrzy na wszystkich z góry, a tak naprawdę cała drży, gdy ktoś na nią patrzy. Ale gdy ten konkretny Ktoś na nią zerkał, nie czuła nic. Był jej obojętny. Do czasu. Dał jej uwagę, ciepłe spojrzenie i słowo. Lubił kobiecość. Twierdził, że ona jest tego najlepszym przykładem. Przy nim nie czuła się jak baleron. Nie wymiotowała tyle. Jakby bulimię zamieniła na zdradę. Uzależniały ją emocje, jakie z nim przeżywała. Od rozmów po bliskość tę najbliższą. Był niemal idealny. Co z tego, że młodszy. Jemu to nie przeszkadzało. Był gotowy poczekać aż ona zrzuci jarzmo nieudanego małżeństwa. Renata najpierw chciała. Potem się zlękła. Rozwodu, krzyków i docinek męża, opinii najbliższych, bo jak to, ona - kobieta dojrzała rzuca męża dla młodego chłopaka, który najprawdopodobniej rzuci ją za chwilę dla jakiejś szczupłej dziewczyny.
Ta myśl ją prześladowała. Ataki obżarstwa wracały, palce znów tańczyły w gardle. Nie radziła sobie ze strachem. Ten Ktoś najpierw walczył, próbował, ale widząc gruby mur nie do pokonania poddał się, utwierdzając ją tylko w przekonaniu, iż dobrze zrobiła wracając do męża i kończąc związek, w którym tak naprawdę była szczęśliwa, a którego tak panicznie się bała. Jakby odbierała sobie prawo do szczęścia. Za zdradę ukarała się boleśnie. Odrzuciła czyjeś uczucia, zraniła i tego Kogoś, i męża, a siebie raz głodziła, by za chwilę wymiotować z przejedzenia. Cierpiało w niej wszystko. I serce, i ciało, i dusza. I choć paradoksalnie z taką wagą zdawać by się mogło, że sporo może utrzymać, nie miała tak naprawdę siły na nic. Była motylem, który leciał tam, gdzie wiatr zawieje. Czasami miała ochotę zniknąć. Rozpłynąć się i nie wadzić nikomu więcej. A ona żyła. Organizm, choć wyniszczony, kurczowo trzymał się życia, które już dawno wymknęło się jej z rąk.


Ktoś nr 2

Tym razem się nie zakochała. To była czysta kalkulacja. Nowy kolega z pracy. Po rozwodzie. Bezpośredni, wygadany. Lubił kobiety. Trochę z nią flirtował. I po imprezie z pracy wylądowali na tylnym siedzeniu jego auta. Nie w celach konserwacyjnych bynajmniej.
Nie pamiętała kiedy ostatni raz zrobiła coś tak szalonego. Czuła się pożądana. Mężowi przeszkadzały jej dodatkowe centymetry. Ten Ktoś łapczywie je całował. Układ był bardzo wygodny. Nie było kłótni, zazdrości ani zbędnych uczuć. Mieli ochotę na seks to po prostu się spotykali. Ona najczęściej po kolejnej awanturze z mężem lub po jego docinkach na przykład podczas przyjęć rodzinnych: "Dajcie mojej żonie mały talerzyk inaczej zaraz będę miał dwie małżonki i nie wiem czy taką ilość szczęścia uradzę!"
Towarzystwo wiło się ze śmiechu, a ona przy najbliższej okazji karała go dając Ktosiowi pieszczoty, o jakich mąż mógłby tylko pomarzyć. Z wymiotów nie zrezygnowała. Oczyszczona czuła się lżejsza, jakby zrzucała z siebie poczucie winy. Winy za romans, i winy za to, że nie umie zawalczyć o siebie samą.


Coś

Nie myślała by się badać. Po co? Rumiane poliki to przecież samo zdrowie. Nie chciała poza tym, by ktoś odkrył jej sekret. Dobry lekarz od razu by wykrył zniszczone szkliwo po wewnętrznej stronie zębów, podrażnione gardło i ślady od zębów na dłoni. Wyniki krwi też szybko by zawołały, że organizm jest na skraju wyczerpania i "jedzie" na rezerwie.
A żeby badać się w innych celach, tj. jak HIV na przykład, nie przeszło jej przez myśl. Dziwką nie jest, narkotyków nie bierze, no to skąd? A mąż i dwóch Ktosiów to żaden wyczyn. Byli przecież czyści, wykształceni, nie żaden tam element. Ryzyko zerowe.
Czerwona lampka zaświeciła się mocnym światłem, gdy musiała zrobić badania okresowe. Trafiła na młodą lekarkę. Z pozoru naiwną, ale dociekliwą. Morfologia krwi fatalna. Ob za wysokie. Ambitna lekarka dołożyła więc badań: elektrolity, próby wątrobowe, cholesterol, hormony itp.
Kartka z wynikami badań aż krzyczała wykrzyknikami, niedoborami i podwyższeniami. Anemia, zaburzenia hormonalne, problemy z tarczycą, zakłócona gospodarka elektrolitowa i wystrzelone w kosmos próby wątrobowe.
Dużo rzeczy można było ustawić. Dać leki, koniecznie zmienić dietę. Największy problem stanowił fakt, że Renata była bulimiczką. Nie chciała temu stawić czoła. Ciągle wahania wagi, śmieciowe jedzenie, głodówki i torsje z przejedzenia niszczyły ją od zewnątrz o wewnątrz. Było źle. Bardzo.
Wyniki były niepokojące. To w gabinecie usłyszała konieczności wykonania badań na HIV. Warto by było, jeżeli współżyje nie ze stałym partnerem. Zrobiła rachunek sumienia. Z Ktosiem nr 1 i 2 bez zabezpieczania. Bała się, że utyje od tabletek. Oni nie lubili prezerwatyw. Po prostu uważali. W ciążę nie zaszła, więc wydawało się, że wszystko w porządku. Jak się okazało szansa zarażenia jednak była, jeśli któryś z jej partnerów był faktycznie chory. A czy był zdrowy pewności nie miała przecież. Nie zaglądała im w karty zdrowia. Całą noc studiowała artykuły, co by było gdyby... Zamarła. Na strony dotyczące HIV też weszła. Jak w kadrze filmu przypominała sobie wszystkie bliskie chwile, jakie ostatnio przeżyła. Widziała siebie chorą. Terminalnie. Ukaraną za zdrady. Poszła wymiotować. Wyrzuciła z siebie wszystko. Tylko, że nie poczuła się lepiej. Strach i wstręt nie zniknęły.
Karteczkę z wynikami trzymała w dłoni. Bała się otworzyć i zobaczyć czy któryś z wyników jest pozytywny.
Bała się przyszłości.
Bała się swojej reakcji.
Bała się teraźniejszości.
I przeszłości też, bo przecież ona ją tu przywiodła.
Nie robiła obietnic typu, będę zdrowa to całkowicie zmienię swoje życie.
Od męża, który chyba jej nie kochał i którego ona nie kochała, nie umiała odejść.
Nie potrafiła zerwać sama z nałogiem ani zwrócić się do kogoś o pomoc.
Nie chciała rezygnować z romansów, bo te dawały jej iluzję szczęścia. Przez moment chociaż czuła się akceptowana i bezpieczna.
Choć ciało krzyczało z rozpaczy, głowa obstawiała przy swoim, odrzucając kompletnie racjonalne myślenie. W swoim trudnym świecie czuła się paradoksalnie bezpiecznie. Czy długo?


Nic

Kartkę z wynikami pomięła. Z nerwów. Wszystko negatywne. Nie cieszy się ani nie płacze. Jest obojętna. Może gdyby była chora, to by nią wstrząsnęło. Zrobiłaby coś ze swoim życiem, bo byłby bodziec. Póki co go nie ma. Jej silna wola jest za słaba. Praktycznie nie istnieje.

Udało się jej. Na razie udało. Nic nie złapała. Ma "tylko" bulimię, którą ukrywa przed całym światem. Aż bulimię, która ukrywa ją przed całym światem, w łazience.
Ma nieszczęśliwe małżeństwo i notoryczny brak szacunku.
Ma niską samoocenę.
Ma wyrzuty sumienia, które wyrzuca z siebie kilka razy dziennie.
Ma zniszczony organizm i zaburzony obraz samej siebie.
Ma powoli dość.

Nie ma HIV ani żadnej choroby wenerycznej czy innej zakaźnej.
Nie ma kochającego męża i przyjaciela.
Nie ma odwagi, by zmienić swoje życie.
Nie ma pewności siebie.
Nie ma wsparcia.
Nie ma już siły.

Czuje się pusta. Nic nie warta. Jak mała dziewczynka schowana przed światem za fałdami tłuszczu. Chwilowe orgazmy dawane na tylnym siedzeniu samochodu lub w biurze późnym wieczorem są tylko ucieczką od miażdżącej samotności. Bo czuje się sama, choć dookoła tyle ludzi.

Nie wie, kim jest. Ani kim będzie. Jest jak chorągiewka, powiewająca na wietrze, która układa się tak, jak podmuch powietrza rozkaże.
Chciałaby kiedyś zerwać się z tego masztu i wybrać kierunek, w jakim poleci. Póki co maszt jest mocny, a ona też kurczowo się go trzyma. Trzyma się tego, co doskonale zna. Bo przecież to takie wygodne tańczyć z wiatrem, a nie wyrywać się z jego objęć. Problem w tym, że wiatr Renaty już nie jest łagodny. Jest porywisty. Rzuca nią we wszystkie strony w swoim dzikim tańcu, któremu ona już nie umie się przeciwstawić. Może ostatkiem sił wyrwie się z tych silnych objęć i spróbuje tańczyć sama. Boi się tego cholernie, ale powoli zbliża się do swoich granic i wie, że albo przepadnie albo walcząc z przeciwnościami losu oraz samą sobą pofrunie w końcu tam, gdzie chce.

CDN. 



PORTRET ZDRADZONEGO

Image by Skitterphoto on Pixabay


Kacper patrzy w dal. Nie jest zbyt rozmowny. Mężczyźni inaczej przeżywają problemy. Nie czują chyba potrzeby, żeby o tym trąbić całemu światu. Najczęściej zamykają się w sobie. Zresztą, kto lubi opowiadać o porażkach.
Kacper jednak ma ochotę pogadać. Może dlatego, że jestem obca. Niezaangażowana emocjonalnie, obiektywna. Wybrał sobie mnie z przypadku. Wysłuchać kobietę chyba byłoby mi łatwiej, ale faceta? Bo co niby robić? Przytulić go? Pocieszyć? Powiedzieć, żeby miał jaja i nie zachowywał się jak dziecko? Cholera nie wiem. Więc siedzę. A on popija herbatę i zaczyna mówić. Nie przerywam mu. Jestem zaskoczona jego spokojem. Widzę tylko jak gniecie serwetkę.

Zdradziła go. Tak żona, kobieta. Nie on. Ona. To był strzał w policzek. Albo prosto w brzuch. Kopniak taki, że ledwo mógł oddychać. Poukładał sobie wszystko, zaczęło się zgadzać. Elementy układanki pasowały. Wydawało mu się, że byli szczęśliwi. Miał swoją drugą połówkę. Dziecko. Niczego więcej mu nie brakowało. Zauważył, że w jakimś momencie zaczęła się oddalać. Unika zbliżeń. Nie uśmiecha się tak często. On więc szuka przyczyn. W sobie, bo przecież widzi ten smutek w jej oczach i zastanawia się, co się dzieje. Może zły dzień, problemy w pracy, kłótnia z przyjaciółką, dwa kilo za dużo. Ale to nie to. Ona patrzy jakby przez niego. Nie widzi go. On jeszcze nie wie, co się dzieje. Jak staje się nikim w jej oczach, jak się ośmiesza swoją troską, jak poniża każdym kolejnym bukietem kwiatów i irytuje ją swoim dotykiem, najmniejszym choćby muśnięciem. On nadal jeszcze się nie domyśla, że ona swoją duszę i ciało też podarowała innemu. Będzie musiał przekonać się o tym na własne oczy.

Historia banalna i stara jak świat, kiedy mężczyzna pędzi do ukochanej nic jej nie mówiąc, bo chce zrobić jej niespodziankę. Kacper z biletami lotniczymi do Paryża też tak pędził. Wyszedł po prostu o wiele szybciej z pracy. Dzień był niezbyt ciężki, mógł sobie na to pozwolić. Może gdyby był bardziej obowiązkowy to nadal tkwiłby w ułudnym szczęściu, a może dowiedziałby się od niej. Dane mu jednak było doświadczyć tego na własne oczy. Nie słyszeli, gdy wchodził do mieszkania. Słyszał te jej tak znajome jęki, do których on ją doprowadzał w intymnych bardzo chwilach. Wiedział, że jest bardzo podniecona. Jeszcze przez chwilę łudził się, że mu się zdaje, ale gdy zobaczył dwa nagie ciała, ją siedzącą na komodzie wygiętą w łuk, jego stojącego, oplecionego jej nogami w rytmicznym ruchu, już nie miał wątpliwości. Stał jak wryty. Jej jęk, ten jęk dopiero nim wstrząsnął na tyle, by zareagował. Wrzasnął. Nie pamięta dziś co. Przyłapał ich. Nie wierzył własnym oczom.Poczuł wstyd. Palący. Widzi własną kobietę, żonę, gdy ta kocha się z innym.
Na kolejne emocje dopiero miał przyjść czas.
Nie zrobił nic. Po prostu stał, gdy zorientowali się, że właśnie wszedł. Oni w pośpiechu się ubierali i jak przez mgłę usłyszał tekst, który mogła już sobie darować.
To nie tak jak myślisz kotku.
Wtedy jasność umysłu mu wróciła.
A co mam myśleć, że posuwał komodę, a nie ciebie, bo przemeblowania ci się zachciało?!
Nawet odwagi nie miałaś odwagę, by mi powiedzieć, że kogoś masz.
Ale śmiałość by się bzykać w naszym salonie już tak.

Kochanek w pysk nie dostał. Kacper wyszedł po prostu do łazienki i zaczął płakać. Najpierw był smutek, żal, rozczarowanie, ból w klatce piersiowej, bo serce bolało jakby faktycznie mu je rozerwała na strzępy.
Oni w pośpiechu się ubierali. Ona płakała i nie wiedziała kogo przepraszać. Miała dwóch, straciła dwóch. Była w szoku, nie mniejszym niż Kacper, który niedowierzał własnym oczom. Myślał, że może ona ma jakieś problemy w pracy, może guzek wyczuła w piersi, może z rodzicami coś nie tak albo wpadała w depresję. Tyle się o tym słyszy. A ona wpadła i owszem. W ramiona jakiegoś kochasia, a następnie na tej komodzie nakryta z tym właśnie kochasiem na jakże gorącym uczynku.

Nie wie, ile siedział na podłodze w tej łazience. Ona gdzieś zniknęła. Poszedł nalać sobie wódki. Pierwszy kieliszek zgniótł w dłoni. Nie czuł bólu. Krew płynęła wartko, a on po prostu patrzył na czerwone strużki.
Chyba nie spał w nocy. Nie pamięta. Gapił się w sufit szukając odpowiedzi na pytanie, dlaczego, co zrobił nie tak, gdzie popełnił błąd, czego nie zauważył.
Inne emocje pojawiły się później.
Na przykład wściekłość. Z miłą chęcią by rozszarpał wszystkich na swojej drodze.
Nienawiść do ludzi. Do kobiet. Na pewno każda się puszcza z jakimś amantem.
Chęć zemsty. Zrobić mu krzywdę? Dać w pysk, urwać jaja, złamać rękę. Obojętnie co, byleby cierpiał.
A może udać, że nic się nie stało? Walczyć o małżeństwo, wybaczyć, zapomnieć. Tylko jak to zrobić do cholery.
A może uciec przed siebie? Zerwać jakiekolwiek znajomości i kontakty?! Zacząć nowe życie, w którym nie będzie zerem, którego żona zdradza w ich własnym domu. Wtedy wybrali komodę, a ile razy robili to w ich łóżku? W łóżku, w którym to oni się kochali namiętnie i jęczała z rozkoszy, jaką jej dawał. Te same jęki usłyszał wtedy, gdy ich nakrył i to one wciąż tańczyły mu w głowie.
Potem czuł wstręt. Do niej. Jak mógł jej pożądać kiedy ona oddawała się innemu. Nie wyobrażał sobie jak po mógłby jej dotykać tam gdzie tamten ją całował, jak pieścić tam, gdzie tamten był. Odrzucało go.

Żył dalej, choć miał wrażenie, że tylko wdycha i wydycha powietrze. Że wegetuje i nie wie jakim cudem budził się każdego kolejnego dnia.
Jedynym wsparciem jakie trzymało go w pionie to był syn. Kilkulatek w okularkach dawał mu siłę i uśmiech, pod którym krył się bardzo rozwścieczony lew.
Nie raz budził w nocy zlany potem, bo gdy w końcu udało mu się zasnąć to w koszmarach widział ją siedzącą na nim samym w chwili bardzo intymnej i śmiejącą się z niego, a potem siadającą na swoim kochanku, który leżał obok. Wtedy obudzony czuł wszystkie emocje. Całą mieszankę. Na siłowni dawał im ujście, a pod prysznicem po prostu płakał. Oczyszczał się psychicznie i fizycznie.

Kacper powoli dopija herbatę. W trakcie rozmowy nie było już łez. Głos mu drżał, zacinał się, a on sam pogniótł kilka serwetek. Wyrzucił z siebie sporo słów. Wulgarnych też. Jest w nim jeszcze dużo żalu, rozgoryczenia i złości. Nie wstydzi się emocji. Dość wyraźnie podkreślał, że płacz mu pomagał, że wtedy płacząc czuł się nikim. Dziś wie, że to było zbawienne. Wypłakał chyba wszystkie łzy, uspokoił się. Miał siłę stawić czoła tej, która go zdradziła. Rozwiódł się szybko i kulturalnie. Choć korciło, nie prał brudów w sądzie, nie mścił się. Synka widuje regularnie. Uśmiecha się coraz częściej. Wygląda lepiej, bo siłownia pomogła mu ułożyć wszystko w głowie i poskładać negatywne emocje w kosteczkę. Zmienił pracę. Wyprowadził się. Zaczyna nowe życie. Na kobiety siły jeszcze nie ma. Musi chyba przejść coś na kształt żałoby po starcie ukochanej osoby. Jest sam. I dobrze mu z tym. Kochał całym sercem, może nieumiejętnie, koślawo, ale szczerze i uczciwie. Była żona swoją zdradą brutalnie tę miłość zdeptała, zabrała mu na jakiś czas poczucie własnej wartości i odebrała wiarę w drugiego człowieka. Poraniony, niczym ptak z zaleczonym skrzydłem próbuje lecieć dalej. Nie jest łatwo. Czasem musi pod wiatr. Ale się nie poddaje. W końcu prawdziwego mężczyznę ponoć poznaje się nie po tym jak zaczął, lecz jak kończy.






KOMPLEMENT

  - Ładna sukienka. - No coś ty, stara. - Ślicznie dziś wyglądasz. - Nie przesadzaj. - Do twarzy ci w tych okularach. - E tam. Zwykłe oksy. ...