CHORĄGIEWKA
Renata właśnie skończyła 40 lat. Przegląda się w lustrze. Wokół oczu drobna siateczka i jeszcze delikatne bruzdy na czole. Całe szczęście, że waży więcej niż powinna, przynajmniej twarz jest gładsza, a nie taka wysuszona. Jedyny plus kilku nadprogramowych kilogramów. W sumie to kilkunastu, ale Renata nie lubi nawet o nich myśleć. Kilku brzmi lepiej niż kilkunastu, prawda?
Kilogramy
Są jej zmorą od paru lat, walczy z nimi na różne sposoby, ale i tak za nic nie chcą zniknąć.
Zniknęły raz. Gdy niemal otarła się o anoreksję i w szpitalu podawali jej kroplówki na wzmocnienie. Głodziła się i katowała ćwiczeniami. Ciało się poddało, kurczyło się w zastraszającym tempie, co na początku bardzo ją radowało, by następnie przerazić.
Szybko więc wróciła siebie. Jadła wszystko i dużo. To był cudowny czas. Zero ograniczeń. Przez moment tylko cieszyła się zdrową i upragnioną wagą, by potem w czułych objęciach z sedesem wyrzucać z siebie wszystkie zjedzone wysokokaloryczne wyrzuty sumienia. Zjadała ogromne ilości. Wśród ludzi się pilnowała, ale będąc już samą, wrzucała w siebie wszystko co popadnie, by następnie drastycznie się tego pozbyć. Dwa palce wsadzane do gardła pomagały szybko rozwiązać ten problem. Weszła do takiej wprawy, że już nawet oczy nie łzawiły. Dookoła mógłby być tłum ludzi, a ona i tak zrobiłaby to bezszelestnie.
Organizm wariował. Waga jak na sinusoidzie, 10 kg plus, 4 kg minus, 8 plus, 3 minus. Jedzenie było istotnym elementem jej życia. Najistotniejszym. Posiłki wyznaczały pory dnia. Jedzeniem się nagradzała i karciła, a sylwetka była jej skalą piękna. Tak bolało, gdy mąż drwił z jej boczków, pełnych bioder i obfitego biustu. Za każdym razem wytykał jej, że powinna schudnąć, a jak wracała z pracy to mówił, że zbiornik czeka. Na myśli miał zbiornik retencyjny, jaki powstał niedaleko ich osiedla i wokół którego ludzie biegali. Szykaną więc i drwiną motywował ją do sportu. Bezskutecznie. Ona wtedy faktycznie biegła, ale do łazienki, by wyrzucić z siebie to, co pochłonęła w pracy.
Nienawidziła siebie. Za słabość, brak silnej woli i ambicji, za wrażliwość. Chciałaby być twarda i albo schudnąć 20 kg od tak, albo zostawić męża, którego chyba i tak już nie kochała, i resztę życia spędzić u boku kogoś, kto lubi, gdy kobieta ma sporo powierzchni erotycznej. Nie miała siły, by siebie zaakceptować, iść do specjalisty i przegadać problem. Wiedziała, że sobie szkodzi. Zauważyła, że wypadają jej włosy, niegdyś mocne paznokcie się łamią, że zęby są słabsze, skóra przesuszona i że w ogóle mniej w niej życia. Ale wyrzucanie z siebie jedzenia było od niej silniejsze. Nawet nie umiała nazwać tego po imieniu. Słowo bulimia czaiło się gdzieś w głowie i nie miało prawa się ujawnić.
A ona zapadała się w sobie coraz bardziej. Na zewnątrz uśmiechnięta, wewnątrz zaszczuta, niepewna, kryjąca się za tymi kilogramami, jedzeniem się nagradzająca i karząca. Więc gdy on, ten Ktoś zwrócił na nią uwagę, nie dziwota, że przepadła. Nawet jedzenie zeszło na chwilę na drugi plan.
Ktoś nr 1
Uwielbiał kobiety o okrągłych kształtach. Z apetytem, bo te czerpały z życia garściami, a nie widelcem dłubiąc w jedzeniu. Był jej petentem, który po jakimś czasie zaczął przychodzić pod byle pretekstem. Lubiła z nim rozmawiać, choć najpierw była niedostępna. Taka zadufana w sobie matrona, która patrzy na wszystkich z góry, a tak naprawdę cała drży, gdy ktoś na nią patrzy. Ale gdy ten konkretny Ktoś na nią zerkał, nie czuła nic. Był jej obojętny. Do czasu. Dał jej uwagę, ciepłe spojrzenie i słowo. Lubił kobiecość. Twierdził, że ona jest tego najlepszym przykładem. Przy nim nie czuła się jak baleron. Nie wymiotowała tyle. Jakby bulimię zamieniła na zdradę. Uzależniały ją emocje, jakie z nim przeżywała. Od rozmów po bliskość tę najbliższą. Był niemal idealny. Co z tego, że młodszy. Jemu to nie przeszkadzało. Był gotowy poczekać aż ona zrzuci jarzmo nieudanego małżeństwa. Renata najpierw chciała. Potem się zlękła. Rozwodu, krzyków i docinek męża, opinii najbliższych, bo jak to, ona - kobieta dojrzała rzuca męża dla młodego chłopaka, który najprawdopodobniej rzuci ją za chwilę dla jakiejś szczupłej dziewczyny.
Ta myśl ją prześladowała. Ataki obżarstwa wracały, palce znów tańczyły w gardle. Nie radziła sobie ze strachem. Ten Ktoś najpierw walczył, próbował, ale widząc gruby mur nie do pokonania poddał się, utwierdzając ją tylko w przekonaniu, iż dobrze zrobiła wracając do męża i kończąc związek, w którym tak naprawdę była szczęśliwa, a którego tak panicznie się bała. Jakby odbierała sobie prawo do szczęścia. Za zdradę ukarała się boleśnie. Odrzuciła czyjeś uczucia, zraniła i tego Kogoś, i męża, a siebie raz głodziła, by za chwilę wymiotować z przejedzenia. Cierpiało w niej wszystko. I serce, i ciało, i dusza. I choć paradoksalnie z taką wagą zdawać by się mogło, że sporo może utrzymać, nie miała tak naprawdę siły na nic. Była motylem, który leciał tam, gdzie wiatr zawieje. Czasami miała ochotę zniknąć. Rozpłynąć się i nie wadzić nikomu więcej. A ona żyła. Organizm, choć wyniszczony, kurczowo trzymał się życia, które już dawno wymknęło się jej z rąk.
Ktoś nr 2
Tym razem się nie zakochała. To była czysta kalkulacja. Nowy kolega z pracy. Po rozwodzie. Bezpośredni, wygadany. Lubił kobiety. Trochę z nią flirtował. I po imprezie z pracy wylądowali na tylnym siedzeniu jego auta. Nie w celach konserwacyjnych bynajmniej.
Nie pamiętała kiedy ostatni raz zrobiła coś tak szalonego. Czuła się pożądana. Mężowi przeszkadzały jej dodatkowe centymetry. Ten Ktoś łapczywie je całował. Układ był bardzo wygodny. Nie było kłótni, zazdrości ani zbędnych uczuć. Mieli ochotę na seks to po prostu się spotykali. Ona najczęściej po kolejnej awanturze z mężem lub po jego docinkach na przykład podczas przyjęć rodzinnych: "Dajcie mojej żonie mały talerzyk inaczej zaraz będę miał dwie małżonki i nie wiem czy taką ilość szczęścia uradzę!"
Towarzystwo wiło się ze śmiechu, a ona przy najbliższej okazji karała go dając Ktosiowi pieszczoty, o jakich mąż mógłby tylko pomarzyć. Z wymiotów nie zrezygnowała. Oczyszczona czuła się lżejsza, jakby zrzucała z siebie poczucie winy. Winy za romans, i winy za to, że nie umie zawalczyć o siebie samą.
Coś
Nie myślała by się badać. Po co? Rumiane poliki to przecież samo zdrowie. Nie chciała poza tym, by ktoś odkrył jej sekret. Dobry lekarz od razu by wykrył zniszczone szkliwo po wewnętrznej stronie zębów, podrażnione gardło i ślady od zębów na dłoni. Wyniki krwi też szybko by zawołały, że organizm jest na skraju wyczerpania i "jedzie" na rezerwie.
A żeby badać się w innych celach, tj. jak HIV na przykład, nie przeszło jej przez myśl. Dziwką nie jest, narkotyków nie bierze, no to skąd? A mąż i dwóch Ktosiów to żaden wyczyn. Byli przecież czyści, wykształceni, nie żaden tam element. Ryzyko zerowe.
Czerwona lampka zaświeciła się mocnym światłem, gdy musiała zrobić badania okresowe. Trafiła na młodą lekarkę. Z pozoru naiwną, ale dociekliwą. Morfologia krwi fatalna. Ob za wysokie. Ambitna lekarka dołożyła więc badań: elektrolity, próby wątrobowe, cholesterol, hormony itp.
Kartka z wynikami badań aż krzyczała wykrzyknikami, niedoborami i podwyższeniami. Anemia, zaburzenia hormonalne, problemy z tarczycą, zakłócona gospodarka elektrolitowa i wystrzelone w kosmos próby wątrobowe.
Dużo rzeczy można było ustawić. Dać leki, koniecznie zmienić dietę. Największy problem stanowił fakt, że Renata była bulimiczką. Nie chciała temu stawić czoła. Ciągle wahania wagi, śmieciowe jedzenie, głodówki i torsje z przejedzenia niszczyły ją od zewnątrz o wewnątrz. Było źle. Bardzo.
Wyniki były niepokojące. To w gabinecie usłyszała konieczności wykonania badań na HIV. Warto by było, jeżeli współżyje nie ze stałym partnerem. Zrobiła rachunek sumienia. Z Ktosiem nr 1 i 2 bez zabezpieczania. Bała się, że utyje od tabletek. Oni nie lubili prezerwatyw. Po prostu uważali. W ciążę nie zaszła, więc wydawało się, że wszystko w porządku. Jak się okazało szansa zarażenia jednak była, jeśli któryś z jej partnerów był faktycznie chory. A czy był zdrowy pewności nie miała przecież. Nie zaglądała im w karty zdrowia. Całą noc studiowała artykuły, co by było gdyby... Zamarła. Na strony dotyczące HIV też weszła. Jak w kadrze filmu przypominała sobie wszystkie bliskie chwile, jakie ostatnio przeżyła. Widziała siebie chorą. Terminalnie. Ukaraną za zdrady. Poszła wymiotować. Wyrzuciła z siebie wszystko. Tylko, że nie poczuła się lepiej. Strach i wstręt nie zniknęły.
Karteczkę z wynikami trzymała w dłoni. Bała się otworzyć i zobaczyć czy któryś z wyników jest pozytywny.
Bała się przyszłości.
Bała się swojej reakcji.
Bała się teraźniejszości.
I przeszłości też, bo przecież ona ją tu przywiodła.
Nie robiła obietnic typu, będę zdrowa to całkowicie zmienię swoje życie.
Od męża, który chyba jej nie kochał i którego ona nie kochała, nie umiała odejść.
Nie potrafiła zerwać sama z nałogiem ani zwrócić się do kogoś o pomoc.
Nie chciała rezygnować z romansów, bo te dawały jej iluzję szczęścia. Przez moment chociaż czuła się akceptowana i bezpieczna.
Choć ciało krzyczało z rozpaczy, głowa obstawiała przy swoim, odrzucając kompletnie racjonalne myślenie. W swoim trudnym świecie czuła się paradoksalnie bezpiecznie. Czy długo?
Nic
Kartkę z wynikami pomięła. Z nerwów. Wszystko negatywne. Nie cieszy się ani nie płacze. Jest obojętna. Może gdyby była chora, to by nią wstrząsnęło. Zrobiłaby coś ze swoim życiem, bo byłby bodziec. Póki co go nie ma. Jej silna wola jest za słaba. Praktycznie nie istnieje.
Udało się jej. Na razie udało. Nic nie złapała. Ma "tylko" bulimię, którą ukrywa przed całym światem. Aż bulimię, która ukrywa ją przed całym światem, w łazience.
Ma nieszczęśliwe małżeństwo i notoryczny brak szacunku.
Ma niską samoocenę.
Ma wyrzuty sumienia, które wyrzuca z siebie kilka razy dziennie.
Ma zniszczony organizm i zaburzony obraz samej siebie.
Ma powoli dość.
Nie ma HIV ani żadnej choroby wenerycznej czy innej zakaźnej.
Nie ma kochającego męża i przyjaciela.
Nie ma odwagi, by zmienić swoje życie.
Nie ma pewności siebie.
Nie ma wsparcia.
Nie ma już siły.
Czuje się pusta. Nic nie warta. Jak mała dziewczynka schowana przed światem za fałdami tłuszczu. Chwilowe orgazmy dawane na tylnym siedzeniu samochodu lub w biurze późnym wieczorem są tylko ucieczką od miażdżącej samotności. Bo czuje się sama, choć dookoła tyle ludzi.
Nie wie, kim jest. Ani kim będzie. Jest jak chorągiewka, powiewająca na wietrze, która układa się tak, jak podmuch powietrza rozkaże.
Chciałaby kiedyś zerwać się z tego masztu i wybrać kierunek, w jakim poleci. Póki co maszt jest mocny, a ona też kurczowo się go trzyma. Trzyma się tego, co doskonale zna. Bo przecież to takie wygodne tańczyć z wiatrem, a nie wyrywać się z jego objęć. Problem w tym, że wiatr Renaty już nie jest łagodny. Jest porywisty. Rzuca nią we wszystkie strony w swoim dzikim tańcu, któremu ona już nie umie się przeciwstawić. Może ostatkiem sił wyrwie się z tych silnych objęć i spróbuje tańczyć sama. Boi się tego cholernie, ale powoli zbliża się do swoich granic i wie, że albo przepadnie albo walcząc z przeciwnościami losu oraz samą sobą pofrunie w końcu tam, gdzie chce.
CDN.
CDN.
Komentarze
Prześlij komentarz