POLONISTKA

Image by Free-Photos on Pixabay



POLONISTKA

Już imię czyniło ją wyjątkową. Delfina. Brzmiało dziwnie, staromodnie, ale też i elegancko, dostojnie. Zresztą taka była ta nasza pani Profesor. Zawsze bluzka z kołnierzykiem, ołówkowa spódnica za kolano, marynarka i buty na słupku z okrągłym noskiem. W stylu retro. Jasne włosy do ramion. Loki. Makijaż delikatny, oko zawsze wytuszowane, usta pociągnięte czerwoną pomadką. Klasa.
Mówiła spokojnie. Miała jakąś aurę, że młodzież wchodząc do jej sali milkła. Siadała na wyznaczonych miejscach, przy stolikach 5-6 osobowych. Pani Profesor siedziała przy biurku, nawet nie wstawała, by zapisać temat. Do tego wyznaczona była Gośka, bo miała najładniejsze pismo. Pani Profesor zawsze najpierw pytała jedną, dwie osoby. Podejść należało do niej, stać na baczność i perorować. Każdy pilnował się, by mówić poprawną polszczyzną, choć i tak pani Profesor biła w niej wszystkich na głowę. Mówiła pięknie, spokojnie, magnetyzująco. Na lekcji oczekiwała dyskusji, sprawnego robienia notatek i oczywiście przygotowania do zajęć. Nikt nie odważył się nie przeczytać lektury. To było zrozumiałe samo przez się, że wszelkie opracowania i drogi na skróty są przez nią niemile widziane. Wyczuwała zresztą błyskawicznie, gdy ktoś próbował się wymigać. Nie krzyczała. Nigdy. Dawała po prostu taką reprymendę, że w pięty szło. Człowiek czerwienił się po czubek uszu i po lekcji pędem biegł do biblioteki, bo wstydził się, że zawiódł Panią Profesor.
Uczyła nas w pierwszej klasie. Uwielbiałam jej lekcje. Nauczyła nas pięknej polszczyzny, pokazała dostojną kobiecość. Nikt się nie odważył wyśmiać jej imienia.
Gdy w drugiej i trzeciej klasie nas oddała, bo objęła w szkole inne obowiązki, byliśmy zdruzgotani. Następczyni nie miała szans zmierzyć się z jej legendą.
Klasa znacznie się opuściła w nauce. Mało kto co czytał. Nie było już dyskusji. Miałam piątkę, ale nie czułam satysfakcji ani tego, że się rozwijam.
W czwartej klasie Pani Profesor wróciła. Gdy każdy usiadł jak chciał, natychmiast łagodnie zażądała, byśmy usiedli jak w pierwszej klasie. To było wyzwanie. Nikt nie pamiętał. Ona owszem. I jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wszystko było czytane, notatki robione, a dyskusje trwały do końca przerwy. Maturę zdali wszyscy, nawet ci najbardziej oporni. Nie było możliwości, by choć trochę nie zapamiętać, nie nauczyć się, nie skubnąc tej wiedzy, którą w nas przelewała. Roztaczając taką aurę, nieświadomie pewnie, kształtowała nas na mądrych ludzi. Cieszyła się ogromnym szacunkiem i zaufaniem. Nawet gdy sprawdzała zeszyty siedziała jak dama. Zawsze noga na nogę. Poruszała się z gracją, była taką Beatą Tyszkiewicz naszego liceum.
Człowiek się prostował jak tylko na niego spojrzała. Jestem pewna, że nawet przeklinała z klasą. I gdyby kiedyś wypiła kieliszek wina za dużo to i tak byłaby damą.
Dziś Pani Profesor już nie ma. Pozostaje jedynie w naszych wspomnieniach. Na pewno jest legendą i wzorem nie do prześcignięcia. Często zapalam jej lampkę na grobie i tak sobie myślę, że Pani Profesor była jedną z tych niewielu osób, których nie da się zastąpić. Nikim.

Komentarze

Popularne posty