PRZYTUL

 




Jeśli masz szczęście przytulany/-a jesteś od samego urodzenia. Twój świat to ramiona mamy i taty. Potem tych światów jest więcej. Wszechświat się rozszerza. Jest rodzeństwo, dziadkowie i reszta bliskich osób.
Przytulasz ludzi, na których Ci zależy. Przytulasz zwierzaka, którego masz lub właśnie spotykasz.
Przytulanie Ci towarzyszy, gdy najpierw noszą Cię na rękach, potem asekurują i prowadzą za rękę.
Prztulasz gdy się witasz, żegnasz, cieszysz, chorujesz, martwisz, wspierasz, uwielbiasz.
Przytulasz, bo w ten niewerbalny sposób możesz powiedzieć więcej, że jesteś, gratulujesz, szanujesz, współczujesz, kochasz. Że ktoś się dla Ciebie liczy, że dajesz całego/całą siebie, że jesteś przystanią, opoką.
Ty się przytulasz, gdy potrzebujesz bezpieczeństwa, gdy czujesz radość, żal, zachwyt, miłość, strach. Te drugie ramiona dają tyle ciepła. Na moment lub na kilka chwil. Świat się zatrzymuje i jesteście tylko wy. Nie ma nic piękniejszego, co możemy dostać i ofiarować.
Przytul (się)!
Udostępnij ten post.
Niech przytuli go najwięcej osób.


POZYTYWNA

 


Media donoszą, że dziś obchodzimy Dzień Pozytywnego Myślenia.
- Hmm, coś dla mnie – pomyślałam.
Wiele osób mówi mi, że bije ode mnie pozytywna energia, że ciągle się uśmiecham, gadam jak nakręcona, a ostatnio nawet znajomy podziękował mi za mój blog pisząc, że dzięki niemu chce mu się żyć, bo zarażam dobrymi wibracjami.
Więc tak, ewidentnie powinnam dziś świętować mój dzień. W sumie niepoprawne pozytywne nastawienie towarzyszy mi od zawsze. Przecież chrzczono mnie w szpitalu, mamie kazano już wybierać trumienkę, ale ja stwierdziłam, że musi być dobrze i przeżyłam. Potem jeszcze była przepuklina, dwukrotnie połamane ręce, wybite palce, dieta bezglutenowa, a ja mimo to wciąż wierzyłam, że dam radę. I dawałam.
Zawsze uśmiechnięta, żywiołowa, komunikatywna, ambitna, co roku z czerwonym paskiem pokonywałam swoje małe, wielkie demony. Byłam finalistką olimpiady polonistycznej, dostałam się do wymarzonego liceum, a potem na ukochaną germanistykę, na którą przyjęto tylko trzydziestu szczęśliwców. O tak, wtedy mój optymizm sięgał zenitu. Gdy koleżanka z klasy powiedziała mi, że na uniwerek w Gdańsku na pewno się nie dostanę, ja uparcie wierzyłam, że mi się uda. I udało, moje nazwisko było piętnaste na liście. Ryczałam wówczas jak bóbr, ludzie mnie pocieszali mówiąc: „Nie martw się, dostaniesz się za rok”, ja zasmarkana łkając im mówiłam:” Ale ja się dostałam!”, a oni wybałuszali oczy.
Pomyślałam sobie wtedy, że nie ma dla mnie rzeczy niemożliwych. Wierzyłam, że sobie poradzę. I tak było. Studiowałam, pracowałam, robiłam kursy, zaczęłam kolejny dzienny kierunek, zaręczyłam się. Obroniłam się pierwsza na roku, znalazłam pracę, którą po miesiącu rzuciłam, bo uznałam, że bycie nauczycielem to jest to. Trzeba być nie lada optymistą, by wykonywać ten zawód prawda?
Praca w gimnazjum, trudne dzieciaki, zaciskałam zęby i każdego dnia dawałam radę.
Optymizm pomógł mi też w życiu osobistym, gdy usłyszałam, że nie zostanę matką. Nie przyjęłam tego do wiadomości. Po prostu. Zmieniłam lekarza, zastosowałam się do jego rad i dawki leków, i o dziwo po trzech miesiącach na teście zaróżowiły się pysznie dwie upragnione kreski. Ale żeby jednak za różowo nie było zaraz na początku ciąży spadła na mnie diagnoza o przewlekłej chorobie, na dodatek zakaźnej i wtedy trudno uleczalnej. Byłam pozytywna, moje wyniki badań też. Wtedy na jakiś czas obraziłam się na optymizm, ale na krótko. Uznałam, że trzeba założyć zbroję i walczyć. Ciężka to była walka, nierówna, inwazyjna, trwająca kilka lat. Wiele razy upadałam, ale podnosiłam się, ocierałam łzy, tuszowałam rzęsy, muskałam usta błyszczykiem, zakładałam szpilki i z uśmiechem szłam dalej. Dawałam radę.
Niejednokrotnie dostawałam od losu dwa sierpowe. Dlaczego dwa? Ano żeby po jednym za szybko nie dojść do siebie. Znów więc spadałam w czarną otchłań i rytuał z tuszem i szpilkami powtarzałam dopóty, dopóki nie byłam w stanie stać na tych cholernych szpilkach z uśmiechem na twarzy.
I tak pozytywne nastawienie mam nadal.
Gdy powiedziano mi, że moje dziecko się nie rozwija.
Gdy w pracy byłam odpowiedzialna za potężny, międzynarodowy projekt.
Gdy dwukrotnie poddawałam się inwazyjnym terapiom lekowym.
Gdy zmieniłam pracę.
Gdy w międzyczasie zaproponowano mi pracę ze studentami.
Gdy otworzyłam blog, wydałam pierwszą, drugą i trzecią (sic!) książkę.
Gdy w domu pojawiła się goldenka.
Nawet gdy po maturze zdawałam egzamin na prawo jazdy to wierzyłam, że dam radę. I choć nie wiem jakim cudem to zdałam go za pierwszym razem.
Gdy zdiagnozowano u mnie Hashimoto i niedoczynność tarczycy.
Gdy dwa lata temu kładłam się pod nóż, bo zaatakowała mnie endometrioza.
Nawet teraz gdy jestem z córką w szpitalu.
Gdy, gdy, gdy…
Zawsze myślę pozytywnie. Gdybym się poddała, nie byłabym w tym miejscu, w jakim jestem obecnie.
Dziś patrzę w lustro i widzę uśmiechniętą babkę, która siebie lubi, akceptuje, z nikim nie porównuje, bo wie, ile jest warta. Rozwija się, uczy i coraz bardziej się sobie podoba. Kompleksy odłożyła wysoko, na taką półkę, na którą trudno jej sięgnąć. Jest aktywna zawodowo, ma swoje pasje. Prowadzi blog i wydaje książki. Otwiera się na świat. Tańczy, jeździ na rowerze, spaceruje.
Ma mnóstwo porażek na swoim koncie, ale i sporo zwycięstw. Z tych pierwszych wyciąga wnioski, te drugie motywują ją do dalszej pracy. Dużo osiągnęła, sięga po więcej i nie ma opcji, żeby się nie udało. Przecież jest pozytywna!

MIĘDZYNARODOWY DZIEŃ GOLDENA I ...KOPANIA ROWÓW

 



Międzynarodowy Dzień Goldena i.... Kopania Rowów
W sumie wychodzi na jedno:) Ten bowiem, kto ma Goldena wie doskonale o czym prawię.
Z Bezą zatem świętuję, ale nie mogę osobiście, więc zerkam z rozrzewnieniem na niedawno wykonane przez moją córkę zdjęcia, kiedy to Beza upodobała sobie jakieś miejsce, które z wielkim namaszczeniem zaczęła kopać.
Generalnie powinnam była chyba rzucić robotę i wynajmować mojego psa do kopania rowów lub sprzedawać jej sierść na wypełnianie poduszek (w przypadku goldena dzień bez odkurzania to dzień stracony:)
Od ponad dwóch lat Beza jest członkiem naszej rodziny. Pełnoprawnym. Z nią podróżujemy, szukamy hoteli przyjaznych zwierzętom, dla niej ja (lub Ula) siedzę na miejscu pasażera z ręcznikiem miedzy nogami, gdzie ona opiera swój łebek. Dla niej wstaję rano, by ją wyprowadzić. Ostatnia kładę się spać sprawdzając, czy ma nalaną wodę. Wiem, kiedy i ile zrobiła "jedynki" i "dwójki" Jak jestem sama w domu to śpię w salonie, by być bliżej niej, choć wiem, że rano obudzi mnie namiętny całus z języczkiem od brody aż po czoło. Nie zawsze się wyśpię. Nie zawsze mam czysto w chałupie na błysk, jednak zawsze Beza mnie wita machając ogonem i szurając dupką po podłodze. Moja goldenka mnie wysłucha, przyzna mi rację, nie kłóci i zje wszystko, co jej dam.
I jak jej nie kochać?

WSPOMNIENIA ZE SZPITALA




Pobyt w szpitalu z córką uruchomił wspomnienia. Moi rodzice mieli ze mną naprawdę wesoło. Pamiętam, że miałam obtarte kolana i guzy na czole, a gdy szłam na operację przepukliny w wieku czterech lat mama mi powiedziała, bym nie mówiła lekarzowi o tym, że mam lekki katar. Gdy ten zapytał jak się czuję odpaliłam, że mam katarek, ale mama zabroniła mówić. Lekarz tylko się roześmiał.
Gdy leżałam po operacji z dwiema rękoma po pachy w gipsie, choć byłam niejadkiem narzekałam na głód. Pani salowa po prostu stawiała talerzyk obok po czym po kwadransie wracała i go zabierała, a ja dziwnym trafem jakiś nigdy tego talerzyka w dłoniach nie miałam i nic nie jadłam. Przecież bylam niejadkiem. Dobrze, że się wygadałam mamie to poprosiła obok leżącą dziewczynę by ta mnie karmiła. Pamiętam, że miała na imię Agnieszka i miała długi warkocz. Miałam wtedy pięć lat.
Z moimi złamaniami rąk w ogóle było ciekawie, bo po pierwsze złamałam je obie na raz spadając z drążka. Działo się to w przedszkolu. Z ziemi podnosiły mnie dwie koleżanki: za prawą chudziutka Marta, za lewo nieco pulchniejsza Justyna. Rozmiary koleżanek są na tyle istotne, gdyż moja prawa ręka była po prostu złamana, a druga złamana z przemieszczeniem. Miałam na nią dwie operację i tylko dlatego, że mój tata wiedział z kim i jak pogadać, nie mam śrub w nadgarstkach. W gipsie chodziłam z pięć tygodni. Kompletnie uzależniona od mamy. Za równy rok matula mnie przezornie do przedszkola nie puściła by nie było powtórki z rozrywki. Jednak ja ubłagałam tatę by iść na podwórko. Poszliśmy i...złamałam rękę. Myślałam, że mama zejdzie na zawał. Nie zeszła. Na tatę z tydzień była wściekła. No cóż życie.
Żeby za nudno nie było za jakiś czas w wakacje będąc w domkach letniskowych czymś się zatrułam. Na tyle poważnie, że leki podawane przez mamę nic nie dały. Pamiętam jak nie miałam siły chodzić. Torsje i biegunki mnie wykańczały. W końcu jakaś pani z domku obok mówi do mojej mamy:
- Pani jej wódki da.
- A skąd ja mam mieć wódkę? - pyta moja rodzicielka. Koniec lat osiemdziesiątych, ona z siostrą i dziećmi na wypoczynku. Kto tu by o wódce myślał? O schabowych to jeszcze, ale o wódce?!
- Mój stary ma. Na ryby chodzi. Idzie pani z córką do mnie - kobiecina chciała pomóc.
Mama posłusznie poczłapała za kobietą. Ta nalała mi pół szklanki i to wódki raczej nie kupnej. Ja zrezygnowana wypiłam wszystko. No nie powiedzieli, że łyk mam zrobić. Mama do domku już mnie prowadziła. Ja pijana w sztok. Spałam szesnascie godzin. Mama wcale. Gdy pytała jak się czuję odpaliłam:
- Spadaj na peron:)
Do dziś mi to wypominają. Nadmienię tylko, że obudziłam się spocona jak mysz i zdrowa. Więc gdy ktos się pyta kiedy pierwszy raz byłam pijana to odpowiadam zgodnie z prawdą, że w wieku siedmiu lat:)
Życie:)))

FRAJERKI

 



Poznałam ją będąc z moją córką w szpitalu. Kiedy się jest z dzieckiem przez dłuższy czas chcąc nie chcąc nawiązuje się jakieś rozmowy z innymi mamami. Szczególnie, gdy wpada się do tak zwanego pokoju rodziców by zrobić herbatę.
Rozmowę zaczęła ze mną sama. Koło trzydziestki. Odniosłam wrażenie, że nieco zmęczona przez życie. Szara cera, brudne paznokcie, braki w uzębieniu. No cóż żadna z nas tam w szpilkach I w pięknym makijażu nie lata. Moją codzienną stylówką były dresy i szaleństwo- tusz do rzęs. Pomagał mi chyba psychicznie, bo wiadomo, że stres urodzie szkodzi.
Dziewczyna zagadywała sama. Nie tylko mnie. I powoli tworzył mi się obraz współczesnej matki. W szpitalu przebywa już długo. I do domu się jej nie spieszy. Po co? Skoro tu wszystko ma. Dziecko poważnie i przewlekle chore. Nigdy go nie widziałam na korytarzu, więc słabe i może przypięte do jakiejś aparatury. Ona co dwie trzy godziny wyskakuje na papierosa i nie wspominałabym o tym gdyby nie fakt zaokrąglonego u niej brzucha. Ale, nie oceniam od razu. Może został jej po ciąży? Może taka uroda? No cholera nie. Od innych mam zszokowanych jak i ja, dowiaduję się, że w ciąży owa niewiasta jest. Opowiada jak to kręćka już dostaje w szpitalu i że dziś idzie ze znajomymi do kina. Super. Też uważam, że matka ma prawo do rozrywki. Jednak gdy dziecko jest w szpitalu kto ma ochotę na kino? Poszła, zniknęła na kilka godzin. Synek, lat dwa, był sam. No ok...
W piątek ją spotykam znów w "naszym" pokoju. Spieszyła się, by wyjść zanim dziecko się obudzi. Trajkotała jak najęta. Ma już dość i idzie na weekend do domu. Do dzieci (ma ich więcej????). Wróci w niedzielę lub poniedziałek.
- A kto będzie przy młodym? - pytam naiwnie.
- No to szpital jest, opiekę ma - rzuciła i wyszła szybkim krokiem.
Układanka ułożyła się do końca. Jako że dziewczyna rozmowna była wiemy, że nie pracuje. Żyje z zasiłków. W szpitalu nikt jej nie zmienia. Może samotna? O tym, kto siedzi z resztą dzieci, nie wspomniała. I choć staram się być solidarna z kobietami i uważam, że należy się wspierać to litości nie mam.
Ja głupia pracuję. Nie palę, nie daję w szyję. Teraz wzięłam dłuższe zwolnienie, by być przy córce, która mnie potrzebuje. Ze szpitala wyszłam na kilka godzin zapewniwszy młodej opiekę. Każda była zadowolona. Przy niemal każdym dziecku matka czuwała jak i ja. Na zmianę przychodzili dziadkowie, mężowie itp. Żadna z nas się nie umartwiała. Po prostu trzeba było przystosować się do nowej rzeczywistości, jednak dobro dzieci było najważniejsze. Niewyspane, ale szczęśliwe że dziecko zrobiło siku czy przetrwało zmianę wenflonu. Życzące sobie miłego dnia. Wspierające. Zwykłe matki. Z rozmów naszych wiem, że pracujące, mające własne firmy. I głupie, bo przecież można urodzić dzieci kilkoro, jedno mieć permanentnie w szpitalu, gdzie ma wikt zapewniony, samej wyskakiwać co i rusz na papierosa. Państwo stawia. Zasiłków można pobierać co niemiara i żyć, a nie rozdwajać się jak my frajerki między dom a pracę. I jeszcze weekendy zawalać. No naprawdę, frajerki...

PIES...ratownik

 





Pies...
Cztery łapy, ogon, pysk, sierść.
Gryzie, skacze, niszczy, ślini, drze, kopie, brudzi, bałagani, śmierdzi, linieje, roznosi choroby. Wymaga spacerów, opieki, szczepień. Gramoli się do łóżka, rwie różne rzeczy na strzępy, zostawia mnóstwo kłaków, rysuje pazurami podłogę. I szczeka, ujada, wyje, piszczy.
Nie jest wszędzie mile widziany.
Nie ma wstępu do tylu miejsc - do sklepu, na plażę, do szpitali, do restauracji, niektórych hoteli...
Tak wiem, bywa groźny, nie zawsze ładnie pachnie, ale:
- jest świetnym przewodnikiem dla osób niewidomych,
- jest wspaniałym towarzyszem i ratownikiem osób przewlekle chorych (np. pies wyczuje atak epilepsji), on zaalarmuje, że komuś należy pomóc,
- pies wytropi narkotyki,
- i w końcu to pies pomaga ratownikom wyszukać ludzi w gruzach, pod śniegiem, w lesie - tam, gdzie zmysły człowieka już nie dają rady.
Z przejęciem każdego dnia oglądam i czytam wszelkie informacje dotyczące Turcji i Syrii. I wśród bohaterskich ratowników widzę także bohaterskie psy, które ratują życie. Pracują tak samo ciężko jak ludzie, nie oczekują zapłaty, są bezwarunkowo oddane, posłuszne. Z polską grupą HUSAR pojechało do Turcji bodajże 7 psów i są tam potrzebne. Bez nich niektórych by nie znaleziono.
Moja Beza jest zwyczajnym psem domowym. Goldeny i labradory są jednak często szkolone i świetnie sprawdzają się w akcjach ratunkowych, na patrolach jak wiele innych ras (tych mieszanych też). Jedyne czego potrzebują to mądrego przewodnika, by móc wykorzystać swoje umiejętności tam, gdzie człowiek lub sprzęt ma już ograniczone działania. Psi nos może wiele, naprawdę.
Więc zanim zrugasz jakiegoś psa, pomyśl o tym, że taki właśnie czworonóg może Tobie lub bliskiej Ci osobie uratować życie. I nie mów, że nic złego Ci się nie przytrafi. Turcy i Syryjczycy też kładąc się spać nie myśleli, że ich świat runie.

DZIEŃ CHORYCH

 


Wiem co to znaczy być chorą.
Trochę zdrowie mi szwankowało. Taki los, gdy ważysz 2300 gramów i nie wsadzą Cię do inkubatora, a potem męczy Cię jedno zapalenie płuc za drugim. Z kroplówkami jestem zaprzyjaźniona. Miałam ich tyle, że nie robią na mnie wrażenia. Antybiotyki ładowali mi w żyły litrami, więc nabawiłam się celiakii. Trochę było z tym zachodu, bo jestem dzieckiem lat osiemdziesiątych, gdzie bezgluten był przekleństwem.
Gdy w końcu mogłam normalnie jeść łamałam ręce, łapałam jelitówki ("spadaj na peron" - jak czytaliście poprzednie posty to wiecie o co chodzi), wybijałam palce, zaliczyłam szpital mając zapalenie płuc i problemy z tarczycą. Najtrudniej było, gdy okazało się, że moje zdrowotne problemy są pokłosiem HCV. O tym dowiedziałam się będąc już dorosłą kobietą w upragnionej i wyczekanej ciąży. Wtedy poczułam się chora. Bardziej psychicznie niż fizycznie. Było ciężko. Ciężej, gdy urodziłam córkę i zaczęłam moje leczenie - biopsja, a potem co tydzień zastrzyk interferonu w udo lub brzuch. Ten kto brał, ten wie jaka potem delirka człowieka chwyta.
Wszystko to robiłam dla córki i dla siebie. Gdy terapia nie zadziałała poczułam się wybrakowana. Było cholernie ciężko. A wirus trawił mnie od środka.
Przypadkiem trafiłam na klinikę w Mysłowicach. Zaproponowali terapię eksperymentalną, więc przez kilka miesięcy co tydzień jeździłam kilkaset kilometrów po zdrowie. Dziś lek, który dostawałam w fazie testów, leczy ludzi. Mnie także wyleczył. Mogłam z siebie zmyć szkarłatną literę.
Gdy wykryto u mnie hashi i niedoczynność tarczycy lekarz powiedział mi, że to pikuś. Więc taki pikuś mi towarzyszy. Oswoiłam go. Nie mówię o sobie chora. Miewam dolegliwości. Miałam wycinaną torbiel czekoladową (piękna nazwa prawda?), ale mimo wszystko uważam się za szczęściarę. Pokonałam tyle przeszkód. Już od małego walczyłam o siebie. Doceniam mój stan, moją sprawność. Cieszę się tym, co mam. Uprawiam sport, pracuję, piszę, staram się odżywiać zdrowo, ale na lody czy czekoladę zawsze się skuszę. Och i na aperola czasem też:)
Dookoła widzę walczących ludzi.
W tym całym bałaganie, gdy otaczamy się gadżetami, gdy pragniemy (i mamy prawo) nie zapominajmy, że (wiem to banalne) zdrowie i dobre nastawienie są najważniejsze! Każdego dziada da się pokonać (choćby w głowie). Coś o tym wiem:)
Zdjęcie oczami mojej Mamy - Bulwary Włocławek, pięknie tam prawda?

DZIEŃ JEZYKA OJCZYSTEGO

 


Dzień Języka Ojczystego
Jako potrójna filolożka mam kręćka na punkcie języków i jako że tak złożyło się w życiu, że studiowałam trzy filologie to jakieś pojęcie o językach mam. Polonistyki nie kończyłam, ale wiem co to gramatyka kontrastywna, językoznawstwo czy też egzamin z gramatyki języka polskiego. To był jeden z najcięższych egzaminów, jaki mi przyszło zdawać i uwierzcie mi, że zaliczenie z SCS (staro-cerkiewno-słowiańskiego) było łatwiejsze. Jakim cudem zdałam na piątkę, to nie wiem. Chyba obycie mi pomogło, bo byłam wtedy na czwartym roku germanistyki i korzystałam z wcześniej zdobytej już wiedzy.
Studiując języki słowiańskie (chorwacki i słoweński) uświadomiłam sobie jaka ciężka język polski język być. Koniugacje, deklinacje, aspekty, imiesłowy, tryby, stopniowania, słowotwórstwo, palatalizacje, ściągnięcia, zapożyczenia, kalki i hybrydy. O ortografii nie wspomnę. W Chorwacji w XIX wieku ustalono zasadę: "piši kao govoriš" czyli pisz jak mówisz, by ułatwić pisownię. Spokojnie, nie będę tu postulować o wprowadzenie tego na obszary naszego języka. Trudy ortografii wynikają z jego historii, naukowcom łatwiej się wtedy go bada, bo widzą zależności, podobieństwa i procesy.
I mimo to, że nasza mowa ojczysta łatwa nie jest, uwielbiam nasz język za bogactwo, plastyczność i wieloznaczność. Och, ta ostatnia najbardziej mi się podoba i kocham ją stosować w swoich tekstach. Zresztą sama na swoim koncie mam kilka fajnych gaf językowych, które są świetnymi anegdotami.
Np...
W pokoju nauczycielskim rozmawiałam z koleżankami o niedoczynności tarczycy, na którą akurat kilka z nas cierpiało. Dziewczyny podawały dawki jakie zażywają. Ja oczywiście głośno mówię, że biorę pięćdziesiątkę i jak se strzelę taką pięćdziesiątkę od rana to w pracy zasuwam jak mrówka. I nie byłoby tu nic zabawnego, gdyby do pokoju nie wszedł miłościwie nam panujący dyrektor i usłyszał tylko skrawek rozmowy, a dokładniej rzecz biorąc, moje ostatnie zdanie:) Mina przełożonego bezcenna.
Koleżance zdarzyło się powiedzieć do uczniów, że jak będą niegrzeczni to postawi im ptaszki i nie byłoby tu nic dziwnego gdyby to nie była klasa maturalna składająca się głównie z chłopców:) A ona była wtedy zaraz po studiach.
Jako germanistka w liceum nie tłumaczyłam uczniom, że liczby w niemieckim czyta "od tyłu". To byłby strzał w kolano. Klasa zawsze czekała czy użyję tych słów, ale ja decydowałam się na bezpieczniejszą formę "od końca". Nudna jestem, prawda? :)))
Pamiętam też, że kiedyś miałam trudną chłopięcą klasę maturalną. Chłopaki broili tak, że ręce opadały. Przerabiałam z nimi akurat jakiś trudniejszy temat, udało mi się ich skłonić do pracy. Delektuję się zatem chwilą ciszy słysząc niemal jak chłopakom trybiki w głowie pracują, gdy wtem nagle słyszymy przez otwarte okno (to był wrzesień, ekipa remontowa na zewnątrz):
- No kurwa mać!
I było po lekcji. Moich kilkunastu rycerzy ryknęło śmiechem i wyskoczyło do okna chcąc przebić piątkę autorowi tych słów. Mi ręce opadły i sama zaczęłam się śmiać. Jak widać polskie przekleństwa mogą być czasem błogosławieństwem:)
A jakie są Wasze historie?

DEPRESJA

 


Przychodzę znienacka lub poluję na Ciebie i zdobywam małymi krokami, powoli, po kawałku Cię osaczając.
Jestem sprytna, bezwzględna i uparta.
Nie liczy się dla mnie Twoja płeć, zawód, wiek, zainteresowania czy majątek.
Liczysz się Ty i Twoje życie, którym pragnę zawładnąć. Osaczyć Cię, pochłonąć.
Jestem złodziejką. Kradnę wszystko to, co dla Ciebie najdroższe choć może początkowo nie zdajesz sobie z tego sprawy.
Nie interesują mnie Twoje pieniądze, auta, zegarki, biżuteria. Karmię się Twoimi uczuciami i emocjami.
Biorę duszę, a na deser ciało - bezwładne, (p)oddane, zwiotczałe, obojętne. Popijam Cię Twoimi łzami, a w tle przygrywa mi Twój płacz, krzyk lub szloch.
Uwielbiam kiedy nie masz siły, gapisz się tępo w sufit, tracisz chęć do czegokolwiek.
Pragnę Cię skonsumować, wyssać soki i wypluć, gdy już zaspokoję swoje potrzeby.
Nie znoszę rozmów, analiz, terapeutów i tabletek.
Nie cierpię uśmiechu, marzeń, planów, przytulenia i pocałunków.
Jestem zaborcza.
Nienawidzę, gdy ktoś próbuje mi Ciebie odebrać.
Walczę, trzymam Cię w swoich szponach.
Jestem trudna, okrutna. Łatwo nie odpuszczam.
Nigdy nie wiesz, czy romansu nie zechce mi się akurat z Tobą, więc się nie zarzekaj, nie śmiej, nie przekomarzaj, nie zapraszaj na drinka.
Nazywam się Depresja.
(Nie)miło Cię poznać.
Dziś Międzynarodowy Dzień Walki z Depresją.
Nie bądźmy obojętni.
Bądźmy czujni.
Depresja jest wśród nas.

MARYLIN ...





Jej twarz zna chyba każdy. I to sławne zdjęcie z rozwianą sukienką. Jej niektóre słowa przeszły do historii jak ona sama:
„Diamenty to jedyni przyjaciele kobiety.”
„Pieniądze szczęścia nie dają. Dopiero zakupy.”
„Jeśli nie potrafisz mnie znieść, kiedy jestem najgorsza, nie zasługujesz na mnie, gdy jestem najlepsza.”
„Daj dziewczynie odpowiednie buty, a zawojuje świat!"
„Hollywood to miejsce gdzie płacą ci 1000 dolarów za pocałunek, a 50 centów za duszę"
„Nieważne co o mnie myślą, ważne żeby mnie kochali"
W filmie "Blondynka", jaki ostatnio w końcu obejrzałam, zobaczyłam po prostu przestraszoną, piękną kobietę, która pragnie być kochana za nic, a nie za ciało.
Krytykiem filmowym nie jestem. Ponoć film został różnie odebrany, ale kreacja młodej aktorki Any de Armas już nie - mówią, że ta rola jest fantastyczna. Moim amatorskim i skromnym zdaniem także. Widzimy tu Normę Jean (prawdziwe imię Marylin) rozedrganą emocjonalnie, ufną, szczerą, naiwną, która rozpaczliwie pragnie bezinteresownej miłości drugiego człowieka. Swojego alter ego - Marylin, nienawidzi. Czuje się i traktowana zresztą jest kawał mięsa do pożarcia. W świetle reflektorów gra, bo tego od niej oczekują, a ona od dziecka przyzwyczajona jest do spełniania czyichś oczekiwań.
Film mną wstrząsnął. Jak bardzo mylimy się patrząc na kobiety z wielkiego ekranu. Jak czasem bardzo zazdrościmy im splendoru. Jak mało wiemy, ile zajęła im droga na szczyt i jak była trudna, czym okupiona.
Norma potrzebowała pomocy. Była uzależniona od leków, miewała stany depresyjne. Hollywood ją pożarło, za sławę żądało okrutnie wysokiej ceny. Marylin zna cały świat, ale chyba nikt nie chciałby być tak samotny i nieszczęśliwy w blasku fleszy jak ona...

DZIEŃ POZDRAWIANIA BLONDYNEK

 


Pierwszy spacer od trzech tygodni...
Życie lubi zaskakiwać. Coś sobie człowiek zaplanuje, a tu nagle dzieciak mi ląduje w szpitalu. Na dodatek ja sama pod nóż dla własnego zdrowia i komfortu psychicznego, i fizycznego.
Już po wszystkim, a luby ma trzy baby do opieki (Beza też się liczy!)
Dziewczyny badajmy się!
Kiedy ostatnio robiłaś USG piersi?
Cytologię?
Badania krwi i moczu?
USG jamy brzusznej i tarczycy?
Musiałam zwolnić, nacisnąć hamulec (!!!), zatrzymać się i powoli wrzucić pierwszy bieg. Dziś to już nawet drugi, w porywach do trzeciego.
Taki reset się przydaje. Mogę coś przeczytać, obejrzeć wartościowy film, pomyśleć, nie spieszyć się, nawet być ślamazarną. Pierwszy raz w życiu mam tak długą przerwę od pracy w środku roku szkolnego. Początkowo czułam ogromne wyrzuty sumienia, byłam nerwowa, ale uspokoiłam się i choć nikomu nie życzę nagłej i planowanej hospitalizacji, to życzę Wam spokoju i przyhamowania choćby na chwilę. Głowa będzie Wam wdzięczna. Ciało też.
A że dziś ze świat nietypowych mamy Dzień Pozdrawiania Blondynek oczywiście na przekór pozdrawiam nie tylko blondynki, lecz i brunetki, rudzielców (w jak najbardziej pozytywnym tego słowa znaczeniu) i właścicielki (a raczej nosicielki) wszelkich innych kolorów włosów!
Blondynką jestem od zawsze, panicznie boję się farbować włosów. Raz tylko jak dostałam się na studia mój ówczesny chłopak (obecnie mąż - Jezu ile to lat? Normalnie jak z bratem:) pofarbował mi końcówki włosów na kolor oberżynowy szamponetką. Kolor miał się zmyć. Ale...
Najpierw okrutnie farbował (kolor, nie chłopak), gdy tylko zmoczyłam włosy (pamiętam jak wychodziłam latem z jeziora i wszyscy myśleli, że poharatałam sobie plecy, bo mi jakiś różowawy kolor ściekał po plecach, pośladkach i udach:))) I tak naprawdę nigdy się nie zmył. Pod koniec września fryzjer mi ścinał końcówki, bo wstyd mi było iść na uczelnię:) Od tamtej pory żadnej farby, z szaleństw tylko prostowanie czy porządne czesanie (warkocz, kok, upięcie, hollywodzkie fale). Podziwiam odważne dziewczyny. Mam przyjaciółkę, która eksperymentuje, zawsze ma wyrazisty kolor i wygląda super (nie żadne tam mdłe blondy jak ja:)
A czy mężczyźni wola blondynki? Błagam! Chłopaki kolor włosów (prawie) zawsze można zmienić, więc chyba nie ma to znaczenia, co???
Zdjęcie strzeliłam se sama dziś na spacerze. W Gdańsku piękna zima (przynajmniej tu, gdzie mieszkam), śniegu pełno, prószy nawet teraz. Wiosny nie widać. Nie spieszy się dziewczyna:)

HCV FREE

 


Mały wielki prezent, jaki otrzymałam na Dzień Kobiet.
Po sześciu latach od zakończenia terapii wykonano u mnie ponownie badanie na obecność wirusa HCV. Choć byłam pewna, że wszystko jest w porządku, byłam przejęta. Człowiek póki nie ma wszystkiego czarno na białym, nie może być spokojny.
Ja juz jestem. Mam to! Jestem czysta, negatywna i zdrowa. Po trzynastu latach bycia pacjentką Poradni Hepatologicznej przy Szpitalu Chorób Zakaźnych i Gruźlicy w Gdańsku, gdzie trafiłam na początku ciąży, przerażona i sama w chorobie, mam oficjalne zakończenie mojego leczenia.
Trafiłam na cudowną panią Doktor (ach, Czytelnicy "Listów do Emki" wiedzą o kogo chodzi), która otoczyła mnie opieką i spokojem. Dzięki niej przetrwałam koszmar choroby i nieudanego pierwszego leczenia. Tacy lekarze istnieją naprawdę!

DZIEŃ DOCENIANIA

 


DZIEŃ DOCENIANIA
Ileż razy kobieta musi sobie wbić do głowy, że warta jest doceniania bez względu na to kim jest?
Wychowanie w skromności, uczone dygania nóżką z włosami zaplecionymi w warkoczyki miałyśmy za dużo nie mówić, a tylko ładnie, aczkolwiek nie za mocno się uśmiechać. Grunt, by męża znaleźć i gromadkę dzieci powić.
Ileż to zakompleksionych dusz poszło w świat, bo tak nas wychowano? Nie rozpieszczano miłymi słowami, by nam się w głowach nie poprzewracało. Nie uczono mówić o własnych potrzebach, bo te innych zawsze były na pierwszym miejscu. Ach, wspaniale jest być dobrym dla innych, ale sobie pieszczot także nie wolno żałować.
Kobieto, puchu (wcale nie taki marny)!
Krucha (i jednocześnie silna) istoto!
Doceń siebie!
Pozwól także, by inni to zrobili.
A jeśli już tak postępujesz, powiem tylko - oby tak dalej.
Zasługujesz na to, by być docenioną.
Ty już na pewno wiesz za co!

ANIOŁ :)

 


Gwoli wyjaśnienia - aniołem nie jestem:) Aniołem bywam!
Jak dziecko z blond loczkami faktycznie wyglądałam jak aniołek, Nawet mojej mamie zarzucano, że mi włosy farbuje i na wałki kręci (miałam wtedy ze dwa latka). Ludzka podejrzliwość nie zna granic:) Na szczęście moja matula jest normalna i żadnych eksperymentów na mojej głowie nie przeprowadzała. Ot, takie włosy miałam już za dzieciaka.
Dziś jako już kobieta dorosła noszę te loki z miłością (choć za wieku nastoletniego ich nie znosiłam i najchętniej chodziłabym kanałami). Dziś aniołkowego wyglądu raczej nie mam, ale jako zawodowy belfer mam na przykład anielską cierpliwość i jestem w trakcie poszukiwania anielskiego spokoju. Zdarza mi się spać jak anioł. W dzieciństwie bywałam nawet grzeczna jak anioł (ale tylko czasami, bo roznosiła mnie energia!), chyba jednak częściej jednak byłam aniołem z różkami:)))
Ktoś mi napisał, że to zdjęcie, jakie wykonał wczoraj mój luby, świetnie mnie pokazuje. Taką "piękną i kolorową" (cytat). O gustach wiadomo się nie dyskutuje, jednak z tą moją "kolorowością" to chyba racja:))

DZIEŃ WAGAROWICZA

 



Pierwszy Dzień Wiosny = Dzień Wagarowicza:)
Pamiętam jak raz w liceum w pierwszej klasie uciekliśmy ze szkoły. Posikani, bo wiadomo - pierwszaki. Aura chyba nie była jakaś cudowna, bo wylądowaliśmy w znanym wtedy włocławskim pubie "U Morisa" (czy ktoś z włocławian to obecnych jeszcze to pamięta?:)
A może chcielismy zaszpanować?
Byłam raczej nudna, wypiłam może z pół piwa. Za to najwyższy i największy kolega w klasie chciał nam pokazać jak się pije i biedak zataczał się po dwóch piwach. Chłop wielki jak dąb, a głowę miał słabiutką. Rozmiar jak widać nie zawsze idzie w parze z możliwościami:)
Następnego dnia w szkole dostaliśmy burę, a jak! I moja ukochana pani od niemieckiego zrobiła nam kartkówkę z tematu, jaki powinien być przeprowadzony podczas naszej nieobecności. Coś napisałam, ale jak dziś pamiętam, że dostałam tłustą tróję z plusem za brak wiedzy jak odmienia się rodzajnik w bierniku (reszta chyba jedynki, ale ręki nie dam sobie uciąć) Wstyd! No ale trzeba było godnie znieść konsekwencje, gdy chciało się być solidarnym z klasą.
Dziś takie działanie nauczyciela byłoby nie do pomyślenia. Test trzeba zapowiedzieć, dzieci karać nie wolno, a już na pewno nie można sprawdzać wiedzy z treści, jakich się nie przekazało. Luksus! Mimo to moje szkolne lata wspominam z rozrzewnieniem i żalu do mojej pani profesor nigdy nie miałam.
A tamta trója to była jedyna trója jaką kiedykolwiek dostałam z niemca. Potem już były same piątki i szóstki:))))
A jak Wasze wagary?

PIERWSZY KWIETNIA

 


Kiedy kobieta pierwszego kwietnia (i nie tylko:) krzyczy do swojego faceta:
- Kochanie, sekundka i jestem gotowa. Zaraz możemy wychodzić!!!
A tak naprawdę myśli:
- Ok, jeszcze wysuszyć włosy i wyprostować, na szybko pomalować paznokcie (wszystkie), poprawić makijaż, bo tu mi kreska krzywo wyszła. Hmm, a może jednak ten inny makijaż zrobię? Czerwona sukienka gotowa. No minuta osiem i schodzę. Jezus Maria na śmierć zapomniałam! Czerwoną kieckę będzie miała Marta! No to jeszcze wyprasuję amarantową i "redi". No mówiłam, minuta osiem, może dwie. A Misiaczek jak kocha to poczeka:)

DO NAUCZYCIELEK Z PODSTAWÓWKI

 


Tak się zdarzyło ostatnim czasem, że moja latorośl w pewnym konkursie została wyróżniona. Pełna radości pochwaliłam się tym małym/wielkim sukcesem koleżankom z pracy. Jedna z nich jest byłą wychowawczynią mojej córki i skierowałam także podziękowania w jej stronę. I nie była to kurtuazja. Dziewczyna chyba była zaskoczona, a że jest szalenie skromną (czytaj: zbyt) osobą trudno jej było przyjąć moje szczere wyrazy wdzięczności.
I tak sobie myślę, że wychowawców przedszkola i nauczania początkowego nie doceniamy. Powtarzam: NIE DOCENIAMY. To na tym etapie nasze pociechy uczą się literek i cyferek, zaczynają naukę czytania i pisania. To w towarzystwie pani Krysi, Ani czy Kasi (imię możecie wstawić dobrowolne) nasze dzieciaki zaczynają przygodę ze szkołą. I gdyby nie podstawy, jakie wychowawczyni (najczęściej jest to jedna kobieta) im wpaja, dzieciaki nie dałyby rady w starszych klasach. Bycie nauczycielem dla tej grupy wiekowej to trudne zadanie, bo to nie tylko nauka o kolorach, ptaszkach i kwiatkach. To poznanie zasad życia w społeczności szkolnej, to nauka dyscypliny, ustalenie pewnych wartości. Pani w szkole to często druga mama, która nie tylko uczy, ale i przytula, pociesza, wysłucha, otrze łzy, przypomni o myciu rączek, zaprowadzi na stołówkę czy rozwiąże konflikt z kolegą o centymetr ławki lub ulubiony samochodzik. To ona, obiektywna zauważy to, czego rodzice nie widzą lub nie chcą dostrzec. Pomoże zdiagnozować przyczyny trudności, podpowie jakie stosować metody, zmotywuje, podkreśli mocne strony dziecka.
Nauczyciel przedszkolny lub wczesnoszkolny widzi dużo, wyposażony w fachową wiedzę może być świetnym wsparciem w wychowaniu młodego człowieka. I na pewno nim jest. Pytanie, czy jesteś tego świadom(a)? Czy doceniasz wkład takiej pracy?
Najczęściej z rozrzewnieniem wspomina się najsurowszych belfrów z liceum czy technikum. Ze studiów także można mieć odlotowe wspomnienia i wiele zawdzięczać wykładowcom. Jednak czy cofasz się do lat podstawówki, by ciepło wspomnieć nauczycielkę z drugiej klasy? A o pani od polskiego pamiętasz? Albo panu od muzyki lub wuefu? Oni, choć uczyli Cię dawno temu, na pewno wywarli na Ciebie jakiś wpływ. Być może właśnie dzięki nim coś udało Ci się osiągnąć, dostrzec, polubić, pojąć. Choć zapomniani stanowią ważne ogniwo w Twojej edukacji. Nie zapominaj o tym, bo gdyby nie oni, nie byłoby Cię tu, gdzie teraz jesteś...
Ja takie mentorki mam:
Pani Agnieszka, Jadwiga, Anna, Teresa, Ewa, Barbara, Małgorzata. Każda nauczyła mnie czegoś innego i ulepiła w jakimś sensie Ankę, którą jestem dzisiaj.

DO MINISTRA MEiN

 



Panie Ministrze Edukacji i Nauki!
Piszę do Pana z bardzo typowym pytaniem. Zapewne retorycznym, ale dla spokoju sumienia i korzystając z możliwości, jakie daje nam Internet, wystosuję je.
Jako Europejka, Polka, matka, nauczycielka, wykładowczyni, kobieta, człowiek. Chcąc nie chcąc (jednak przepraszam bardzo, ale nie chcąc) obserwuję Pana, bo niejako jest Pan moim przełożonym. Poza tym jako szary belfer - trybik w wielkiej maszynie z ciekawości również słucham tego, co Pan do powiedzenia.
I tak się zastanawiam za co Pan tak nienawidzi nauczycieli? Dlaczego tak bardzo utrudnia Pan nam i tak już ciężki żywot?
Niemożliwe, by wykształcona osoba na stanowisku musiała się dowartościować albo jako człowiek głęboko wierzący był zdolny do zemsty być może na jakimś nauczycielu, który kiedyś utrudnił jej życie. I w związku z tym, że wyżej wymienione argumenty odrzuciłam, zastanawiam się co też Panem kieruje?
Dlaczego nie szanuje Pan tak ważnego zawodu? Przecież Pan także jest nauczycielem, a własnego gniazda się nie kala tym bardziej, że kalać nie ma za co.
Praca nauczycieli jest trudna, wyczerpująca, czasem nawet niewdzięczna. Myślę, że Pan sam o tym doskonale wie. Czyż nie lepiej ułatwiać czyjeś życie? Niż wprowadzać nieprzemyślane zmiany, obcinać dotacje, dodawać godziny pracy, które i tak się odbywają? Mam tu na myśli spotkania z rodzicami, gwoli wyjaśnienia. Przecież nauczyciel zawsze gdy było trzeba spotykał się z rodzicami uczniów. W swoim już prywatnym czasie, podkreślam.
Może się mylę, może Pan ma przed oczami wizerunek jakiegoś belfra, który wyjątkowo zaszedł Panu za skórę? Proszę jednak pamiętać, że jeden zakompleksiony belfer nie jest synonimem dla wszystkich innych.
Jest Pan prawnikiem z wykształcenia zatem historię ma Pan w jednym paluszku i zapewne wie Pan, jaką rolę odegrali nauczyciele w trakcie zaborów czy okupacji. To oni nieśli kaganek oświaty, przyczynili się do zachowania dziedzictwa kulturowego jakim jest na przykład literatura polska czy historia.
Dziś nadal dbamy o kondycję umysłową polskich dzieci i młodzieży, radzimy sobie z ciągłymi zmianami, dostosowujemy do nich, choć wprowadzane są z prędkością światła i często niestety niedokładnie, i mimo śmiesznych pensji jesteśmy nadal przy tablicy. To chyba świadczy o powołaniu, miłości do pracy? O takich pracowników się powinno dbać, nieprawdaż?
A ja niestety odnoszę wrażenie, że nas Pan nie szanuje, że utrudnia pracę, że nami żongluje. I wciąż nie rozumiem dlaczego. Dlaczego pewne grupy zawodowe w tym kraju są faworyzowane, a nauczyciele zawsze pomijani? Wyśmiewani? Poniżani? Dlaczego w społeczeństwie podjudza się wstręt do tych, którzy uczą dzieci i młodzież? Dlaczego straszy Pan likwidacją Karty Nauczyciela? Nie słucha tego, co mamy do powiedzenia? Dlaczego dodaje się darmowe godziny pracy, nie precyzuje prawnie wymogów do awansu zawodowego? Czy dostrzega Pan, że lawinowo odchodzimy z pracy? Że w szkołach nadal brakuje pieniędzy, a szumnie przez Pana chwalone Laboratoria Przyszłości to pomyłka? Bo sprzęt jest, ale szkoleń jak go używać już nie ma. Poza tym z tak przeładowaną podstawą programową trudno wcisnąć jeszcze zajęcia na przykład z drukarką 3D.
Nie ma pieniędzy na papier, długopisy, nagrody na koniec roku szkolnego, na etat dla psychologa i nauczyciela wspomagającego. To są ważniejsze potrzeby. Może Pan nie jest tego świadom, więc ja uprzejmie o tym informuję.
Potrzeba wsparcia dla dzieci i młodzieży, która nie radzi sobie z problemami, która cierpi na liczne zaburzenia, a której można pomóc. I trzeba to zrobić już, teraz, natychmiast!
Przecież jest Pan ojcem i podobno chce Pan dla młodych ludzi jak najlepiej.
I jak Pan głosi, dla reszty obywateli także zatem rozumiem, że dla nauczycieli również. Tego zatem będę się trzymać, choć rzeczywistość dookoła każe mi myśleć inaczej. No cóż...
Z poważaniem
Poli Ann

DZIEŃ TAŃCA

 



Międzynarodowy Dzień Tańca, to nie mogę być wobec tego dnia obojętna! Nie ja!
Od zawsze ruchliwa, energiczna i reagująca na muzykę, kochająca wszelkie taneczne zabawy. Na dyskotekach szkolnych i kolonijnych na parkiet wchodziłam pierwsza, a schodziłam ostatnia. Mokrusieńka.
Marzyłam, by przyjęto mnie do kółka tanecznego działającego w SP18 Włocławek, prowadzonego przez rewelacyjną nauczycielkę Teresa Banachowska, która dała dziewczynom mnóstwo swojego wolnego czasu i energii. Tańczyć w szkolnym zespole to było coś. Spełnienie moich dziewczyńskich marzeń. Udało się. Pani Teresa mnie wybrała! Pierwszy rok był trudny, miałam dryg, ale myliłam kroki. Byłam szalenie zestresowana. Po jakimś czasie coś "kliknęło". Stałam w układach na przodzie, często w środku. To było wyróżnienie. Kochałam występy, apele, pokazy. Problemy zdrowotne jednak odebrały mi możliwość intensywnego tańczenia.
Tęskniłam. Wszelkie dyskoteki, imprezy czy aerobiki w klubie osiedlowym były dla mnie odskocznią. Zawsze tańczyłam do upadłego, byłam niezatarta. Nawet w dorosłym życiu moje przyjaciółki się śmiały, że parkiet może być pusty. Anka i tak swoje wytańczy:)
Rok temu w końcu wygospodarowałam czas dla siebie. Bardzo egoistycznie. Tańczę znów. Dwa razy w tygodniu daję się sponiewierać świetnym trenerkom, otwieram się, zapamiętuję kroki, chłonę. Tańczę z absolutnie fantastycznymi dziewczynami (i chłopakami). Wybrałam zajęcia, które są idealnie "skrojone", albo inaczej mówiąc "wytańczone" dla mnie. Uwielbiam je. Czuję, że żyję, że to wszystko ma sens.
W życiu wielu rzeczy nie żałuję, jednak tego, że brakowało mi wcześniej odwagi i czasu, by tańczyć już tak. Dlatego będę tańczyć póki starczy mi sił.
Zdjęcie zrobione po treningu (ustawiłam się dobrze do światła i już ochłonęłam). Błysk w oku i uśmiech jak najbardziej moje.

MATKA i CÓRKA

 



Jestem mamą. Od ponad dwunastu lat. Szczerze mówiąc trzynaście lat temu najprawdopodobniej już byłam w ciąży, o czym dowiedziałam się siedemnastego maja.
I zawsze mówiłam, że mam córeczkę, taką malutką, którą noszę na rękach, karmię, czeszę, której mówię, opowiadam bajki, kupuję sukienki...
Od jakiegoś czasu moja mała córeczka nie jest już taka mała i ja muszę się tego nauczyć. Moja córka jest wyższa ode mnie, ma większe stopy, ba! Nawet dłonie ma dłuższe od moich. Nie dam rady jej wziąć na ręce, nie czytam ani nie opowiadam jej bajek, nie chodzę z nią za rączkę. Moje macierzyństwo wchodzi w nowe stadium. Uczę się akceptować, że moja córka sama o czymś decyduje, że coś chce zrobić, a czegoś nie, że nie założy ubrań, które chętnie jej kupię, nie zje kalafiorka (kiedyś łatwiej było ją przekonać:)
W macierzyństwie najtrudniejsze jest to, że dziecko - najpierw byt całkowicie od matki zależny z czasem staje się bytem totalnie niezależnym, różnym od mamy, mającym swoje zdanie. I choć w teorii jest to takie oczywiste to w praktyce potrzeba chwili, by się przestawić, że ten dzieciak od rodzica się oddala, że chce iść swoja ścieżką.
Ach, bycie mamą jest piękne, ale cholernie trudne:)
Zdjęcie robione wczoraj, ja i moja cór(k)a, pies obok nas, ale nie załapał się na kadr, bo już czyhał na jakiegoś ptaka:)

MATURZYSTKA

 



Na tym zdjęciu nie mam jeszcze 19 lat. Końcówka kwietnia, zakończenie roku klas czwartych w moim Alma Mater III Liceum Ogólnokształcące im. Marii Konopnickiej we Włocławku. Uczennica klasy IV e - pełna marzeń, planów, zakochana, szczęśliwa.
Maturę zdawałam z polskiego i niemieckiego. Teraz mogę powiedzieć, że za moich czasów matma nie była obowiązkowa na maturze (taka jestem stara:)
Zdawałam więc to, z czego jestem najlepsza. Polski bardzo dobrze, niemiecki śpiewająco. Wszystko dzięki cudownym paniom profesor: Mariannie Fus i Nanecie Kłobukowskiej.
Z ustnym angielskim też nie miałam problemów. Profesor Joanna Kijewska cisnęła nas jak cytryny. Z dnia na dzień zadawała po trzysta przykładów modyfikacji zdań. I się je robiło. Samemu! Bez internetu!!!! Niesamowite prawda? Dzięki temu na ustnej maturze z anglika gramatykę "rozwaliłam" w trzy minuty i miałam więcej czasu na przygotowanie wypowiedzi. Gadałam tyle, że mi przerwano:))) To dzięki tym solidnym podstawom jako kobieta już po trzydziestce skończyłam anglistykę.
Ten przedmaturalny i maturalny czas wspominam z nostalgią. Fakultety z języków, rozwijanie pasji językowych, brak limitu słów na maturze z polskiego.
Matura dawała mi tylko średnie wykształcenie. Potem trzeba było zmierzyć się z egzaminami wstępnymi. Moja pracowitość się opłaciła. Dostałam się na uniwerek.
Ja - dziewczynka z Włocławka do wielkiego Gdańska. Od tamtej pory nikt mi nie powie, że się nie da. Da się!

BEZ MAKIJAŻU

 


Dzień Bez Makijażu, zatem zażywszy wieczornej kąpieli zrobiłam sobie fotę.
Jak się komu nie podoba to akurat pasuje, postraszę (noc prawie przecież mamy:)
Oszukiwać nie będę, że codziennie tak sobie śmigam. Wręcz przeciwnie - lubię delikatny makijaż, szczególnie oka. Ust nie maluję, co najwyżej musnę je błyszczykiem lub miodem. Za to oczęta lubię podkreślić.
Bez makijażu chodzę latem, cera lekko opalona, zdrowsza, bo pełna witaminy D to i człowiek jakiś taki odważniejszy. A że mam zawsze sińce pod oczami to wolę jednak, gdy ta buzia jest potraktowana słońcem lub kremem BB.
Mówią, że natura ponoć najpiękniejsza, że najlepiej by było się nie malować, ja jednak namawiać do tego nie będę. Będę namawiać, by każda z Was czuła się komfortowo w swojej skórze, bez względu na to czy lubi prezentować się saute czy w pełnym makijażu. Bądźcie sobą, bez przymusu. Takie, jak lubicie. To Wam ma być dobrze.
Dobrej nocy!

NIE ZNAJDUJĘ SŁÓW

 


Czasami jest tak, że nie znajduję słów. Ponoc nieźle nimi żongluję, ale w takich sytuacjach nie jestem w stanie wyrazić świata. Szczególnie, gdy moja córka po raz kolejny pyta: "Dlaczego? Mamusiu dlaczego ktoś jest zdolny do takiego okrucieństwa wobec dziecka?". I ja milknę.
Cały Internet huczy. Komentarzy tysiące - oskarżenia, próby wyjaśnienia, propozycje kary. Wiele naprawdę mądrych osób wykazało, kto gdzie popełnił błąd. I niewątpliwie mają rację.
Jednak, dziś kiedy krzyczymy najgłośniej i chcemy posłać oprawców na szafot, rozejrzyjmy się wokół siebie. Bądźmy uważni, reagujmy. Takich Kamilów może być więcej. Czasami jeden człowiek, jedna reakcja ma ogromną moc i może zmienić nurt rzeki, a tym samym uratować czyjeś życie. Może życie bezbronnego dziecka...
Spokojnych snów Kamilu...

DZIEŃ CELIAKII

 


Wczoraj obchodzono Międzynarodowy Dzień Celiakii i dziś znalazłam chwilę, by napisać kilka słów w tym temacie.
Samej choroby nie pamiętam, bo byłam małym dzieckiem, gdy stwierdzono u mnie tę przypadłość.
Lata osiemdziesiąte, dziecko urodzone z niską wagą, chorowite, szprycowane antybiotykami, chrzczone w szpitalu. Generalnie wybierałam się na tamten świat, ale jako, że byłam uparta to zostałam. Widocznie uznałam, że zabawię trochę na tym padole:)
Jednak żeby nie było za nudno zdiagnozowano u mnie właśnie celiakię nabytą (wskutek długotrwałej antybiotykoterapii).
Dziś powiecie - ok, dzieciak na diecie. Wtedy? Koszmar. W sklepach ocet, wszystko na kartki. Dobre znajomości się przydały i cierpliwość, gdy stało się w kolejkach, bo coś właśnie rzucili. Gdyby nie dary z Caritasu pewnie nie miałabym co jeść. Mama piekła mi kukurydziany chleb, cudowała, by mnie (niejadka na dodatek) jakoś wyżywić. Do żłobka nie chodziłam. Na myśl o przedszkolu moi rodzice drżeli, bowiem wiedzieli, że takiego dzieciaka, z takimi wymogami żywieniowymi to nie przyjmą. Kilka lat w musieli nieźle kombinować i wystać się w tych kolejkach. Na szczęście trafili na mądrego pediatrę, który z tej nabytej celiakii jakimś cudem mnie wyprowadził. Udało się, mogłam iść do przedszkola jak inne dzieci. Nadal byłam niejadkiem, ale już nie dziwolągiem i skaraniem boskim. Ani Kasią Kukurydzianką.
Celiakia to poważna choroba. Może doprowadzić do wyniszczenia organizmu. Ta nabyta, jak się okazuje, może zostać wyleczona. Ta stała organizuje życie, ale go nie przekreśla. Dziś jest łatwiej. Dzieci mogą chodzić do żłobka, przedszkola i szkoły, bo różne wymogi żywieniowe nikogo nie dziwią. Można iść do restauracji, spotkać się u znajomych. Celiakia już nie wyklucza. Na szczęście:)

UŚMIECH

 


Mówią, że uśmiech to krzywa, która wszystko prostuje.
Zwykły grymas, który rozładowuje napiętą atmosferę, rozczula, relaksuje, odpręża, rozwiązuje problemy, uspokaja, łagodzi.
Naukowcy twierdzą, że uśmiech angażuje aż 18 mięśni twarzy. A gdy przeradza się w niekontrolowany śmiech – wprawia ich w ruch aż 80!
Uśmiech to zatem niezły fitness, kosmetyk i antydepresant w jednym:)
Uśmiechnij się, po prostu - jesteś taką fajna osobą, wiesz?

TESTY ÓSMOKLASISTÓW

 



Dziś wielki dzień Ósmoklasistów. Zaczynają swój trzydniowy maraton - ich być albo nie być. Przygotowywani latami, w pewnym sensie tresowani do rozwiązywania testów mają jedną szansę, by decydować o swojej przyszłości. Udogodnieniem jest pisanie egzaminu w swojej macierzystej szkole, wśród nauczycieli których zna, pisanie samemu lub na komputerze. To duży plus.
Moje pokolenie testy pisało w szkole docelowej - w obcym budynku, wśród nieznanych sobie osób, mogło wybrać tylko jedną placówkę na dalszą drogę edukacji.
Dziś niby sporo się zmieniło. Dzieciaki aplikują online, obecnie składają papiery do tylu szkół, ilu chcą (w Gdańsku). Profile nęcą chwytliwymi nazwami.
A mimo to czuję, że polski system edukacji nie nadąża za rzeczywistością, że zabija kreatywność uczniów, każe im wpasować się w ramy, w klucz odpowiedzi, uczy mechanicznych ruchów, ogranicza swobodę. Chciałoby się polecieć Gombrowiczem i powiedzieć, że "upupia". Ach...
Dziś jako belferka siedzę w komisji egzaminacyjnej i trzymam kciuki za ósmoklasistów, nieźle "przeoranych" przez wadliwy system - wymieszane roczniki, nauczanie online, ciągłe zmiany.
Mam jednak nadzieję że bez względu na wyniki testu dzieciaki sobie poradzą, odnajdą swoją drogę i będą szczęśliwe. Tak po prostu.

Ósmoklasistka

 



Egzaminy uczniów klas ósmych dobiegły końca. Dzieciaki mogą w końcu odetchnąć i przez moment nie słyszeć żadnej tyrady pt. "egzamin" (wystarczy, że od września zaczną słyszeć "matura" lub "egzamin zawodowy".
Patrząc na nich, siłą rzeczy przypominam sobie samą siebie z tamtego okresu, gdy jeszcze taka "nieopierzona" i zielona zdawałam moje egzaminy w docelowym liceum (w sumie tylko z matematyki, bo z polskiego byłam zwolniona).
Zdenerwowana, ale zmotywowana, bo pragnąca stać się "Konopniczanką" (włocławianie wiedzą o co chodzi!), wtedy jeszcze myśląca, że pójdę na polonistykę lub na prawo:)
I mimo że byłam z wyżu demograficznego to nie wspominam tamtego czasu jako jakiejś traumy. Ot, takie były zasady, by kontynuować edukację. Trzeba było wziąć byka za rogi. W moim macierzystym liceum otworzono wtedy osiem klas pierwszych, by nas pomieścić.
Dziś moje Dzieciaki, już otrzaskane z formą egzaminu wychodziły ze szkoły po angielskim wyluzowane. Zadowolone. Część z nich już aplikowała do wymarzonych szkół. Inni wciąż się zastanawiają. Czeka ich gonitwa. Zdublowane roczniki, dodatkowo koledzy z Ukrainy, a nowych szkół średnich przecież się nie buduje. Trzeba będzie wszystkich gdzieś upchnąć. Jak? Gdzie? Nikt nie wie. Czy zostaną otwarte nowe klasy? Nie wiadomo, bo to kosztuje, a temat edukacji i jej finansowania do najprzyjemniejszych nie należy, tym bardziej, że mnóstwo nauczycieli odchodzi z zawodu lub zmienia placówkę. I tego Dzieciakom nie zazdroszczę, dlatego tym mocniej trzymam kciuki, by im sie udało.
Odkopałam zdjęcie z zakończenia ósmych klas. Tak, miałam proste włosy!

KOMPLEMENT

  - Ładna sukienka. - No coś ty, stara. - Ślicznie dziś wyglądasz. - Nie przesadzaj. - Do twarzy ci w tych okularach. - E tam. Zwykłe oksy. ...