OPĘTANA

 


Kobiety są ponoć demonami albo narzędziami w ich rękach. Tak kiedyś wierzono. Ach te baby.
No ale od początku.
Od kilku miesięcy chodzę na rehabilitację stopy. Jakiś czas temu miałam kłaść się pod nóż, ale ówczesny stan zdrowia oraz mimo wszystko strach przed gmeraniem w stopie, dzięki której tańczę, chodzę, jeżdżę rowerem skierowały mnie w stronę mniejszej ingerencji niż zabieg pod narkozą.
Podczas rehabilitacji nie tylko usprawniam funkcjonalność moich kończyn (a raczej ich zakończeń), lecz także znacznie poszerzam wiedzę z ludzkiej anatomii. Wy nawet nie wiecie, jakie ćwiczenia wykonuje się na mięśnie stóp. Ba! Ja nawet nie wiedziałam, że tam w ogóle są jakiekolwiek mięśnie, które wymagają treningu. Są! I jest ich niemało, i cuda można z nimi robić. Na przykład wyobraźcie sobie, że aby wytrenować mięśnie palucha muszę leżąc, ale nadal opierając stopy o podłoże, unieść pośladki, a następnie żeby nie było za łatwo, unieść pięty tak by opierać się na samych palcach (trzymając tyłek nadal w górze!).
Niewinne ćwiczenie wymaga nie lada wysiłku, ale wygląda dość sensualnie, żeby nie powiedzieć- seksualnie. I śmiałam się nawet z moją rehabilitantką, że jeśli ćwiczyć tak będę w alkowie, chłop mój potraktuje to jako zaproszenie do amorów.
I cóż się okazało? Ćwiczę sobie pewnego wieczoru ochoczo w sypialni, a jakże. Mięśnie pięknie pracują, ja skupiona na technice. Pośladki napięte, łydki rwą, paluch pracuje. Poza idealna.
Luby wchodzi, zerka na mnie. Ja przypominam sobie rubaszną rozmowę z fizjoterapeutką i już czekam, aż mi chłop powie jaka to ja zmysłowa jestem. A on tak patrzy, patrzy na mnie i rzecze:
- "A ciebie co? Demon opętał?".
No i tyle w temacie amorów. Kurtyna.

Dzień paskudy

 


Najpaskudniej czułam się w wieku dorastania. Klasa siódma i ósma podstawówki to był koszmar. Jako jedyna w szkole, ba, w mieście nosiłam stały aparat na zębach i wszyscy patrzyli na mnie jak na trędowatą. Ciało dojrzewało, koleżanki miały pierwsze sympatie, a ze mną nikt nie chciał tańczyć poloneza na balu właśnie przez ten aparat. Więc o jakiejkolwiek sympatii w postaci chłopaka mowy być nie mogło. Potem doszły problemy zdrowotne. Czułam się więc podwójnie nieatrakcyjna.
Paskudna czułam się też, gdy jak grom z jasnego nieba spadła na mnie diagnoza. Byłam chora. Stanowiłam zagrożenie dla najbliższych. Na córki największe. I choć na zdjęciach widzę ładną uśmiechniętą młodą kobietę, myśli moje były naprawdę paskudne.
Chora matka, która matką do końca nie jest, bo nie rodziła naturalnie i nie karmiła dziecka piersią. Wyklęta. Bo przecież takich rodzicielek się nie wspiera, nie rozumie. Zarzuca się im wygodę, chory egoizm, nie znając powodów takiej, a nie innej decyzji.
Paskudna czułam się, gdy odmawiano mi leczenia, bo byłam zbyt zdrowa na kolejne, kosztowne terapie lekowe.
I choć mówiłam sobie, że jestem pełnowartościową kobietą, cholernie trudno mi było w to uwierzyć.
Odzyskanie zdrowia dodało mi skrzydeł.
Pisanie pomogło wyrzucić z siebie emocje.
Każde kolejne urodziny nie były traumą tylko radością, że staję się coraz lepszą wersją siebie. Że uczę się siebie kochać, sobie wybaczać, daję sobie fory. I patrzę w lustro, szczególnie gdy tańczę i widzę fajną babkę.
Może paskudę należałoby zdefiniować tak?
P - piękna
A - atrakcyjna
S - serdeczna
K - kochana
U - uśmiechnięta
D - dobra
A - ambitna
Ps. Zdjęcie które bardzo lubię a które kilka miesięcy temu zhejtowała inna kobieta, twierdząc, że mam długi nos, dziwne usta i kudły:) Wspominam to ze śmiechem. Nie jestem paskudna. Jestem świetna. Ty też nie jesteś paskudna. Jesteś wspaniała, wiesz o tym?

OBRONA MAGISTERKI

 



Dziś mija dokładnie siedemnaście lat, kiedy to obroniłam pracę magisterską na mojej ukochanej germanistyce.
Inne czasy, nawet zdjęcia pamiątkowego nie mam z tego dnia:(
Po obronie poleciałam do dziekanatu, a potem cała zapłakana (ze szczęścia) na wykład z gramatyki języka polskiego. Mina Pana Doktora bezcenna, gdy zobaczył mnie zaryczaną. Proponował bym poszła do domu, ale ja byłam w takim szoku, że po prostu usiadłam i robiłam notatki, żeby się uspokoić.
A to wszystko dlatego, że broniłam się w tajemnicy przed wszystkimi. O obronie wiedziała tylko jedna bliska koleżanka - Marta i to ona dała mi przysłowiowego kopa w cztery litery. Wszystkie emocje skumulowały się moim drobnym ciałku i wybuchły.
To był piątek, południe. Mój promotor, który już w lutym zaproponował, bym broniła się szybciej, wyznaczył mi termin zaraz po Wielkanocy.
Dlaczego? Bo na czerwiec chciałam mieć dyplom w ręku.
Dlaczego? Bo mój Tata kończył pięćdziesiąt lat i chciałam zrobić mu prezent.
Obrona była szybka, bezstresowa, mogę rzec - przyjemna.
Jednak co się nakłamałam przez kilka tygodni to moje. Ale jako że studiowałam jeszcze drugi kierunek dziennie, było trochę łatwiej zrzucić wszystko na karb slawistyki. Jak mantrę mówiłam rodzicom, że mam dużo kół (w slangu studenckim - kolokwiów), zaliczeń, egzaminów. W sumie to nie kłamałam za bardzo. Sporo tego było. Sęk w tym, że nie precyzowałam, czego muszę się uczyć, więc te kłamstewka łatwiej było mi wyartykułować.
Do 4. czerwca nikt, prócz znajomych mi studentów, nie wiedział, że przed nazwiskiem mogę pisać te magiczne trzy literki. Rodzice dowiedzieli się dopiero na końcu. Tacie i Mamie popłynęły łzy, a ja byłam dumna z siebie, że choć tak mogłam im się odwdzięczyć za trud włożony w moją edukację:)
PS. Zdjęcie zrobione zaraz po egzaminie pisemnym na germanistykę. Byłam przerażona. Nie wiedziałam, czy się dostanę. Gdańsk mnie zachwycał, a ja jeszcze wtedy nie wiedziałam, że tu zamieszkam na dłużej:)

PRAWIE MATURZYSTKA

 



Czas matur kilka lat temu.
Pracowałam wówczas w pewnym gdańskim liceum i zostałam powołanana do komisji maturalnej w innej szkole (to normalna procedura, że szkoły wymieniają się nauczycielami, by składy komisji były jak najbardziej bezstronne).
Od ówczesnej dyrekcji otrzymaliśmy prikaz by być bezwzględnie punktualnym, a że zbiórka była o ósmej, to już o siódmej rano pojechałam na drugi koniec miasta.
I cóż się okazało? Że na miejscu jestem o godz. 7.20 i mam jeszcze czterdzieści minut.
Co wówczas robi matka Polka, skoro ma pod nosem "Biedronkę"?
Ano leci na zakupy, w pół godziny je zrobi.
Więc tempem błyskawicznym wyskoczyłam z auta i pędem do sklepu. Wracam objuczona torbami, ale !!! - co szalenie istotne - ubrana na galowo - w białą bluzkę i czarną spódniczkę (bo jestem zdania, że jeśli wymagam, by maturzyści przyszli ubrani elegancko to sama im przykład dać muszę). Moje auto stoi jak stało, ale jest zablokowane workami bodajże z cementem.
- Co jest? - myślę sobie, ale to moje rozmyślanie przerywa głos młodego mężczyzny.
- To pani auto?
- Tak.
- Zostawiła je pani na luzie. Stoczyło się na moje.
Zrobiłam wielkie oczy, torby wypadły mi rąk i jedyne co wykrztusiłam:
- A panu się coś stało?
- Nie, byłem, drugiej strony. Wyciągałem dziecko z fotelika.
- Jezus Maria! - wrzasnęłam. - A z dzieckiem wszystko ok? Boże, przepraszam pana, jadę na maturę, nie mogę się spóźnić i jestem zestresowana. A teraz jeszcze mogłam spowodować wypadek. Na pewno wszystko ok?
- Tak. Wezwałem policję. Zaraz tu będą.
Ja zbladłam, bo już zrozumiałam, że na bank się spóźnię i dostanę ostrą reprymendę, i wyszeptałam:
- Na maturę się spóźnię...
Facet spojrzał na mnie z politowaniem i mówi:
- A oświadczenie spiszemy teraz? - podając mi kartkę, którą chwilę wcześniej wyciągnął ze schowka z auta.
- No oczywiście, przecież to moja wina - odpowiadam i szukam w małej torebce na ramię długopisu.
- No dobrze, to odwołam tę policję - powiedział już spokojniejszym tonem patrząc czy aby dobrze spisuję oświadczenie.
Zrobiliśmy zdjęcia obu aut i wsiadłam do mojego samochodu. Ręczny faktycznie był niezaciągnięty. Cud, że nikomu nic się nie stało.
Po całej akcji pojechałam na tę nieszczęsną maturę. Spóźniłam się kilka minut, ale nikt miał do mnie żadnych pretensji tym bardziej, ze opowiedziałam, co mi się przydarzyło. Zresztą zdenerwowanie było czuć w moim głosie.
Jako że wymieniliśmy się numerami telefonów, po przeprowadzonym egzaminie napisałam jeszcze temu człowiekowi podziękowania i przeprosiny.
A on odpisał, iż ma nadzieję, że mimo wszystko zdałam tę maturę:))))
No zdałam, kilkanaście lat wcześniej:)
Nie ma jak to być nauczycielką z komisji maturalnej, nie zaciągnąć ręcznego w aucie, narobić bałaganu z samego rana i utrudnić życie przypadkowemu niewinnemu człowiekowi, ale dzięki białej bluzce i czarnej spódniczce - zupełnie nieświadomie podkreślam - zostać wziętą za uczennicę i jednak dojechać do szkoły prawie na czas:)
PS. Zdjęcie szkolne, ale niestety nie z tamtego dnia:)

KOMUNIA

 



Okres komunijny trwa. I tak się zastanawiam, czy to co czytam w internetach na temat przyjęć i prezentów z tej okazji, to prawda.
Nie jestem zwolennikiem tego, by to święto lekceważyć czy ubrać dzieciaka w worek pokutny, a gościom podać paluszki jak to zwykła robić żona Mariana z "Kogla-Mogla".
Sama kilka lat temu organizowałam przyjęcie mojej córki. Na szczęście w okresie pandemii. Dlaczego na szczęście? Bo było spokojnie, cicho, bez miliona prób, egzaminów. Dzieci w kościele sobie poradziły, a nawet jak im coś nie wyszło to przecież nie "koniec świata" (tym razem "pojadę" Popiołkiem, jeśli ktoś w ogóle wie o czym mowa:)

Moja Komunia odbyła się trzy dekady temu. Jako jedna z niewielu dziewczynek miałam krótką sukienkę (Mama wybrała). Włosy kręcili mi na lokówkę (Mama do dziś tego żałuje, potem uczesali mnie w kitkę i faktycznie wyglądałam lepiej:). Przyjęcie odbyło w domu (ale się ta moja Mama, sąsiadki i ciotki narobiły!) Przed uroczystością próby, egzamin (to było bardzo stresujące). Parafia ogromna. Dzieci była setka, może i więcej.
Prezenty też oczywiście były - rowery chyba najczęściej. Ja dostałam nieco grosza i jako że marzyłam o radiomagnetofonie to już w poniedziałek Tata musiał jechać ze mną do sklepu bym upłynnić mogła to, co żem dostała. Zabrakło mi do tego modelu, który chciałam, więc się targowałam. A że przyjaciel Taty był właścicielem sklepu to wyszłam stamtąd z firmowym "jamnikiem" pod pachą. Służył mnie przez wiele lat. Dziś jeszcze działa i ma swoje zaszczytne miejsce w mojej witrynce. I służy jako eksponat do demonstrowania mojemu dziecku jak to w pradawnych czasach słuchano muzyki z kaset:)
Komunie kiedyś wyglądały różnie.
Było uroczyście i skromnie. Prezentów czasem brak, a czasem był to piękny podarek, który wspominało się przez lata.
Moja Chrzestna mówi, że dostała wtedy kilogram czereśni (nie mylić z ceną czereśni dziś) i "wpier...l" (cytuję!!!), bo się przewróciła i ubrudziła sukienkę.
Dziś natomiast czytam o całych seriach spa dla dzieci, sztucznych paznokciach, makijażach, pretensjach o zbyt małą zawartość w kopertach, kłótniach, żalach, prezentach o cenach z kosmosu.
I jakkolwiek rozumiem, że współczesne matki nie chcą stać w kuchni tydzień cały tydzień, że chcą iść do restauracji, ubrać się ładnie, ufryzować - i bardzo dobrze!!! - to nie rozumiem wyścigu w kreacjach dzieci, luksusowych prezentów, oczekiwań, plotek, nakazów, ile dać kasy. I jestem w szoku jaki los dzieciakom mogą zgotować dorośli...

Światowy Dzień bez Tytoniu


 

Światowy Dzień bez Tytoniu
Ostatnio napisałam, że opowiem o tym jak moja Mama rzuciła palenie. A że dziś takie święto to nie mam wyboru.
Lata dziewięćdziesiąte to okres mojego bardziej świadomego dzieciństwa. Wychowałam się w bloku, chodziłam do wielkiej rejonowej podstawówki, dużo czasu spędzałam na dworze z koleżankami. Czasy były takie, że ogromna część rodziców paliła papierosy. Palili w domu, w pracy, w knajpach (jeśli chodzili), na przystankach. Moja Mama niestety też miała takie "hobby". Próbowała rzucać, ale bez skutku. Ku mojej rozpaczy. Potrafiłam jej schować papierosy, łamać je, wyrzucać. Nie znosiłam tego zapachu.
Dopiero gdy miałam 13 lat, Mama mocno się przeziębiła. Leżała z gorączką w łóżku. Jej własna siostra postawiła jej bańki (wiadomo, domowe sposoby najlepsze:) I całe szczęście w tym nieszczęściu, bo moja Matula była tak słaba, że wstawała tylko do toalety. Poza tym, gdy miało się te bańki nie powinno się wstawać. Mama więc leżała w łóżku, a gdy poczuła się nieco lepiej ani ja, ani Tata nie chcieliśmy jej podać papierosa. Hmm, może ja je nawet wyrzuciłam i w domu nie było żadnego... Do sklepu też nie poszłam, choć mama błagała i obiecywała mi złote góry. Byłam nieugięta. Tata też. Tu zawarliśmy ciche porozumienie.
Gdy Mama po trzech tygodniach wróciła do pracy (tam palili chyba wszyscy) i poczuła zapach papierosów, mówiła, aż ją cofnęło. Zrobiło się jej niedobrze. W domu, w trakcie choroby przeszła swoisty detoks. Papieros pachniał jej inaczej. W sumie to śmierdział. Dzielnie uznała, że do nałogu nie wróci. I nie wróciła. A ja byłam wtedy najszczęśliwszym dzieckiem na świecie:)
Na zdjęciu mam około 10 lat. Jeszcze chwilę muszę poczekać, by Mama w dłoni nie miała papierosa.
Pamiętam jej sukienkę - czarna, obcisła, welurowa z półgolfem. Sama jakiś czas temu sobie taką kupiłam. Klasyka się obroni:)

MOJA ŻONA SIEDZI W DOMU

 



MOJA ŻONA SIEDZI W DOMU
- Czym pan się zajmuje panie Nowak?
- Pracuję w korporacji. Jestem managerem.
- A pańska żona?
- Nie pracuje. Siedzi w domu.
- Ma Pan dzieci?
- Tak, dwoje.
- Chodzą do szkoły?
- Nie, są za małe. Kuba ma pięć lat, Julka rok i osiem miesięcy.
- Chodzą do żłobka i przedszkola?
- Nie. Przecież moja żona nie pracuje, poza tym Kuba jest alergikiem, a Julka ciągle chorowała, gdy poszła do żłobka.
- A to jednak w żłobku była?
- Tak. Żona chciała wrócić do pracy, ale i tak ciągle musiała brać zwolnienia lekarskie na dzieci, bo chorowały, więc siedzą z nią w domu.
- Proszę mi powiedzieć, kto szykuje śniadania w domu?
- Moja żona.
- O której pan wstaje?
- O szóstej trzydzieści.
- A pańska żona?
- Wcześniej, chyba po piątej. Julka ją woła.
- I co wtedy robią?
- Nie wiem, jeszcze śpię. Ale chyba się bawią. Żona małą ubiera, karmi, czesze. Gdy dzieci są chore, podaje leki. Kubę trzeba codziennie inhalować.
- Kto to robi?
- Moja żona. Ja wstaję, biorę prysznic, ubieram się, jem śniadanie, piję kawę i wychodzę do biura. Nie mam ma to czasu. Żona ogarnia te inhalacje.
- A kiedy żona bierze prysznic, ubierać się, je, pije kawę?
- Nie wiem kiedy.
- Kto szykuje panu ubrania do pracy?
- Żona.
- Kto parzy rano kawę?
- Żona.
- Kto jeździ z dziećmi do lekarza?
- Żona.
- Kto robi zakupy?
- Najczęściej żona. Ja czasami, gdy dzieci są chore.
- O której godzinie pańskie pociechy mają drzemkę?
- Nie wiem. Wiem jedynie, że śpią różnie. O innych porach.
- Co wtedy robi pańska żona?
- Bawi się z jednym dzieckiem, gotuje obiad, wstawia pranie, zmywarkę, odkurzacz jeżdżący.
- A kto rozpakowuje zmywarkę, wiesza pranie, prasuje?
- Żona. Nie mamy przecież gosposi, skoro żona siedzi w domu.
- O której Pan wraca do domu?
- Różnie. Czasem po siedemnastej, czasem gdy mam tenisa, angielski czy po prostu ważne zebranie wracam wieczorem.
- Co Pan robi po powrocie z pracy?
- Witam się z dziećmi, jem coś, trochę rozmawiam z żoną i odpoczywam po intensywnym dniu.
- A co robi pańska żona?
- Gotuje, ogarnia kuchnię, sprząta zabawki dzieci z salonu, podaje kolacje, karmi i przewija małą, czasem rozpakowuje zakupy, prasuje, układa ubrania. Różnie.
- A potem?
- Kładzie dzieci spać?
- A Pan?
- Czasem czytam synowi książkę lub oglądamy bajkę.
- A Julka?
- Zawsze chce do mamy. Przy mnie nie zaśnie. Zasypia z żoną.
- I co wtedy?
- Moja żona często zasypia z nią albo mówi, że obudziła się w nocy i poszła pod prysznic i dopiero się kładzie.
- A kto wstaje do dzieci w nocy?
- Żona. Ja jestem tak zmęczony, ze ich nie słyszę. Poza tym rano muszę wstać do biura i być wypoczęty.
Twoja żona siedzi w domu i nie pracuje.
Jesteś pewien?

#dzieńłapaniazabiust

 




Dziś nietypowe święta - Dzień Bikini (podaruję sobie fotkę;) oraz Łapania za Biust i jakkolwiek to drugie święto jednoznacznie może się kojarzyć to ja się Was pytam moje Babeczki - łapiecie się za swój biust?
- Nie?
- A dlaczego nie?
- Bo się wstydzę.
- Czego?
- Własnych piersi:(
- Tak.
- A jak często?
- Nie wiem. Czasami.
- W jakich sytuacjach?
- Gdy zakładam/poprawiam stanik.
- A w trakcie kąpieli lub po?
- Czasem.
- I jak się z tym czujesz?
- Dziwnie.
Dziewczyny moje kochane!
Ja dzisiejszy dzień kojarzę z SAMOBADANIEM. I nie ma czego się wstydzić. To Twoje piersi, Twoje ciało, Ty masz do niego prawo. Dotykaj, masuj, sprawdzaj. Wiem. Może nie przepadasz za swoim biustem, bo jest za mały, za duży, niezbyt jędrny. Mimo to, badaj się. Poświęć mu kilka minut dziennie. Idź na usg. Zrób mammografię. Zadbaj o siebie.
Badasz się? Świetnie. Oby tak dalej!
Ps. Mężu/Partnerze/ Chłopaku - łap swoją kobietę za biust. Czule i uważnie. Nie tylko w łóżku;)

O ZDYCHANIU PSÓW SŁÓW KILKA

 



Profesora Bralczyka cenię od zawsze. Pamiętam, gdy kiedyś moi licealiści (zapewne, by mnie zagadać i by lekcja niemieckiego zleciała), zapytali mnie z kim ze znanych osób poszłabym na kolację. I ku ich zdziwieniu nie wymieniłam żadnego aktora, modela, piosenkarza tylko właśnie Profesora. Niestety większość tych młodych ludzi nawet nie wiedziała kto to:(
Uwielbiam różne zagwozdki językowe, jestem filolożką, sama miewam mnóstwo wątpliwości co do poprawności, stąd właśnie taki wybór.
Ale do rzeczy.
Internety huczą po ostatniej wypowiedzi Pana Bralczyka. Wywiad ów obejrzałam, z niemałym zaskoczeniem, ale co do racjonalnych argumentów Profesora pretensji ani wątpliwości nie mam. Faktycznie w wielu językach istnieją określenia/wyrazy dotyczące zwierząt.
W języku niemieckim "fressen" jako żreć/jeść w odniesieniu do naszych braci mniejszych czy w języku angielskim "it" jako zaimek osobowy (ten, ta, to) dotyczący rzeczy, zjawisk czy też zwierząt właśnie. To są ogólnie przyjęte zasady, których prawidłowości nikt nie podważa. Jednak wiadomo, teoria teorią, praktyka praktyką.
I tak, skoro Profesor Bralczyk mówi, że pies/kot zdechł czy żre to niewątpliwie ma rację, ale!
Brakowało mi jednak wskazania sytuacji, gdy mamy bardzo emocjonalny stosunek do naszego pupila i mówimy jednak o nim, że je/umarł/odszedł za tęczowy most.
W języku angielskim, gdy o zwierzęciu mówimy she/he to nie tylko wskazujemy na płeć, lecz także wyrażamy nasze przywiązanie.
Sama wobec Bezy i innych psiaków/kotów stosuję takie określenia:
- Beza je (zamiast żre).
- Beza odejdzie (kiedyś!!!! A nie - zdechnie)
- adoptować szczeniaka.
- Beza jest dziewczynką (a nie suką) itp.
I jakkolwiek można podważać, czy używam tego prawidłowo, to jednak adresat mojej wypowiedzi od razu wie, że nie o poprawność się tu rozchodzi, lecz o moje nastawienie.
Gdy powiem, że pies zdechł, wiadomo od razu, że mam do tego faktu neutralny stosunek. Gdy powiem, że umarł/odszedł przemycam świadomie lub nieświadomie ładunek emocjonalny do tego konkretnego zwierzęcia.
Zauważmy, że gdy mówimy o bliźnich, również wyrażamy często nasze uczucia (lub ich brak). Gdy powiem o człowieku, że odszedł/umarł/opuścił ten padół brzmi to jednak zupełnie inaczej niż gdy powiem, że zdechł (wówczas wiemy, że w tym przekazie ukryta jest niechęć, brak szacunku, a może i nienawiść).
Podobnie gdy używam słowa twarz (neutralnie), buzia/twarzyczka (pieszczotliwie), lico (poetycko) i morda/pysk (obraźliwie, pejoratywnie).
I oczywiście, że określeń podobnych do tego ostatniego używać nie powinniśmy, ale!
Znów ważny jest przemycany ładunek emocjonalny.
A nie możemy zaprzeczyć faktowi, że w komunikowaniu się jest on szalenie istotny.
Reasumując!
Ja na Profesora zła nie jestem. Nie jestem też oburzona jego wypowiedzią jak wielu internautów. Wiadomo, Pan Bralczyk to autorytet i skarbnica wiedzy językowej, jednak jako właścicielka psa, kochająca go całym sercem (pupila gwoli jasności, Pana Profesora szanuję, ale nie kocham:) świadomie jednak wybieram formy "ludzkie" w nazywaniu czynności, jakich podejmuje się moja goldenka. Zresztą na blogu Beza Blog (jak wielu innych blogerów) personifikuję Bezę do granic możliwości (Beza "mówi", myśli, strofuje, żartuje ze mnie, kpi). Jest to z jednej strony zabieg celowy (ciekawa i zabawna forma przekazu), a z drugiej jest to wyraz mojego ładunku emocjonalnego do psa, którego po prostu kocham (pytanie, czy można powiedzieć, że zwierzę się kocha?) i traktuję jak członka rodziny.

#dzieńpszczółkimai


 

Koniec lat osiemdziesiątych. Jestem w zerówce. Cudem udało się rodzicom zapisać mnie do osiedlowego przedszkola tuż pod blokiem. To była ogromna wygoda. Wcześniej przez trzy lata wstając o piątej rany jeździłam z mamą/tatą do przedszkola w zupełnie innej części Włocławka.
Pochodzę z Zazamcza. Tamto przedszkole było na Targowej. Brak auta (zresztą kto je wtedy miał?), czerwone autobusy - te przegubowe, tzw. gąsienice lubiłam najbardziej, fascynowały mnie swoją giętkością. Uwielbiałam siedzieć z przodu tak, by przez wielkie okno kierowcy wszystko widzieć.
W zerówce nie musieli już mnie zrywać tak rano i pędzić na przystanek. Nawet dostąpiłam zaszczytu i do tego pobliskiego przedszkola chodziłam sama. Rodzice patrzyli na mnie przez okno, a ja szłam taka dumna!
Zerówkę wspominam dobrze. Koleżanki i koledzy, zabawy no i oczywiście bale. Tu przebrana właśnie za Pszczółkę Maję - strój nie był jakiś wymyślny (Justyna miała lepszy:), luźna bluzka i spodnie (dlaczego pszczółka ma latać w spodniach, ja się pytam?:). I czułki - tekturowe zahaczone na druciku.
Zabawy karnawałowe uwielbiałam z prostego powodu - były tańce. Na zdjęciu jestem już potargana, mamine upięcie zniknęło, bo szalałam. Można wręcz powiedzieć, że latałam. Nadmiar energii był we mnie zawsze. Skąd tyle w małym ciałku? Pojęcia bladego nie mam. Zostało mi do dziś - i cialko, i energia:)
Bajkę o Pszczółce Mai oglądałam, ale wtedy wołałam bardziej Smerfy i Gumisie. Smerfetką jakimś dziwnym trafem nie byłam, ani Gumisiem (a raczej Gumisią:) Wiadomo takie czasy, że o strój było trudno.
Zresztą nieważny strój. Ważne, że mogłam tańczyć.
A jakie są Wasze wspomnienia?
Która z Was była Pszczółką?

TA Z WARSZAWY

 






Byłabym zapomniała!!!
Z córą zrobiłyśmy sobie kilka dni temu rowerowy dzień.
Kilometrów zrobionych naprawdę dużo.
Ale do rzeczy.
Dojechałyśmy nad morze, na Brzeźno. Chcąc wejść na molo musiałyśmy nasze rowery prowadzić.
Idziemy zatem, dumne, zadowolone, bo trochę już kilometrów w nogach jest. Cieszymy oko cudnym widokiem. Bałtyk się pręży, muska falami plażę i otula nimi molo, lekko się z nim drocząc.
My uśmiechnięte, bo mamy już lody.
Wtem słyszę komentarz (na pewno odnoszący się do nas) pewnego plażowicza do swojego towarzysza, który mógłby być moim ojcem (i jeden, i drugi):
- Oooo, a te to muszą być z Warszawy!!!
Ja spontanicznie odkrzykuję:
- Panie, ja u siebie jestem!!!
- Aaaa...- pada odpowiedź, jeśli można to za odpowiedź uznać.
Mijamy panów komentatorów (oj marnują się chłopaki, do Paryża ich dać, ino już!) i nachodzi mnie myśl, a nawet kilka myśli:
- A jak wyglądają "te z Warszawy"?
- A nawet jeśli z Warszawy to co?
- A to da się porównać kto skąd?
Teraz to w sumie nie wiem, czy chłop mnie obraził, skompletował czy stwierdził w swoim nieomylnym mniemaniu fakt.
Ano, taki polski naród. Lubimy komentować i oceniać, inaczej byśmy eksplodowali.
A ja, pochodząca z Włocławka gdańszczanka przez zasiedzenie po prostu sobie szłam z córką (i z dwom rowerami) po molo
Ps. Tera do Warszawy trza jechać i posłuchać komentarzy

URODZINY 2024

 







Dziś mija kolejny rok odkąd jestem na tym padole. I jakkolwiek się dziwię, że to dziecko celebruje święto (a nie matka, a to przecież ona rodzi), pozwalam się dzisiaj rozpieszczać.
I im starsza się robię, tym mniejsze mam opory, by mówić ile mam lat.
Właśnie stuknęło mi czterdzieści jeden wiosen. Magiczna czwóreczka pręży się dumnie, a ja jeszcze dumniej.
Jestem w kwiecie wieku.
Znam siebie bardzo dobrze.
Jestem coraz bardziej świadoma swojej wartości.
Wiem, co umiem, co chcę, a czego nie.
Upadam, czasem z hukiem, by potem otrzepać kolana, wstać, poprawić makijaż i iść dalej.
Nie wstydzę się ciała. Ba, pokazuję je, bo mam na to ochotę.
Rzeźbię je jak chcę i cholernie mi z tym dobrze.
Nie przejmuję się już tak bardzo komentarzami. Skupiam na sobie.
I daję sobie prawo do przyjemności, bo na to zasługuję.
Dbam o zdrowie, które wielokrotnie było w złym stanie i póki mogę jestem aktywna fizycznie.
Rower, długie spacery, basen,mata do ćwiczeń i oczywiście mój ukochany taniec, który zajmuje w moim życiu coraz więcej miejsca.
Czuję, że jeszcze nie rozpędziłam się na maxa.
Czuję, że wiele przede mną.
Czuję, że te czterdzieści jeden wiosen to fantastyczny wiek, by cieszyć się sobą.
Bo jestem tego warta.
Po prostu.
Takie fantastyczne zdjecia robi mi moja Mama. Cierpliwie jak widać nie tylko mnie urodziła, ale i pstryka mi te fotki:)

MIĘDZYNARODOWY DZIEŃ LWA




MIĘDZYNARODOWY DZIEŃ LWA, był co prawda wczoraj, ale kto zabroni świętować?
To był mój dzień
Jako zodiakalna Lwica, pojawiłam się z przytupem, bo mama niczego nieświadoma jeszcze pomidory do słoików kładła, kiedy to ja trochę wcześniej pchałam się na ten świat. Na szczęście powiła mnie ponoć szybko, w miarę boleśnie (bezboleśnie się nie da) i uświadomiła sobie, że oto jest stała się matką niejakiej dziewczynki - jako że z tych zamierzchłych czasach, w jakich mnie spłodzono, badania USG bez znajomości to się nie robiło.
Kolorowo nie było, bo ja ledwo dwukilogramowe lwiątko zgotowałam rodzicom trudny los. Miliony rurek, jakimi opleciono moje ciałko i pożółkła tetrowa pieluszka wokół wątłych bioderek, były moją jedyną kreacją na czas przyspieszonego chrztu. Ale już wtedy okazało się, że JESTEM LWICĄ (a raczek Lwiczką). Nie wiem, czy ten cud to przypadek czy modły babci coś zadziałały, ale przeżyłam. Potem co prawda były ze mną przygody, na przykład dieta bezglutenowa, ale cóż to za problem w obliczu wyboru trumienki dla dziecka? W końcu znak zodiaku zobowiązuje!
Lwicą jestem zatem każdego dnia od czterdziestu jeden lat, bo walk stoczyć trzeba było sporo o samoświadomość, o utrzymanie ciąży, o zdrowie, gdy przez lata cierpiałam na HCV i szukałam ratunku, gdy tarczyca odmówiła współpracy, gdy endometrioza zaczaiła się w moim wnętrzu, gdy kłopoty jelitowe są tak silne, że każą się zatrzymać...
Jako Lwica walczę, jak pisałam wcześniej - upadam, ale się podnoszę, odgarniam grzywę i staję do boju. Tak już mam:) I za to siebie lubię.
A Wam Jako zodiakalna Lwica, pojawiłam się z przytupem, bo mama niczego nieświadoma jeszcze pomidory do słoików kładła, kiedy to ja trochę wcześniej pchałam się na ten świat. Na szczęście powiła mnie ponoć szybko, w miarę boleśnie (bezboleśnie się nie da) i uświadomiła sobie, że oto jest stała się matką niejakiej dziewczynki - jako że z tych zamierzchłych czasach, w jakich mnie spłodzono, badania USG bez znajomości to się nie robiło.
Kolorowo nie było, bo ja ledwo dwukilogramowe lwiątko zgotowałam rodzicom trudny los. Miliony rurek, jakimi opleciono moje ciałko i pożółkła tetrowa pieluszka wokół wątłych bioderek, były moją jedyną kreacją na czas przyspieszonego chrztu. Ale już wtedy okazało się, że JESTEM LWICĄ (a raczek Lwiczką). Nie wiem, czy ten cud to przypadek czy modły babci coś zadziałały, ale przeżyłam. Potem co prawda były ze mną przygody, na przykład dieta bezglutenowa, ale cóż to za problem w obliczu wyboru trumienki dla dziecka? W końcu znak zodiaku zobowiązuje!
Lwicą jestem zatem każdego dnia od czterdziestu jeden lat, bo walk stoczyć trzeba było sporo o samoświadomość, o utrzymanie ciąży, o zdrowie, gdy przez lata cierpiałam na HCV i szukałam ratunku, gdy tarczyca odmówiła współpracy, gdy endometrioza zaczaiła się w moim wnętrzu, gdy kłopoty jelitowe są tak silne, że każą się zatrzymać...
Jako Lwica walczę, jak pisałam wcześniej - upadam, ale się podnoszę, odgarniam grzywę i staję do boju. Tak już mam:) I za to siebie lubię.
Za obecność Waszą Wam dziękuję!
Życzenia szły jak szalone od Tych, których na oczy nie widziałam, ale którym włażę w życie, bo przecież piszę tym Ludziom niemal codziennie. Zawracam Im głowę swoimi przemyśleniami i historiami, a Oni chcą mnie czytać. I tak myślę sobie (rany, to już czwarty raz dzisiaj:), że ten blog to był chyba nie taki zły pomysł. Bałam się bardzo, a jednak ruszyło. Odlot!
Selfie zrobione wczoraj na macie, gdy zrobiłam serię brzuszków.
A tak, bo brzuch lubię mieć płaski z lekko zarysowanymi mięśniami.
Ktoś bardzo mądry mi ostatnio powiedział, że siła w ciele idzie z nóg i brzucha właśnie, może dlatego choć taka wątła, daję radę?
Dobrego dnia!
I mnóstwo siły, szczególnie gdy Wam siły brak i ręce (i cycki) opadają:)

NIEFAJNIE NA ROWERZE

 



Dziś nie będzie na wesoło, choć na zdjęciu się uśmiecham. Zrobiłam je jadąc do lekarza, a ze przejeżdżam przez malowniczy Trójmiejski Park Krajobrazowy to uznałam, że uwiecznię ten moment.
Gdańsk ma dużo ścieżek rowerowych i jeździ się tu świetnie, jednak są takie momenty, że na dosłownie dziesięć metrów ścieżka zlewa się chodnikiem. I tak było i tym razem.
Jadę sobie spokojnie, widzę przed sobą parę przechodniów, którzy mogliby być moimi rodzicami, zwalniam i naciskam na dzwonek. Ten się zaciął. No cóż, zdarza się. Grzecznie więc, cały czas będąc w bezpiecznej odległości mówię:
- Przepraszam!
Najczęściej spotykam się z pozytywnym odbiorem. Ludzie schodzą z drogi. Niektórzy się uśmiechają nawet. Ja zawsze, ale to zawsze dziękuję za uprzejmość.
Dziś po pierwszej prośbie reakcji nie było. Zdziwiłam się, bo głowę bym dała, że mnie słyszeli. Powtórzyłam więc uprzejme
"Przepraszam" niemal już prowadząc rower, by nikomu nie zrobić krzywdy.
Wtedy para się odwraca i bardzo agrestwnym tonem wyraża pretensje o brak dzwonka. Gdy tłumaczę, że się zepsuł i informuję przecież głosowo, że się zbliżam i zachowuję wszelkie środki ostrożności, spotykam się z krzykiem, machaniem rąk i niezadowoleniem, żeby nie powiedzieć wk***wem dziarskiej pary, jak to rowerzyści po nich jeżdżą i mam zjeżdżać na ulicę (obok jedna z głównych arterii Gdańska, prędkość do 70 km/h i nijak dla rowerów).
Ciśnienie mi podnieśli, jednak trza się opanować i jedyne co powiedziałam, że nie życzę sobie krzyków, że jeden rowerzysta nie może obrywać za wszystkich i że powinni się wstydzić dając taki przykład zachowania młodym ludziom.
- Jak mamy państwa szanować skoro tak reagujecie? - zapytałam retorycznie, a gdy raczyli mnie w końcu przepuścić i nadal nie żałowali "miłych słów", ja życzyłam im dobrego dnia i zdrowia.
Sporo mnie to kosztowało, bo na końcu języka miałam epitecik w klimacie tych, jakimi oni częstowali mnie, jednak w myśl tego, że daję ludziom to, co posiadam zakończyłam "pogawędkę" kulturalnie. W przeciwieństwie do przechodniów.
Zatem moi Mili !!!
Jeśli jakimś cudem to czytacie to powiem tyle, że mi wstyd za Was. Frustracji i chamstwa się nie usprawiedliwia. Poziom Waszej agresji i przemocy słownej dziś był naprawdę "imponujący".
Dobrze, że rodzice nauczyli mnie kultury i nie zripostowałam wprost proporcjonalnie do Was.
Niemniej wstyd i żenada.
Jednocześnie proszę aby moje Czytelniczki i Czytelnicy 60+ nie brali tych słów do siebie. Moje oburzenie kieruję tylko i wyłącznie w stosunku do napotkanej pary.
Dodam ponadto, że w drodze powrotnej dwa razy jeszcze miałam sytuację z moim "Przepraszam" (dzwonek zastrajkował, muszę kupić nowy) i za każdym akurat razem były to młode kobiety i z uśmiechem ustępowały mi drogę, na co ja jak zwykle zresztą odpowiedziałam: - "Ślicznie dziękuję! Miłego dnia!".
Można? Można!
Czyli w moim i młodszym pokoleniu nadzieja jest - uspokajam gdyby starsza generacja się martwiła i włosy z głowy rwała, bo co to za czasy.
Ano takie, że czasem młodsi starszych kultury uczyć muszą.
Brawo My!
Proszę o udostępnienia.
Może dotrze do Adresatów.
Z poważaniem
Poli Ann

 







Znów będzie o szkole. Zawsze tak jest, że w wakacje przygotowywane są dla nauczycieli niespodzianki. Nowe rozporządzenia, nowelizacje tych jeszcze istniejących, inne przepisy. Stawiani jesteśmy przed faktem dokonanym. O nic się nas nie pyta.

Podkreślmy, że zmieniona władza dotrzymała jedynie część ze swoich postulatów:
a) podwyżka - świetnie, dawno nie dostałam jakiejkolwiek, ale biorąc pod uwagę inflację możemy to potraktować jako waloryzację. Siła nabywcza pieniądza drastycznie zmalała, bogatsi się nie staliśmy i wciąż zarabiamy niewiele ponad najniższą krajową (mówię tu o nauczycielach dyplomowanych czyli tych najwyżej stojących w belferskiej hierarchii),
b) mniej religii w szkołach - mimo że wychowana zostałam w domu katolickim moje postrzeganie kościoła jako instytucji diametralnie się zmieniło na przestrzeni lat.
Uważam, że religia powinna być nauczana poza szkołą (dla chętnych) i finansowana w inny sposób niż obecnie. Dwie godziny religii wciśnięte w przeładowany plan, pozajmowane sale w przepełnionych szkołach podczas gdy często salki katechetyczne na plebanii (mówię tu o własnym doświadczeniu) świecą pustkami, znacznie utrudniają organizację życia szkolnego.
c) odchudzenie podstawy programowej - zobaczymy w tzw. praniu.

Prestiżu zawodu nauczyciela nie da się poprawić w ciągu kilku miesięcy, tego jestem świadoma, jednak obecne działania rządu absolutnie nie wpłyną pozytywnie ani na wątpliwą i tak już renomę tej profesji jak i sam proces nauczania.

Jako nauczyciel licealny mogłabym mieć to wszystko w nosie, ale jako że mam empatii więcej niż powinnam i za sobą kilka lat pracy w podstawówce, patrzę z przerażeniem na to, co od września właśnie w szkole podstawowej ma się dziać. Napływ tylu tysięcy dzieci ukraińskich, z bardzo różną znajomością języka polskiego i zwiększenie liczebności klas to naprawdę genialny pomysł. Owacje na stojąco! Wiadomo papier wszystko przyjmie, pytanie jak szkoły?

Ogrom tych w miastach (w miasteczkach i na wsiach sytuacja zapewne wygląda inaczej) jest przepełnionych. Dwuzmianowość daje ostro w kość dorosłym i dzieciom (prowadzenie zajęć z angielskiego/matematyki/chemii o godzinie 16 zimą i zainteresowanie przemęczonego i przebodźcowanego ucznia to naprawdę "wyższa szkoła jazdy"), ciągły brak pomieszczeń, tłok na korytarzach i hałas nie do zniesienia. Proszę zatem dodać do tego dziesiątki nowych dzieci, być może zagubionych, nie zawsze mówiących po polsku. Podkreślić należy, że szkoły w cudowny sposób nie puchną i nie robi się w nich więcej miejsca, a w klasie nadal jest jeden nauczyciel, który ten cały bajzel (chodzi mi tu o organizację, a nie same dzieci) ma ogarnąć. Jak? Nikt takich przepisów nie stworzył.

To, że nowoprzybyłych należy asymilować jest oczywiste, ale do tego należy się przygotować, a nie wrzucić ich w mury szkolne, a dyrektorzy i nauczyciele niech sobie jakoś radzą.
Gdzie dodatkowe wsparcie? Etaty dla polonistów? Kasa na zajęcia wyrównawcze i być może terapie, bo cały czas nie wiemy jakie przeżycia ukraińskie dzieci mają za sobą?
Odpowiedź jest prosta - nie ma. Nie ma ani wsparcia ani pieniędzy. Nie zazdroszczę nauczycielkom edukacji wczesnoszkolnej w klasach 1-3. Robotami nie są. Dlaczego co roku jest trudniej i nikt szkoły i jej pracowników na to nie przygotowuje?

A gdzie w tym wszystkim polski uczeń? Ze swoimi potrzebami, problemami i traumami? Jak ma uzyskać pomoc kiedy uwaga nauczycielki w klasie rozproszona będzie na jeszcze więcej jednostek (indywidualizacja nauczania to bujda!). Jak dyrektorzy ułożą plan? Jak nauczyciele udźwigną dodatkowe obowiązki? Nie mówcie mi tu o powołaniu. Z pasji do uczenia nikt jeszcze kredytu nie spłacił i zakupów nie zrobił.

Ja wiem, że polska szkoła jeszcze jest pełna siłaczek i siłaczy, których liczba dramatycznie spada, bo hejtujące społeczeństwo kazało im iść do "biedronki" (- to poszli). Ale na litość boską czy ktokolwiek zastanowił się nad tym jak ten nowy rok szkolny ma wyglądać? Jak uczyć te dzieci? Jak reagować na ich potrzeby? Jak je wspierać? I znów, gdy coś pójdzie nie tak, winny będzie nauczyciel. Kto poniesie odpowiedzialność za to, że daje się belfrom obowiązki nie do zrealizowania, a jeśli już to po macoszemu, bo każdy ma przecież swoją wydajność?

Nadmienię, że nauczycieli jest nadal mniej. Rażące są braki w wielu miastach, etaty łata się studentami i emerytami. Jak dyrektorzy układają arkusze naprawdę nie wiem. To jest istna magia, czary mary, hokus pokus. Tak sami zresztą jak i zapowiada się nowy rok szkolny.

Czarujcie więc... Trzymam za Was i za nas kciuki.

DZIEŃ DOBRYCH WIADOMOŚCI

 


W gąszczu tych złych, warto dostrzec te dobre.
Gdy szklanka jest do połowu pusta, to też musi być do polowy pełna.
Zastanawiam się jakie wiadomości były dla mnie dobre?
Na pewno ta, że przeżyję, choć wtedy byłam noworodkiem i nie bardzo wiedziałam o co chodzi. Jednak fakt, że chrzest w szpitalu okazał się być niepotrzebny był ma pewno dla moich rodziców dobrą wiadomością.
Dobrą wiadomością była ta, gdy dostałam się do wymarzonego liceum, gdy śpiewająco zdałam maturę i dostałam na upragnioną germanistykę na UG, gdzie przyjęto tylko trzydzieści osób.
Gdy obronilam magistra, gdy udało mi się zajść w ciążę, choć pewnien lekarz powiedział, że mamą nie zostanę.
Gdy w końcu po wielu latach dowiedziałam się, że pokonałam poważną chorobę. O tak - wynik "negatywny" był najbardziej pozytywną wiadomością !!!
Dobre wiadomości to te dotyczące zdrowia - hashimoto da się ogarnąć, torbiele i gruczolaki są niezłośliwe, endo opanowana.
Myślę sobie, że każdy dzień jest dobrą wiadomością, jeśli obudzilam się zdrowa, choć raz się uśmiechnęłam, zatańczyłam z pasją, pojechałam dokądś rowerem, zrobiłam trening czy poszłam do lasu na kijki z sąsiadkami, spotkałam miłych ludzi, komuś pomogłam, kogoś czegoś nauczyłam, zobaczyłam uśmiech na twarzy moich bliskich, przytuliłam córkę, pogłaskałam psa, ugotowałam/upieklam coś pysznego.
O tak, taki dzień to jest dzień dobrych wiadomości:)
A jaki jest Wasz?
Pic by Marta Borkowska Sepis Project. Fotografia noworodkowa, dziecięca i rodzinna

ŚWIATOWY DZIEŃ ZAPOBIEGANIA SAMOBÓJSTWOM

 



Jako zawodowa belferka w dniu dzisiejszym moją uwagę skupiam się przede wszystkim na młodych ludziach, bo to DZIECIOM I MŁODZIEŻY trzeba NATYCHMIAST pomóc. I ubolewam niezmiernie nad faktem, że w tym aspekcie polskiej szkoły się nie wspiera. I tak będę marudzić. Będę narzekać, ale powód jest śmiertelnie (sic!) poważny!
I szlag mnie trafia, bo widzę jak rządzący chełpią się wspieraniem naszego szkolnictwa, wygłasza piękne maksymy, a w rezultacie nie robi nic. Szczute społeczeństwo się zagryza, motta krzyczą, wszyscy je słyszą, chcąc nie chcąc, a tego co najistotniejsze, niestety nie da się usłyszeć.
Czy rząd i społeczeństwo usłyszą niemy krzyk dziecka połykającego łzy, kiedy za drzwiami jego pokoju rodzice kłócą się o wszystko? Gdy latają talerze, wyzwiska, a ciemne okulary i fluidy przykrywają siniaki nabite podobno podczas spotkania z szafą?
Czy rząd i społeczeństwo usłyszą dźwięk żyletki, tnącej dziecięce równo i bezszelestnie?
Czy usłyszą jad, jakim pluje młodzież albo bulimiczkę prowokującą torsje, bo właśnie pochłonęła cztery batony?
Czy usłyszą też burczenie żołądka anorektyczki jedzącej jedną marchewkę dziennie?
Albo myśli samobójcze, strach, lęk, depresję pożerającą młodych ludzi, przerażonych pandemią, niepewnością, zmianami w ich ciele, na które nie mają wpływu i których nie rozumieją, bo przecież nie zawsze im miał kto to wyjaśnić?
Rząd i społeczeństwo są głusi! My jesteśmy głusi!
Mamy ogromny kryzys psychiatrii dziecięcej, a w szkole brak kasy na cały etat psychologa. O kilku etatach nie wspomnę. Pieniądze natomiast były na Laboratoria Przyszłości. Ok. stu tysięcy złotych szkoły mogły wydać na dokupienie naprawdę wspaniałych rzeczy. I cudownie, cieszę się że mamy np. drukarkę 3D czy kompletną pracownię techniczną. Martwi mi jednak fakt, że pewne rzeczy z tych pieniędzy kupione być musiały (czyżby ktoś tam wysoko musiał zarobić uczciwie?)
Takiej kasy nie wydano na ratowanie naszych uczniów! Ich stan psychiczny permanentnie się pogarsza. Dzieciaki już w podstawówkach się się tną, łykają tabletki, wpadają w różnorakie uzależnienia, zaburzenia lub co gorsza, podejmują się prób samobójczych coraz częściej skutecznych. Dlaczego nie dano tych pieniędzy także na ratowanie młodych ludzi? Co z tego, że szkoła ma drukarki 3D gdy co i rusz, któryś uczeń ląduje w psychiatryku czy co gorsza na cmentarzu?! Nie wiem jak Wy, ale ja jestem przerażona jako nauczyciel i rodzic.
I tak bardzo bym chciała dziś Wam napisać coś pozytywnego. Mamy wspaniałe dzieciaki, naprawdę. Odpowiednio poprowadzone mogą dokonać wspaniałych rzeczy, ale część z nich póki co nie ma na to szans, bo nikt ich nie wspiera podczas gdy w ich głowach tańczą demony.
Dlatego tu już zamilknę.
Może skłonię Was do refleksji.
Może ktoś coś zauważy, pomoże komuś wydostać się z otchłani.
Może czyjś uśmiech i empatia kogoś uratują.
Może czyjeś "fajnie, że jesteś"/ "popłacz sobie, to pomaga"? "masz prawo czuć się gorzej"/ "pomogę ci" spowoduje, że ktoś nie połknie tabletek, nie zawiąże sznura wokół szyi, nie skoczy z okna, nie rzuci się pod pociąg.
Takie niewielkie gesty maja wielką moc.
Największą.
Tak ogromną, że może ona uratować komuś życie...
Podaj ten post dalej.
Koniecznie!

RZECZ O SZKOLE

 






Przyszła jesień. Kilka dni temu. Rozgości się.
Koloruje liście. A życie biegnie swoim rytmem.
Dzieciaki z plecakami suną rano do szkoły. Plecaki nadal mają duże i ciężkie. Lekcji nadal pełno, plany często niedorzeczne. Wyobraźcie sobie dziewięć lekcji pod rząd lub początek zajęć o trzynastej.
Ale co najważniejsze? Prac domowych w szkołach podstawowych brak. Niby fajnie. Uczeń wraca do domu, nic nie musi robić, ma czas na pasję, a tych wiadomo ma sporo. Tańce, piłka, angielski, ceramika, basen, rysunek. I wygląda to pięknie w teorii. Praktycznie jednak jest inaczej. Prac domowych nie ma, ale są kartkówki. Kartkówka kartkówkę pogania. Codziennie coś. I ja jako zawodowy belfer wiem, że to raptem trzy tematy wstecz, ale mimo to kiedy kalendarz ucznia zapełnia się każdego dnia na trzy tygodnie wprzód to chyba jest coś nie tak.
Wiedzę można egzekwować różnie - projekty, karty pracy, zadania dla chętnych.
Są sprawy ważne i ważniejsze. To też możemy wziąć pod uwagę przy planowaniu testów. I gdy moja nastolatka zaznacza w kalendarzu piętnaście sprawdzianów i kartkówek na najbliższe trzy tygodnie (dzień w dzień), to zastanawiam się kto tu zwariował i popełnił błąd.
I nie chcę, jako nauczycielka, tu nakręcać bicza sama na siebie i krytykować środowiska belferskiego, jednak myślę sobie, gdzie tu rozsądek. Przecież można się dogadać, ustalić co kiedy kto. Zdolniejsze dzieci dadzą radę, to sprawa oczywista. A średniaki? I nie mówicie mi, że oceny nie są ważne. W ósmej klasie niestety są. Odnoszę nieodparte wrażenie, że nasza młodzież zachrzania niemniej niż dorośli. Osiem godzin w szkole, a potem w domu. Bo na kartkówkę, sprawdzian, test, pracę klasową przygotować się trzeba.
I nie chodzi mi o to, by młodzież rozpieszczać. Oczywiście, że muszą wiedzieć, że wykształcenie popłaca, że należy mieć obowiązki, że nie ma nic za darmo, ale na litość boską - z umiarem.
Spotykam się z różnymi reakcjami uczniów z placzem, obniżonym nastrojem, obojetnością i myślę sobie, czy to nie za dużo. I przypominam sobie także jak ja funkcjonowałam w ósmej klasie. Był stres przez egzaminem, ale na pewno nie czułam się tak przytłoczona, nie biegłam jak dzisiejsze dzieci.
Znalazłam ostatnio mój stary dzienniczek ucznia (pamiętacie taki wynalazek? Ręka do góry!) z planem lekcji. Najwięcej miałam sześć jednego dnia. Do liceum się dostałam, maturę zdałam, studia ukończyłam. Czyli może nie ilość, a jakość?
Prace domowe były, ale żebym ślęczała nad nimi całymi dniami?
Dlatego jako rodzic i nauczycielka zastanawiam się wciąż, dlaczego ten świat tak pędzi, po co tyle tego na raz? Serio musimy tak obciążać te dzieciaki?
A czy rząd przemyślał reformę szkolnictwa, czy zniesienie prac domowych było głosem rozsądku czy jedynie chwytem kampanii reklamowej?
A czy ktoś myśli o kondycji psychicznej naszych uczniów? Zapewnia im opiekę psychologiczną?
Ja Wam na te pytanie nie odpowiem.
Zerknę jeszcze raz z niedowierzaniem w e-dziennik mojej córki i z rozrzewnieniem w mój, który jakimś cudem się uchował i pokazuje że szkoła w latach dziewięćdziesiątych wcale nie była taka zła...

DZIEN NAUCZYCIELA

 



Znów nagonka na nauczycieli z okazji 14. Października.
Gwoli wyjaśnienia - to nie tylko Dzień Nauczyciela. To Dzień Edukacji Narodowej czyli dotyczy wszystkich osób pracujących w oświacie i dla oświaty.
To raz.
Dwa.
Wyraz wdzięczności jest uznaniowy. Nie róbmy tego z przymusu. Jeśli chcemy komuś za coś podziękować, to to zróbmy. Jeśli nie, to problemu nie ma. Nie róbmy afery. Nikomu na siłę nie kupuje się kwiatka czy bombonierki, o kosztowniejszych upominkach nawet nie wspomnę.
A z własnego doświadczenia belferskiego dodam jedynie, że najpiękniejsze prezenty jakie dostałam to te zrobione własnoręcznie, między innymi:
Ramka z serduszkami od mojej byłej klasy, wtedy 4b (SP)
Album ze zdjęciami z wymiany międzynarodowej od Damiana (LO)
Wiersz napisany przez Zuzię (LO),oprawiłam go w ramkę i dumnie wisi na ścianie
I lista moich powiedzonek zebranych przez Martynę i Paulinę (SP)
Tu zacytuję kilka
"Ja jestem normalna, może nie wyglądam, ale jestem normalna".
"Czy mogę się ciebie zapytać co tam robi twoja ręka?"
"Zdanie dnia: zeszyt się zepsuł".
"Szukasz rzeczy? Same tam weszły!"
"Martwię się o twoją przyszłość w szkole podstawowej".
Uśmiałam się do łez. Laurka z moimi genialnymi tekstami ma swoje zaszczytne miejsce w gablotce:)
Dziękuję!
Ps. Zdjęcie sprzed dwóch tygodni kiedy to jadąc do pracy rowerem zmoklam jak kura.
Ściskam dzis wszystkich Pracowników Oświaty! Życzę sobie i Wam siły, i uśmiechu

Halloween

 


I znów Halloween, i internety huczą od kłótni. No bo jak to? To niereligijne, nie polskie święto, jakim prawem, czczenie szatana, zorganizujmy coś innego itepe itede.
Włos sie na głowie jeży. W sumie to już przebierać się nie trzeba jak się człowiek naczyta i nasłucha.
Jako katolicy (bo zdecydowana większość naszego narodu tak właśnie jest definiowana) jesteśmy tolerancyjni, dobrzy, ale...
No właśnie ale.
Zacznijmy od tego, kto zadal sobie trud zapoznania się z pochodzeniem Halloween?
Kto wie, że istniało ono jeszcze zanim pojawiło się chrześcijaństwo?
Plemiona, różne społeczności miały swoje bóstwa, wierzenia, kodeks moralny i oczywista rzecz - święta. Te wyznaczały koniec/początek jakiegoś okresu (w przypadku Halloween moment przesilenia zimowego, przejścia z okresu letniego w zimowy otaz dożynki po lecie!), dyscyplinowały ludzi, były momentem jakiejś refleksji, co więcej ukazywały ich szacunek do sił przyrody i panującej religii. Ze złymi duchami nie chciano mieć do czynienia, chciano sobie z nimi jakoś poradzić no i przy okazji jako że to święto dana społeczność się gromadziła, ludzie się po prostu ze sobą solidaryzowali.
Nikt nikomu krzywdy nie robił. Nie palił na stosie, nie zabijał. Skąd zatem pomysł, że Halloween to święto szatana jak tam szatana nie ma w ogóle? Wówczas ludzie w niego nie wierzyli. Co w tym złego, jeśli w tym zabieganym i pełnym stresu życiu znajdziemy chwilę na uśmiech, spotkanie ze znajomymi i nawet na straszne przebranie? Ja pamiętam, gdy za dzieciaka będąc u mojej babci w karnawale też chodziłam przebrana z całą zgrają innych dzieci i też prosiliśmy o słodycze albo uwaga - o kasę! I co? I ktoś tu czcił szatana (a przebrania były naprawdę pomysłowe i wcale nie anielskie)???
Serio musimy na siłę wymyślać jakieś bale wszystkich świętych? Toż to wytwór współczesny. A wszyscy swięci niech odpoczną. Ich moc przyda się za chwilę.
A jak dzieciaki założą straszne stroje, pojedzą cukierków i się pobawią to gdzie tu grzech? No łakomstwa co najwyżej, ale o tym to już wielu z nas coś powinno wiedzieć szczególnie, gdy się popuszcza pasa przy wigilijnym lub wielkanocnym stole.
Zamiast kibicować, że ludzie się wspierają, wspólnie spędzają czas, są mili to trzeba zacząć sobie skakać do oczu? Polak to jednak Polakowi wilkiem.
Tak sobie myślę, że na sumieniu to my mamy grzechy znacznie cięższego kalibru aniżeli niewinne przebieranki.
Polacy (oczywiście nie wszyscy) lubią obgadywać, pokazywać się (już 1.listopada pokaz mody na cmentarzu, wstęp wolny!), źle mówić o innych (szczególnie tych nieobecnych), kłamać (tyle co się nakłamią przy okazji świąt to tylko oni wiedzą), przeklinać (ileż to hejtu w internetach). O przemocy domowej, alkoholizmie i innych uzależnieniach, zdradach, kradzieżach, oszustwach podatkowych, molestowaniu seksualnym dzieci itp. nie wspomnę.
Może warto zatem zrobić najpierw rachunek sumienia i przyjrzeć się sobie w lustrze?
Rozumiem, że niektórzy wolą hejtowac bez powodu innych niż zerknąć w zwierciadło, bo a nuż tam zobaczą tego, przed kim tak ostrzegają...?

DZIEŃ PLACKÓW ZIEMNIACZANYCH


 

Pewnie gdybym ich nie lubiła to nie zwróciłabym uwagi na taki dzień. A ja je lubię. Bardzo kojarzą mi się z dzieciństwem, gdy Mama je smażyła niemal co piątek. Ciężka to była robota, bo najpierw trzeba było zetrzeć na tarce sporo ziemniaków. Gdy Tata był akurat w domu, on się tym zajmował. Nie wiem ile ich tarł, ale myślę, że zdecydowanie więcej niż kilogram.
W latach dziewięćdziesiątych, na które to przypadało moje dzieciństwo, nie było żadnych termomiksów, lidlomiksów ani innych wynalazków. Mogłyby być jakieś maszynki, ale my akurat nie byliśmy w posiadaniu takowej.
Mama często smażyła te placki na dwie patelnie, by było szybciej. I oczywiście jadła na końcu...
Nasze obiady wspominam z rozrzewnieniem, bo jadaliśmy je razem - ja z mamą lub wszyscy we trójkę, jeśli mój Tata nie był w pracy (pracował na zmiany, więc czasami go nie było w domu popołudniu).
Okna naszej kuchni wychodziły na "A-jedynkę" oraz wijącą się leniwie wstęgę Wisły. Ten, kto dorastał na "anglikach" we Włocławku ten wie, o czym piszę:)
I ten krajobraz widziany z szóstego piętra wieżowca, rzeka w różnych odsłonach - letniej, zimowej, jesiennej i wiosennej znaczą dla mnie bardzo dużo, bo choć blok z wielkiej płyty, w niedużym mieście to widok z tego okna był nie do pobicia. Dlatego posiłki, te obiady zwłaszcza nam tak smakowały:)
Placków pożerałam niemało i tylko z cukrem. Żadnej śmietany (ble) ani cebuli. Nic. Taki wybredny był ze mnie dzieciak. Zresztą do dziś do placków żadnej broń Boże cebuli nie daję i podaję je tylko z cukrem:) I mimo, że mam cztery dychy na karku to takich jak moja Mama smażyć jakoś nie umiem. Może kiedyś się nauczę, póki co korzystam jak ona smaży:)
A jak z tymi plackami jest u Was?
I kto ma fajny widok z kuchennego okna?

Dzień Wiedźmy!

 


Dzisiaj Dzień Wiedźmy!
No masz. Mogę w końcu świętować bezwstydnie i delektować się faktem, że z wiedźmami mi po drodze!
Wszak wiedźma to ta, co wie. A mnie życie już trochę przeczołgało więc i wiedzy mi przybyło. Trochę już doświadczyłam, widziałam, słyszałam, przeżyłam i oswoiłam demony, gdzieniegdzie wyluzowałam, włączyłam tryb "nie, bo nie i tłumaczyć się nie będę".
Wciąż się rozwijam, uczę asertywności, nie boję się mówić tego, co myślę. Mam świetną intuicję i inteligencję emocjonalną. Nabieram dystansu, gdzie nie mam ma coś wpływu, a gdy mam to walczę i używam czarów.
Na sabaty jeżdżę i owszem, i "knuję" z innymi wiedźmami. Miotła zawsze gotowa, zaklęcia już znam. Jest fajnie!
Pozdrawiam wszystkie Wiedźmy!
Jesteście tam?
Meldować mi się tu!
Ps. Wiedźma współczesna kapelusza brak bo nie lubię nakrycia głowy, mietła z pepco, bo z tracydyjnej drzazgi w tyłek nie wchodzą, a zamiast czarnego kota mam białego psa

TAKIE TAM SCENY Z ŻYCIA

 



SCENA 1
Ona: Wracam z pracy, a tu taki burdel.
Byłeś w domu, coś ty robił?
On: Sprzątałem, prałem, zrobiłem zakupy i obiad.
Ona: Tylko tyle? Było seriali nie oglądać to byś lepiej to ogarnął.
On: No wiesz co?!
Ona: Tylko mi tu scen nie rób. Ani się nie mazgaj. Uwagi zwrócić nie można? Takiś delikatny? Ci mężczyźni...
SCENA 2
Ona: Fajny masz tyłek.
On: Nie jestem rzeczą, żebyś mnie oceniała przez pryzmat tyłka.
Ona: Powinieneś się cieszyć, że chwalę twój. Tego kwiatu przecież to pół światu...
SCENA 3
Ona: Może by tak ten tego?
On: Głowa mnie boli. Młody dziś cały dzień był marudny, nie mam siły.
Ona: Przecież siedzisz z nim w domu całe dnie. Nic nie robisz. I na wieczór po czym jesteś taki zmęczony?
On: No płakał dziś cały dzień, nie chciał się odkleić, cały czas przy mnie chciał być.
Ona: To kiedy będziesz mieć ochotę,co? W grafik twój przepełniony mam się wpisać? Rezerwację zrobić? Człowiek haruje cały dzień, pada na pysk, chciałby trochę się poprzytulać, ale nie. On jest zmęczony!!! Po czym, ja się pytam?
SCENA 4
On: Zobacz, nowa bluza, fajna nie?
Ona: Przecież masz ich tysiące. Po co ci kolejna?
On: Taki ładny kolor. Butelkowa zieleń. Zawsze mówiłaś, że mi w nim do twarzy.
Ona: No tak, ale po co kolejny łach w szafie?
On: Chciałem tylko ci pokazać. Mi się podoba
Ona: Ty to już nie masz na co kasy tracić. Mężczyźni...
SCENA 5
Ona: Jak to przytarłeś samochód? Boże co za sierota!
On: Ciemno było. Młoda z tyłu śpiewała na całego. Po prostu nie zauważyłem tego słupka. Zdarzyć się przecież może każdemu.
Ona: O nie nie. Nie każdemu mój drogi, tylko tobie. Dać chłopu samochód!
SCENA 6
Ona: No i co tego, że się źle czujesz? Ja ciągle źle się czuję i haruję jak wół.
On : Naprawdę marnie się czuję. Odprowadzisz małego do przedszkola i zrobisz zakupy?
Ona: Przecież ja pracuję. Ty nie możesz wyskoczyć? Przedszkole jest blisko, sklep pod nosem. Nie przesadzaj już.

NA MARIACKIEJ W GDAŃSKU

 



Lubię to zdjęcie.
W moim ukochanym Gdańsku, przy ul. Mariackiej.

Jestem tu trochę poważna, ale pewnie patrzę w obiektyw. Lekko się uśmiecham, choć na pewno byłam lekko speszona.

Taka chyba jestem. Z każdym dniem pewniejsza siebie, wierząca w to co umiem, znająca swoją wartość, ale nadal rumieniąca się gdy usłyszę komplement czy dobre słowo, bo gdzieś w głębi tkwi tam mała Ania.

Ta Ania bywa Anką, Anna i Aneczką. Coraz lepiej czuje się we własnej skórze, choć lata lecą. Co rusz życie mnie zaskakuje. Spotykam różnych ludzi, niektórzy mnie wspierają, kibicują, inni patrzą nieprzychylnym okiem i hejtują. I niestety są to kobiety.

Nie będę kłamać, że to mnie nie rusza. Oczywiście, że tak, jednak wciąż uczę się nabierać powietrza, wziąć kilka oddechów i przeczekać trudny moment. A potem się uśmiechnąć i iść dalej przed siebie. I wszystkim życzę dobrze, bez względu na to, czego życzono mi.
Bo daję to, co mam.

I fajnie mi z tym:)

Szanowna Pani Ministro!

 

Szanowna Pani Ministro!
Ostatnio natknęłam się na Pani wypowiedź w internetach dotyczącą tego, co przez rok udało się Pani dla polskiej szkoły i nauczycieli zrobić.
Filmik obejrzałam z dużym zainteresowaniem i uśmiechem, niestety pobłażliwym. Gwoli wyjaśnienia, głosowałam na Pani partię i bardzo się cieszę, że to Pani objęła to stanowisko, bo po poprzedniku i jego cnotach niewieścich tylko niesmak mi pozostał.
Jednak zastanawiam się czy jest tak cudnie jak Pani mówi. Ach niekoniecznie...
Podwyżki. Tak, dostałam dziękuję. Ale czy to podwyżka czy po prostu waloryzacja, której poprzednie rządy nam nie dawały? Przypominam, że nauczyciel nadal zarabia niewiele ponad minimalną krajową.
Odpartyjnienie kuratoriów. Zapewne niektóre bardzo szkodliwe osoby faktycznie już wysokich stanowisk nie piastują. I wspaniale. Sama byłam przerażona ograniczonym sposobem myślenia pewnych oficjeli, którzy (o zgrozo!) czuwali nad edukacją polskich dzieci i młodzieży.
Ale pamiętajmy, że jeszcze na wioskach czy mniejszych miasteczkach różnie się dzieje.
Obecnie pytam młodzieży czy czuje jakąkolwiek różnicę w szkolnictwie. No niestety nie. Odchudzona podstawa programowa to jakiś absurd. Nauki wciąż ogrom. Jako matka dziecka w szkole podstawowej też nie widzę zmian, a jeśli już to tylko na gorsze, gdyż brak prac domowych odbił się na dzieciach rykoszetem.
Ósmoklasisci mają po kilka sprawdzianów i kartkówek w tygodniu, więc brak zadań domowych to mrzonka. Czasu na pasje wciąż brak. I na odpoczynek. A ten jest szalenie istotny w przypadku tak intensywnej nauki.
Zastanawiam się czy ktoś w ogóle przemyślał kwestię tych prac domowych. Zrobiono z tego kiełbasę wyborczą. Dzieciak z mojego rodzinnego miasta rzucił pomysł, pan Premier podchwycił, ale nikt nie zastanowił się nad konsekwencjami. Zatem prac domowych nie ma, a roboty tyle samo.
Mówi Pani o prestiżu zawodu nauczyciela. Jakim prestiżu - ja się pytam???
Hejt wylewany jest na nas hektolitrami, bo wakacje, bo wolne, bo podwyżki, bo niby osiemnaście godzin etatu. Rzeczywistość szkolna jednak jest inna. Nie będę tu mówić o studiach, kursach, przygotowaniu zajęć, sprawdzaniu klasówek. Powiem jednak o odpowiedzialności za zdrowie i życie młodych ludzi, o której ciągle nam się przypomina szczególnie w sytuacji gdy tak krucha jest psychika współczesnej młodzieży. Jesteśmy obarczeni ogromną odpowiedzialnością, wszak życie naszych pociech jest najistotniejsze. O tym się zapomina czasem, a szkoda, bo to jest główny powód, dla którego ja nie jeżdżę na wycieczki. Wiem wiem, potwór ze mnie, egoistka, bo mam czelność mówić, że za darmo pracować nie będę. Tak, chodzi o kasę. Czy naprawdę w imię powołania mam uprawiać wolontariat? Ja tylko oczekuję zapłaty za wykonanie obowiązków, to zbrodnia?
A jeśli już o kasie mowa i o tym, że w szkole nadal na wszystko brakuje - nie ma pieniędzy na papier ksero, uposażenie nauczycieli, dobry sprzęt, odnowienie sal, podręczniki, a ja zapytam jeszcze czy ktoś z ministrów przyjrzał się kwestii Laboratoriów Przyszłości. Wiem, że to poczarnkowy relikt, ale czy ktoś się zainteresował faktem, że w szkołach zalega drogi sprzęt, nikt nie został przeszkolony jak go użyć, a kasy wydano na to ogrom? Serio nikt o tym nie wspomina? Te pieniądze mogłby być przeznaczone na psychologów, nauczycieli wspomagających, terapeutów czy na opłacenie większej ilości zajęć na nauczaniu indywidualnym, bo obecnie przyznawana ilość godzin to porażka.
Jestem świadoma, że w ciągu roku nie wszystko się da załatwić. Cudów nie oczekuję, ale proszę po prostu mówić jak jest. W szkolnictwie roboty macie Państwo jeszcze dużo i wiem, że to niewdzięczny kawałek chleba, jednak proszę nie kolorować rzeczywistości.
Gdzie edukacja seksualna? Gdzie wsparcie dla młodzieży po próbach samobójczych? Gdzie dla rodziców? Gdzie wsparcie dla uczniów z Ukrainy? Gdzie rozwiązania dla przepełnionych podstawówek? Gdzie wsparcie nauczycieli?
Gdzie uregulowania dotyczące wycieczek i studniówek? Gdzie wreszcie przywrócenie prestiżu zawodu nauczyciela? O godziwej zapłacie chociażby za te wyżej wspominane wycieczki nie wspomnę.
Szanowna Pani nie oczekuję, że załatwi to Pani w trybie natychmiastowym w imię hasła "rzeczy niemożliwe od ręki, a na cuda trzeba poczekać".
Proszę po prostu zwrócić uwagę na te kwestie, o których mówi zwykła belferka, bo kto jak kto, ale my - szeregowi nauczyciele na szkole znamy się najlepiej.
Z poważaniem
Poli Ann

BOŻE NARODZENIE 2024

 


Moi Drodzy,

Bez względu na to, czy i jak spędzacie święta chciałabym w tym, jakby nie było magicznym czasie, życzyć Wam przede wszystkim zdrowia, bo to ono jest motorem naszych działań.

Uśmiechu, bo pozwala przezwyciężyć trudności.

Radości z drobnych rzeczy, bo dzięki temu życie jest piękniejsze.

Dobrych ludzi, aby Was wspierali i kibicowali Waszym pomysłom, działaniom i decyzjom, nawet tym najbardziej szalonym.

Wiary w lepsze jutro, bo przecież musi być dobrze nawet jak dziś dobrze nie jest.
Spokoju i odpoczynku, by można było delektować się życiem.

I aby pierożki, makowce, rybki i salatki z majonezem poszły w cycki i bicki:)

Życzę Ci...


 

Święta to w teorii magiczny czas. To spotkania z bliskimi, podarunki, pięknie przystrojony dom i stół, ubrana choinka itepe itede. Do tego dochodzi opłatek, moment kiedy bliskim osobom życzy się czegoś dobrego i taka intencja jest, a wychodzi z tego zupełnie coś na odwrót.

Marta

Starają się z mężem o ciążę. Donoszoną.
Niby zdrowi, niby wszystko w porządku, łóżko daje im przyjemność, ciąża się pojawia, Marta dba o siebie, robi to, co zalecił lekarz, a po kilku tygodniach roni.
I nie znosi swoich urodzin ani wigilii, bo każdy życzy jej żeby w końcu się udało dodając:

"Nie martw się, urodzisz następne".

A Marta nie chce następnego. Chciałaby przytulić Basię, Maciusia i Leonka. Wszystkim utraconym dzieciom nadała imiona wierząc, że tym razem będzie trzymała w ramionach swój mały cud.
I zniesie każde życzenia, ale nie te dotyczące ciąży. Ale nikt z najbliższego kręgu tego nie rozumie i uparcie życzy Marcie tego samego, siekając jej serce na kawałki...

Marek

Ukochaną żonę stracił w wypadku komunkacyjnym. Małgorzata wracała pieszo od fryzjera. Zdążyła jeszcze wysłać mężowi zdjęcie w nowej fryzurce. Tak jej było do twarzy. Marek niestety nie zobaczył już nigdy żony takiej uśmiechniętej. Na przejściu dla pieszych śmiertelnie potrącił ją naćpany dwudziestolatek.
Od tamtego czasu minęły trzy lata. Marek nadal jest sam. Próbował spotykać się z innymi kobietami. Młody, przystojny, bezdzietny. Wszyscy najbliżsi życzyli mu kolejnej miłości, a on, mimo że kobiety, z którymi na dłużej czy krócej się wiązał, były wspaniałe to nie były w stanie dotrzeć do serca Marka.
A on gdy ma urodziny, wyłącza telefon. W trakcie wigilii próbuje wykręcić się od składania życzeń, bo każde "życzę Ci nowej żony/ jeszcze znajdziesz tę jedyną" jest jak miecz wbity prosto w brzuch i przekręcony jeszcze na dodatek kilka razy. Boli niesamowicie, ale nikt z rodziny nie rozumie jego smutku. Przecież chcą dobrze...

Agnieszka

Rozwódka. Matka dwójki nastoletnich bliźniaków, którzy porośli nie wiadomo kiedy. Były mąż unika płacenia alimentów kryjąc się za szeregiem chorób. Aga, zawodowa pielęgniarka, sama więc ciągnie ten wózek. Pracuje ponad etat, by móc utrzymać siebie i chłopców. Na szczęście niedaleko mieszkają jej rodzice, zawsze skorzy do pomocy. Nie raz ratowali ją, gdy bliźniaki nagle zagorączkowały. Dziś, to bardziej Agnieszka pomaga rodzicom, bo ci powoli już niedomagają. Chłopcy są natomiast starsi i też już nie potrzebują tyle uwagi. Aga więc czasem ma chwilę dla siebie. Od dawna jest gotowa i otwarta na kogoś, ale jakimś trafem mężczyźni, których spotyka nie nadają się do relacji.

Miłosz - ukrywał, że ma żonę. Wydało się przypadkiem. Dla Agnieszki, która w życiu by nie rozbiła rodziny, był to pierwszy strzał prosto w serce.

Łukasz - prawie po rozwodzie. Prawie, bo jednak zmienił zdanie i wrócił do żony, której ponoć nienawidził. Drugi strzał.

Kamil - singiel, spokojny, wyważony, miał super kontakt z chłopcami, po pewnej upojnej nocy doszedł do wniosku, że na Agnieszkę nie zasługuje i po prostu przestał się odzywać. Trzeci strzał.

Tomasz - poznany w internecie, jedyny kulturalny w tym całym bagnie, rozsądny, romantyczny, chciał być numerem jeden. Nie rozumiał, że wychowanie dzieci to często rezygnacja z czegoś, że to poświęcenie. Obrażał się spektakularnie i o wszystko obwiniał Agę. Ta w końcu sama go odprawiła, ale nie bez łez i rozczarowania, że znowu się nie udało.

I Aga też nie lubi ani urodzin ani wigilii, bo ciągle słyszy, by chłopa porządnego miała, że w nowym roku na pewno się uda i że w końcu ktoś z nią wstrzyma. I te życzenia wypowiedziane niby z żartem są jak seria pocisków z kałasznikowa. Rozrywają całe wnętrze Agnieszki, a rodzice i cioteczki nie są świadomi, że gdy Aga zniknie w łazience, będzie płakać bezgłośnie i łapczywie łapać powietrze...

Pomyśl zatem, jakie komu złożysz życzenia. Nie poruszaj trudnych tematów.
Zostaw intymne sprawy. Czasem wystarczy przytulić i powiedzieć: "Jestem tu i wspieram". I życzyć spokoju. To czasami wystarczy.

Spokoju zatem. Nie tylko w święta.

NIEDOKOŃCZONA HISTORIA CD. 1

 



Scena 2
Joanna wracała po papiery, których zapomniał Robert. Ważne były, a on musiał jeszcze podjechać do klienta, więc to ona uznała, że skoczy do firmy. Chciała jeszcze zrobić szybkie zakupy w pobliskim supermarkecie. Wieczorem kolejki w sklepie były mniejsze, to był plus. W aucie włączyła podgrzewanie siedzenia. Na dworze było dziś zimno, a ona miała na sobie cienką sukienkę i płaszcz. Po chwili zrobiło się jej przyjemnie ciepło. Do celu miała jeszcze kilkanaście minut. Zadzwoniła do przyjaciółki. Ta miała dać znać co u niej, a przez kilka dni się nie odzywała. Gdy Marta odebrała telefon, Joanka po samym jej "halo" wiedziała, że coś jest nie tak. A po dwóch minutach dokładnie, co jest nie tak.
Marta była na rutynowym badaniu piersi. Lekarz na usg wypatrzył guzek, a że jej mama i babcia zmarły na raka piersi, dziewczyna podejrzewała najgorsze. Doskonale wiedziała co będzie się działo, gdyby lekarze to potwierdzili. Marta mówiła bardzo spokojnym, nienaturalnie zimnym głosem. Szybko się rozłączyła. Joanna się popłakała. Puściły jej nerwy. Na dodatek zaczął padać ulewny deszcz. Lało jak cebra. W sumie Asia nie wiedziała czy to krople czy łzy zasłaniają jej świat. Wszystko zlewało się z czarną plamę. Na szczęście była już blisko firmy.
Podjeżdżając pod biuro z dużym impetem wjechała w krawężnik. Gdyby jechała wolniej, nie byłoby problemu. Jednak zbyt skupiona na problemie przyjaciółki, nie była uważna. Usłyszała tylko jak samochodem ostro trze o ten cholerny krawężnik. No tak, jej auto było niższe niż auto Roberta. Mówił jej o tym, faktycznie. Ależ będzie zły. Nie wysiadła z samochodu. Oparła głowę o kierownicę i znów zaczęła płakać. Już sama nie wiedziała czemu. Czy że Marta może być chora, czy że rozwaliła ten pieprzony błotnik, zderzak czy może nadkole, czy że mąż będzie zły.
Stukanie w okno od strony pasażera mocno ją przestraszyło. Nie spodziewała się nikogo. Była sama ze swoim żalem, złością i strachem, a tu ktoś uparcie przywoływał ją do rzeczywistości. Jan. Jan księgowy. Co on tu robił do diaska? Dlaczego pukał w szybę? Chwilę potrwało zanim Joanna oprzytomniała i uchyliła okno.
- Pani Joanno, mogę pomóc - powiedział tym swoim spokojnym głosem.
- Ale w czym? - powiedziała pociągając nosem. Łzy płynęły jej po policzku, starannie wytuszowane rzęsy były rozmazane, dłonie z perfekcyjnym manicurem drżały. Jan przyglądał się jej dokładnie. Była fascynująca.
- Chyba uderzyła pani autem w ten krawężnik. Taki wysoki zrobili. Na moje oko zbyt wysoki.
- Tak, zawsze mówiłam Robertowi, że aż woła by w niego walnąć - cień uśmiechu pojawił się na jej twarzy.
- To dziś ewidentnie pani go posłuchała. - uśmiechnął się lekko pokazując lekko krzywe uzębienie. - Nic się pani nie stało? - zmienił ton na bardziej troskliwy.
- Panie Janku, pan jest cały mokry! - kobieta nagle oprzytomniała. - Leje jak nie wiem co!
- Spokojnie, z cukru nie jestem. Może jednak powinien obejrzeć panią lekarz. - Jan dalej spokojnie stał w strugach deszczu. Kompletnie mu to nie przeszkadzało. Najważniejsze, że był blisko marzenia - kobiety, o której po cichu śnił, a wiedział, że nigdy z nim nie będzie.
- Nie nie, wszystko ok. Z autem gorzej. Boże, ale Robert będzie zły. Miliony razy mówił mi, bym uważała na ten krawężnik - mówiła szybko zdenerwowana.
- I uważała pani, to on nie uważał - Janek chciał ją rozbawić. Czuł, że jest spięta. Nerwowo szukała czegoś w torebce. - Pani Asiu mój przyjaciel jest lekarzem. Zawiozę panią, nie może pani prowadzić w takim stanie. Pani auto tu zostawimy, lepiej nie ruszać. Zaraz zadzwonię do znajomego mechanika to spojrzy i powie, co dolega pacjentowi. - uśmiechnął się znów pokazując lekko krzywe dwójki. W sumie to dodawały mu uroku. Joanna odwzajemniła uśmiech kompletnie zapominając o dokumentach. Jeszcze się trzęsąc przesiadła się do auta Jana. Po kwadransie dojechali do małego gabinetu pediatry, który był przyjacielem Janka. Zbadał ją i zalecił odpoczynek. Zszaragane miała tylko nerwy.
Jan odwiózł ją do domu, odprowadził do drzwi. Tam Joanna grzecznie go pożegnała. Podarowała mi cień uśmiechu, odwróciła się i weszła do domu. Robert nie wstając znad biurka zapytał zniecierpliwiony, czy ma te papiery. Joanna rozpłakała się. Wszystko przeleciało jej przed oczyma. Głos Marty, deszcz, huk auta i Jan próbujący żartować. Mężczyzna nie zwrócił uwagi na rozmazany makijaż żony. Uparcie dopytywał czemu nie ma tych papierów. Joanna zupełnie się rozkleiła. Łkając wyrzucała z siebie strzępki zdań.
- Jaki krawężnik? - dopytywał Robert. - Co z autem? Zostawiłaś? Boże, dać babie auto! Aśka nie maż się. Ogarnij się. Klient czeka. Ważny i teraz będę mu musiał świecić oczami - Robert był wyraźnie zły. Wyszedł w pośpiechu. Nie wiedział, że za filarem stał Jan, który gdy usłyszał podniesiony głos Roberta, nie wrócił do auta. Nasłuchiwał. I był w szoku jak szef mógł tak potraktować Joannę. Gdyby mógł, wbiegłby do środka, przytulił ją, zrobił jej herbaty i nalał do wanny gorącej wody. Klient nie zając, a żona winna być priorytetem. Co za bałwan. I ona go na dodatek kocha. On ją pewnie też, ale nie tak jak ona na to zasługuje.
Gdy Robert odjechał, Jan stał jeszcze chwilę pod domem Joanny. Widział jak szła na górę, jak gasi światło. Nie zjadła nic ani nie wypiła, a lekarz przecież prosił. Oby zasnęła. Jan wrócił do siebie. Dziesiątki razy chciał napisać wiadomość do Joanny, ale się powstrzymał. Nie wolno mu było, nawet jeśli tak bardzo o niej marzył...

NIEDOKOŃCZONA HISTORIA


 

Joanna jest kobietą o oryginalnej urodzie. Nie jest typową pięknością z wybiegów dla modelek. Rysy jej twarzy nie są regularne, mimo to ma ona w sobie jakiś magnetyzm. Taką urodę się zapamiętuje. Rude pukle niesfornie spływają po ramionach. Trudno je ujarzmić. Jakby każde żyło swoim życiem niezależnie od woli właścicielki. Nawet gdy je zwiąże w kucyk, część z nich od razu wymyka się niepostrzeżenie na wolność i siada na ramionach kobiety.
Oczy o nieokreślonej barwie, raz szmaragdowe, w złości o chłodnym błękicie, zawsze podkreślone mocnym makijażem. Rzęsy starannie wytuszowane. Usta pociągnięte czerwoną szminką wyróżniającą się na tle jej bladej cery, którą zdobią złote piegi.
Joanna jest drobna, figura niczym u nastolatki, jednak drobne zmarszczki mimiczne zdradzają jej wiek. Za chwilę skończy czterdzieści lat. Ma dwoje dzieci - piętnastoletnie bliźniaczki, zupełnie różne od siebie.

Basia zdarła skórę z matki. Jej alabastrowa skóra kontrastuje z ognistą czerwienią loków, które dziewczyna uparcie wbrew ich woli prostuje. Jest trzy centymetry wyższa od matki, noszą ten sam rozmiar ubrań. Gdy stoją tyłem i młoda ma naturalne skręcone włosy to nie wiadomo, która to Basia, a która Joanka.

Lena natomiast wdała się w ojca. Jest smukła jak brzoza i wysoka. Ma proporcjonalną budowę i włosy proste jak drut. Duże szare oczy z ciekawością patrzą na świat. Od matki jest wyższa co najmniej dziesięć centymetrów, do ojca jeszcze trochę jej brakuje. Mąż Joanny jest wysokim mężczyzną. Już teraz szpakowatym. Nosi zarost, o który regularnie dba jeden z najlepszych barberów w mieście. Robert niewątpliwie jest przystojny, ma niski głos, barki wytrenowane na siłowni i podczas gdy w squasha. Jest charyzmatyczny, pewny siebie. Prowadzi z żoną firmę. Finansowo mają się dobrze. Piękny, dwupoziomowy apartament na modnym osiedlu, dwa auta plus motocykl Roberta. Prywatna szkoła dla dziewczynek.
Kilka razy w roku wyjazdy zagraniczne, obozy językowe dla bliźniaczek.
Joanna wiedzie zatem spokojne, dostatnie życie. Jest szczęśliwa. Chyba...

Scena 1

- Tak idziesz ubrana? - Robert spojrzał na żonę i zmarszczył czoło.
- Tak, uwielbiam tę sukienkę - Joanka odparła spokojnie, gładząc czerwony materiał opinający jej drobną figurę.
- Tylko że widać ci w niej te wystające obojczyki - przyglądał się kobiecie uważnie.
- No i co z tego? Przecież ich nie zmienię - rzuciła lekko i pobiegła do łazienki, by zrobić make up. Robert poszedł za nią.
- A musisz tak mocno malować usta? - dopytywał.
- Nie muszę. Chcę - odpowiedziała.
- Jak uważasz, ja wolę gdy masz tylko ten...no jak mu tam? Błyszczyk.

Joanna tylko zerknęła na męża nic nie mówiąc. Próbowała sobie przypomnieć od jakiego momentu zaczął próbować tak ingerować w jej wizerunek. Pewna była, że kiedyś tego nie robił. Zachwycał się jej makijażem, urodą, a stylu ubierania nie komentował. Teraz jednak miał dużo do powiedzenia:

- Wolę jak nie uśmiechasz się do zdjęcia. Gdy jesteś poważna wyglądasz lepiej.
- Nie noś tych spodni. Do nich trzeba mieć tyłek, a Ty go nie masz.
- Widać ci tę bliznę po operacji kolana, załóż dłuższą spódnicę.
- Związałabyś te włosy.
- Musisz się tak stroić? Idziemy tylko do znajomych.

Wcześniej nie było takich komentarzy. Nie był zbyt wylewny w komplementach, ale na pewno był czulszy. Joanka niewątpliwie zmieniła się przez te dwadzieścia lat. Nie była już młodziutką dziewczyną. Była kobietą, dojrzalszą, doświadczoną przez życie. Jej rysy twarzy wyostrzyły się, twarz straciła dziewczęcą krągłość, cera nie była już taka gładka, ale nie można było Joannie odmówić wdzięku. Rzucała się w oczy, niewątpliwie. Była kobieca, a w spojrzeniu miała coś magnetyzującego.

Tym zresztą zaczarowała kogoś. Zupełnie nieświadomie.
W firmie Joanna i Robert przyjęli nowego księgowego. Pani Zosia, która z nimi była od samego początku przeszła na zasłużoną emeryturę. Jan zrobił na Robercie bardzo dobre wrażenie. Trzydziestokilkuletni mężczyzna, mający niemałe doświadczenie, zażyczył sobie sporą stawkę, ale wart był tych pieniędzy. Pracował sumiennie, dokładnie, pewnie. Gdy pierwszy raz zobaczył Joannę aż wstrzymał oddech. Urzekło go w niej wszystko. Drobna figura, kaskada długich rudych włosów, wyraźne czerwone usta, których Robert tak nie lubił i niesamowite spojrzenie kobiety. Miał wrażenie, że przeszywa go na wylot. Wpadała do firmy głośno, stukając obcasami. Witała wszystkich radośnie, prosiła sekretarkę o kawę, pytała co u kogo słychać, doskonale pamiętała, że Ada była u dentysty, a Maciek miał auto w warsztacie. Jana witała niemniej serdecznie, chciała go poznać, bowiem wierzyła, że przyjazna atmosfera w pracy jest kluczem do sukcesu. Jan był oszczędny w słowach, typ obserwatora. Bardzo wysoki, chudy, niecierpiący dress codu, nosił zawsze dżinsy i T-shirt z jakimś nadrukiem, a do tego trampki. Mówił spokojnie, ważąc słowa. Miał delikatny głos. Na żonę szefa patrzył z zachwytem, który świetnie maskował. Wiedział, że Joanna to nie kobieta dla niego, a mimo to ...

Jaki powinien być ciag dalszy?

KOMPLEMENT

  - Ładna sukienka. - No coś ty, stara. - Ślicznie dziś wyglądasz. - Nie przesadzaj. - Do twarzy ci w tych okularach. - E tam. Zwykłe oksy. ...