RADŹ SE SAM(A)

 



Pracuję w szkole. To wiecie. Od kilkunastu lat uczę polskie dzieci, z mniejszym lub większym sukcesem. Lubię tę pracę, choć jest stresująca, obarczana ogromnym zmęczeniem fizycznym i intelektualnym. Jej rezultaty widoczne są czasami dopiero po latach, gdy uczniowie skończywszy szkołę i spotkawszy mnie na ulicy czy w sklepie mówią: "Niemieckiego nie lubiłem/-am, ale panią za to bardzo".
Zawsze powtarzam, że nie jestem tu za karę. Wybrałam ten zawód świadomie. Łatwo nigdy nie było, ale to co dzieje się w szkole od niemal trzech lat ta nie napawa optymizmem.
"Nauczycielu, radź se sam" to naczelne hasło ostatnich czasów. Covid, nauka zdalna, brak jakiegokolwiek wsparcia rządzących w tym temacie, problemy techniczne, nieprecyzyjne zasady sprawdzania wiedzy w tym czasie, wściekłość rodziców, nasza bezradność i frustracja, bo z dnia na dzień mieliśmy być guru od nauczania na odległość. Nauczycielu radź se sam! No jak to, nie dasz rady?
Następnie kwarantanny, maseczki w szkołach, gdzie połowa dzieci i tak ich nie miała i nadal z kaszlem była posyłania do szkoły. Nauka hybrydowa, zatajanie przez rodziców stanu zdrowia ich pociech, ciągłe narzekanie społeczeństwa podczas gdy my siedzieliśmy czasem i po dziesięć godzin dziennie przed komputerem. Najczęściej swoim przeszkoliwszy się samemu albo dzięki warsztatom, bynajmniej organizowanym przez do tego powołane państwowe instytucje. Nauczycielu, radź se sam!
I wtedy myślałam, że gorzej być nie może, że skoro dałam radę w pandemii to już ze wszystkim dam radę.
Ano
Jakoś nie daję. I żeby nie było - jestem wykształcona, znam języki, sądzę, że jestem niezłym belfrem, uczyć lubię, nawet bardzo. Mam już jakieś doświadczenie i wiem, że w polskiej szkole nie dzieje się dobrze. Nawet ostatnio popełniłam tekst, w którym czarno (z podkreśleniem na ten przysłówek) widzę naszą edukację. I nadal to czarno widzę jaķ nie czarniej. Strajk, covid, lex czarnek (celowo z małej litery) rzekome podwyżki, polski ład (pisownia nieprzypadkowa). Do tego wojna na Ukrainie. Czarno widzę także to, co minister, chyba według nazwiska swojego, oferuje szczególnie teraz polskiej oświacie. W mojej szkole mamy dzieci z Ukrainy. Niektóre radosne, komunikatywne, inne smutne, zamknięte, zamyślone. A Ty Nauczycielu w imię znanej Ci już zasady - radź se sam! Ogarnij klasę, w której masz kilka dusz więcej. Naucz nowoprzybyłych w tempie ekspresowym polskiego, naszej historii, potem jeszcze geografii, biologii i fizyki. Może pomyśl jeszcze, by ich na rzymski katolicyzm nawrócić przy okazji. Nie znasz ukraińskiego? Nie wiesz jak tam wygląda podstawa programowa, jakie mają tam egzaminy? Oj wstydź się, wstydź! I pracuj tak z dnia na dzień nie mogąc pomóc nowym dzieciom, które mają ogrom potrzeb, a których ty nawet nie znasz. Przy okazji nie zapominaj o polskich uczniach, którzy też Ciebie bardzo potrzebują. Pracuj bez wytycznych, bo przecież po co je wprowadzać skoro wojna potrwa dwa tygodnie i ci Ukraińcy wrócą do domu/ Nie wrócą? Radź se, jak zintegrować ich z klasą, zdobyć fundusze na obiady, wynegocjować darmowe wycieczki i warsztaty. I bądź elastyczny i czujny, bo wytyczne czy oceniać i jak oceniać jednak mogą pojawić lada dzień albo i w czerwcu. Bądź gotowy! Jak zwykle.
Ileż można?! - ja się pytam. Polska szkoła w obecnej sytuacji potrzebuje rozwiązań i to na wczoraj - klas dla nowych dzieci, nauczycieli do nauczania polskiego, wsparcia psychologów (a nie jednego zatrudnionego na pół etatu, bo kasy brak i na zdrowiu psychicznym dzieci się oszczędza). Jak długo mamy radzić sobie sami? Rzeźbić, kombinować, załatwiać? Ktoś na tych wysokich stołkach chyba bierze za to niemałe pieniądze? Oceniać te dzieci? To już kpina, by to robić po tym, co przeszły. Gdzie specjalne oddziały dla nich? I dodatkowe zajęcia (serio myślicie, że w dwie godziny tygodniowo oni do czerwca nadgonią wszystkie zaległości?) Pytań mam tyle, że elaborat mogłabym napisać. I znów dumnie i bezczelnie powiem, że jak musimy to dajemy radę. Polskie dzieciaki się z ukraińskimi integrują, komunikują przez translatory, rękoma i mniej lub bardziej łamanym angielskim (dla mnie - ich nauczyciela to miód na zbolałe i styrane serce). Póki co ogarniamy nową rzeczywistość i coś mi mówi, że to dopiero początek atrakcji, jakie mają dla nas rządzący w związku z napływem nowych uczniów. Jak to rozwiązać? Ach w dupie to przecież mają, grunt, że micha pełna. Podjudzą społeczeństwo, dadzą belfrom ochłapy, które nazwą dumnie „potwyszkami” (pisownia celowa), a oni niech se jakoś radzą.
Podoba Ci się ten post?
Udostępnij go koniecznie.
Obserwuj moją stronę.
Warto.
Image by Pixabay
Te ołówki są trochę jak my – nauczyciele. Temperują nas, my dajemy radę, ale jak widać, wszystko ma swój czas. Przyjdą nowi? Nie łudźmy się. Nie przyjdą, samym powołaniem do zawodu niestety człowiek nie żyje…

Komentarze

Popularne posty