Żonkil...

 



W najczarniejszych snach nie przypuszczałam, że kolejny raz wspominając zryw w Getcie Warszawskim tak blisko nas będzie toczyć się wojna, tak bardzo podobna do tamtej.
Że będziemy świadkami bestialskich mordów, gwałtów, wywózek, okupacji.
Że znów do władzy dojdzie ktoś, kto za nic ma ludzie życie.
Brak mi po prostu słów...
A to co piszę zawsze na pamiątkę Powstania jest tak bardzo teraz aktualne, tak bardzo...
Kiedy nie ma się już nic do stracenia,
Kiedy zabrano im wszystko,
Odebrano całą nadzieję,
Chciano pozbawić człowieczeństwa skazując na głód, choroby i powolną śmierć w zwierzęcych warunkach,
Ocalić chcieli honor i godność,
doskonale wiedząc, że życia swojego już nie ocalą...

ELEMENT

 


Spojrzała w lustro. Dziś był nijaki dzień. Szarobura plucha za oknem. Ona właśnie wzięła prysznic. Gorąca woda na moment przytuliła jej smukłe ciało. Było tak dobrze w objęciach ciepłych strumieni, które czule ją masowały. Wyszła z kabiny. Otuliła się mięciutkim ręcznikiem frotte. I właśnie wtedy zerknęła w lustro, które tylko czekało, by dała mu chwilę uwagi. Ono było z tego takie dumne. Wiernie odzwierciedliło jej blade oblicze. Idealnie pokazało sińce, chude policzki i jeszcze nie potraktowane tuszem rzęsy. Opuściła wzrok. Była taka mdła, a lustro szalenie szczere i bezlitosne. Niby ładna, momentami może nawet bardzo, dziś wyjątkowo się sobie nie podobała. Nie mogła znaleźć żadnego elementu w swoim odbiciu, który by sprawił, że czuła się atrakcyjnie. Składała się przecież z tak wielu elementów tworzących jakąś całość. I dziś żaden, ale to żaden nie pasował do siebie.
Spojrzał na jej zdjęcie. Wyróżniała się. Nie była typem miss, ale mimo wszystko nie mógł przejść obok niej obojętnie. Te włosy, oczy, które zdawały się przeszywać na wskroś. I uśmiech. Absolutnie onieśmielający. Lubił na nią patrzeć. I tylko patrzeć. Nie odważyłby się podejść w realu. Zapomniałby języka w gębie, gdyby na niego spojrzała tymi pięknymi oczami. Gdyby odrzuciła przypadkiem włosy czy uśmiechnęła się lekko. Więc przeglądał jej profil z zachwytem. Nie był świadomy tego, że ona właśnie dziś spojrzała w lustro i uznała, że nie jest zadowolona z tego, co widzi. Miała wrażenie, że wszystko jest nie tak. Każdy jej element był niedoskonały, beznadziejny wręcz. On jednak był innego zdania. Miała w sobie to coś. Przez wielkie "C". Nie umiał tego zdefiniować. To był jakiś magnetyzm.
Aż pewnego dnia znalazł odpowiedź, dlaczego ta dziewczyna tak go zafascynowała. Tajemnicą jej uroku był jakiś element. Ten o jeden element więcej niż posiadają inne piękne kobiety, które były wokół niego. Ten element, który go po prostu zachwycał i obezwładniał, a którego ona, szczególnie po tym prysznicu, była kompletnie nieświadoma...
Udostępnij ten post.
Wiem, że warto.

O "DNIU NAUCZYCIELA" SŁÓW KILKA...

 





Normalnie tej porze jest gorzej i gorzej. Tu pozwalam sobie "polecieć" Kalibrem 44, ale w nieco zmienionej wersji. I uwaga, nie będzie to tekst malkontencki, choć tak się zapowiada.
Od kilkunastu lat jestem belferką i można powiedzieć, że człowiek już przywyknął do hejtu, jaki w stronę nauczycieli jest wylewany. A jednak, każdego roku jest ciekawiej. Wertuję wirtualne gazety (czyt. scroluję) i co i rusz po oczach bije nagłówek - Prezentom na Dzień Nauczyciela (pamiętajmy, że jest to Święto Komisji Edukacji Narodowej!) mówimy stop! I jak się zajrzy w komentarze to jest dopiero dżungla dzikich instynktów. Czyta się to naprawdę z zapartym tchem. I człowiek nie wie, czy się śmiać czy płakać, bo jad się hektolitrami wylewa.
Zatem moi Mili!
Nie ma obowiązku kupowania prezentów z tej okazji!!!
Nikt Państwa do tego nie zmusza. Serio!!! Nie rozumiem tej nagonki na belfrów. Czyżby oni czekali aż im się rozłoży czerwony dywan, obsypie confetti i obdaruje Bóg wie czym? No nie! Wypada złożyć życzenia, reszta to już wolna wola uczniów i rodziców. Dodam jeszcze, że nas najbardziej cieszą laurki, wierszyki i piosenki. Sama mam w domu kilka takich "upominków" wykonanych przez moich żaków własnoręcznie niemal zerowym kosztem - mam tu na myśli ten materialny, a nie emocjonalny. Ten drugi bowiem jest bezcenny i niemierzalny. Czekoladka, kawa, herbata, kwiatek to już oczywiście wydatek, prezent miły, ale nie jest on obowiązkowy!!! O innych już "giftach" nie wspomnę.
Ludzie drodzy! Nie róbcie z nas materialistów, którzy czekają tylko na coś drogiego.
Nie nastawiajcie społeczeństwa przeciwko nam.
A nie zdarzyło się Wam podarować jakiejś osobie czegoś w podzięce? Czy ktoś biadoli na lekarzy, pielęgniarki? Z całym szacunkiem do ich ciężkiej pracy. Podkreślę, że nieraz byłam szczerze im wdzięczna i w związku z tym pozwoliłam sobie wręczyć jakiś podarunek - ostatnio była to moja książka. Prezent zatem niebędący dla osoby obdarowanej problemem. No nie. Więc dajmy już nauczycielom spokój. Nie plujmy jadem. Nie chcemy złożyć życzeń to tego nie róbmy. Nie chcemy nic kupić? Ok. Proste. Nikt się nie obrazi. Taką nagonką tylko się krzywdzi tych pedagogów, którym chce się podziękować. I to na nich się skupmy w tym dniu. A jeśli w ogóle nie zamierzamy nikogo niczym obdarowywać, to po prostu zamilczmy. Nie musi od razu wiedzieć o tym cały Internet.
Praca nauczyciela jest trudna, ale proszę mi wierzyć że zdarzają się dni, gdy uczeń/uczennica się uśmiechnie, powie coś miłego, poczęstuje cukierkiem, narysuje laurkę i to te gesty kolorują nam naszą szarą rzeczywistość. Taki "Dzień Nauczyciela" zatem obchodzimy również poza 14. października i to dzieci podejmują tę decyzję wykonując w naszą stronę tak miły ruch. Posłuchajmy więc uczniów co mają do powiedzenia. Chcą zrobić laurkę niech robią. Nie chcą to uszanujmy ten wybór, ale nie komentujmy tego wrogo, nie uczmy naszych pociech hejtu. Przecież to nie one piszą te wszystkie artykuły, gdzie belfrów regularnie miesza się z błotem. To tylko kwestia czasu gdy nasze dzieci zaczną nas naśladować. One bardzo szybko chłoną schematy rodziców, którzy dali im świetne wzorce.
A może warto w tym dniu pamiętać o Pani Woźnej czy Pani z Sekretariatu? One też przecież pracują dla naszych dzieci. Może mimo wszystko warto uczyć tylko zachowań pozytywnych nie krasząc tego złośliwą docinką? Pamiętajmy, co zasiejemy teraz, będziemy kiedyś zbierać i bez względu na to, czy belfer coś dostanie czy nie, miło by było gdyby nasze pociechy szanowały drugiego człowieka i umiały się zachować kulturalnie w każdej sytuacji.
Zatem wszystko w Waszych rękach Drodzy Rodzice i Opiekunowie.
A z okazji zbliżającego się Święta Edukacji Narodowej życzę Wam zatem dużo spokoju, uśmiechu i pogody ducha. Wszystkim będzie się wtedy żyło lepiej.
Ja natomiast swoim byłym Uczniom bardzo dziękuję za każdy uśmiech, ciasteczka, babeczki, laurki, ciepłe słowa, kwiatki, kartki, wierszyki, które mam w domu do dziś:))) Fajnie, że chciało się Wam poświęcić mojej osobie Wasz czas i specjalnie dla mnie coś zrobić/przygotować/kupić. Takie gesty są bezcenne!
Obraz Deepthi499 z Pixabay

DZIEŃ CHLEBA

 


No musiałam, bo chleb uwielbiam. Jako malutkie dziecko, z nabytą nietolerancją glutenu, nie mogłam niestety się nim cieszyć.
Jako kilkulatka, gdy od nietolerancji mnie wybawiono, codziennie na śniadanie wcinałam talerz kaszy manny gęstej tak, że łyżka stała, a potem w drodze do przedszkola pałaszowałam całą grahamkę.
Chleb uwielbiałam zawsze. Zresztą jako naczelny niejadek prosiłam, by dano mi kromkę z masłem i będę zadowolona. Będąc u babci na ferie zimowe, wcinałam wielką bułę pszenną jeszcze w łóżku. Babcia mi pozwalała, a ja drobnymi paluszkami wyjmowałam najpierw mięciutkie wnętrze bułki, a potem zajadałam się skórką. Co to były za czasy, gdy chleb nie był niczym "uzdatniany". Był taki pyszny!
Dziś też nie wyobrażam sobie dnia bez chleba. Uwielbiam każdy - pszenny, żytni, razowy, graham, orkiszowy, z ziarnami. Do tego masło, gorąca herbata i jestem najedzona.
Ach jak czasem niewiele człowiekowi potrzeba do szczęścia!
Obraz marco aurelio z Pixabay

DZIEŃ KUNDELKA


 

Ależ stare zdjęcie! Mam tu chyba siedemnaście lat i próbuję zapozować do zdjęcia z moim pierwszym psem - kundelkiem. Sunia ta zamieszkała z nami, gdy byłam w ósmej klasie. Byłam już na tyle duża by z nią wyjść i się nią opiekować. Oczywiście część obowiązków spadła też na moich rodziców, szczególnie gdy wyjechałam na studia.
Nuta, bo tak się wabiła, była malutkim psiakiem, głośnym i początkowo bardzo nieusłuchanym. Uciekała nam, gdzie pieprz rośnie. Bardzo szybko zrozumiała po co wychodzi się na dwór. Była bardzo mądra. Wiedziała jak nas podejść by dostać smakołyk. A kapcie gryzła tylko mojemu tacie:)
Gdy była szczeniakiem potrafiła tak się schować i zasnąć, że szukaliśmy jej nawet na dworze myśląc, że wypadła przez balkon. Ale nie! Ona się po prostu chowała za szafkę w kuchni, koło kaloryfera, gdzie było jej cicho i ciepło.
Bez ceregieli ładowała się do łóżka, moszcząc się na poduszce. Nie znosiła kąpieli, ale tarzanie w śmierdzących rzeczach jak najbardziej. Lubiła też pływać. Kiedyś wystartowała do jeziora, za ptakiem jakimś bodajże. Sęk w tym, że była to zima, jezioro w połowie przymarznięte, a więc woda była lodowata. Do domu tata niósł ją pod kurtką. Tak się trzęsła.
Moja mama była człowiekiem od karmienia. Gdy tylko kręciła się w kuchni, Nuta nie odstępowała jej na krok licząc na to, że coś jej skapnie. No i zawsze coś dostała.
Nuta żyła kilkanaście lat. Długo była okazem zdrowia. Potem zaatakował ją nowotwór. Cierpiała bardzo. Moi rodzice z nią nie spali całymi nocami. Ja mieszkałam już w Gdańsku nie do końca świadoma jak zły jest jej stan.
Nuta zasnęła w pewien lipcowy dzień w gabinecie weterynaryjnym na włocławskim Michelinie, w spokoju, otoczona miłością i profesjonalną opieką. Dała nam dużo radości, a moim rodzicom zapewniała rozrywkę gdy już wyfrunęłam z domu.
#dzieńkundelka

Międzynarodowy Dzień Postaci z Bajek

 


Odkopałam stare zdjęcia z albumów, w których zatrzymane w kadrze jest moje dzieciństwo. To wczesne przypadało na lata osiemdziesiąte. Jak większość dziewczynek chciałam mieć sukienkę do ziemi i koronę. Bycie księżniczką to było to! Choć zdjęcie jest czarno-białe to pamiętam, że falbanka i kubraczek były czerwone, a korona mieniła się na srebrno. Oj dumna byłam, że chodzę w takiej kreacji i cała się świecę.
Drugie zdjęcie wykonane było nieco później (już w kolorze). Mama chyba pożyczyła od kogoś ten strój (zresztą sukienkę z falbanką także) i wmówiła mi, że skoro jest żółty to będę pszczółką. Nie bardzo byłam szczęśliwa. Pamiętam jak koleżanka miała sukienkę z frędzelkami (takimi jaki wykańczało się w PRL abażur na lampy) i one tak ślicznie fruwały podczas tańca. Ja za to szalałam w moim pszczółkowym stroju, z opaską na głowie i czułkami zrobionymi z kartonu. Jak zwykle cała mokra, bo wszędzie było mnie pełno. Papcie miałam fioletowe, z materiału, z obtartym czubkiem, bo stópki szybko rosły i duży palec się panoszył. Potem chyba zrobiła mi się dziura w tych kapciach:)
W tamtych czasach takich wymyślnych strojów jak obecnie nie można było nigdzie kupić. Nie było internetu. Mamy, ciocie, babcie szyły wszystko same, stroje się pożyczało, w niejednej sukience wszystkie siostry czy kuzynki przetańczyły różne bale. Mimo to ten czas wspominam z rozrzewnieniem, jakoś tak sielsko. To był najbardziej beztroski czas w moim życiu.
A Wasze stroje? Za kogo byliście przebrani? O jakim stroju marzyliście?

FILIŻANKA

 


Jesteś filiżanką ukształtowaną przez kogoś, czyimś rękoma. Ktoś Ci nadał formę i chwilę zajęło Ci, by poznać swoje przeznaczenie. I było dobrze. Byłaś filiżanką do kawy lub herbaty napełnianą ciepłym płynem, ogrzewanym czyimiś rękoma, mytą pieszczotliwie i tak potrzebną. Bo przecież bez Ciebie czyjś dzień nie byłby kompletny. Gasiłaś czyjeś pragnienie, dodawałaś energii, rozgrzewałaś, dawałaś ukojenie.
Zdarzało się, że ktoś Cię poparzył lub sprawił, że lekko odprysnął Ci lakier. Och, ale to nic. Najważniejsze były te czyjeś dłonie, które Cię obejmowały.
Aż pewnego dnia palce, które tak czule Cię muskały, upuściły Cię. Może przypadkiem, może dla zabawy, może celowo. Nieważne. Rozbiłaś się w drobny mak lub potłukłaś na mniejsze i większe kawałki.
Może ktoś próbuje Cię poskładać i posklejać. Robi to delikatnie, ostrożnie, by nic więcej nie zepsuć.
Może robi to byle jak złorzecząc w duchu, że każdy kiedyś się rozsypał i musi się pozbierać Że masz się nie mazgaić, lecz zebrać do kupy.
Może też tak być, że nikt nie próbuje Ci pomóc w żaden sposób. Ty leżysz w totalnej rozsypce i nie wiesz co dalej. Nie masz siły na nic, marzysz by wszystko zniknęło i by nic nie czuć. Ten ból jest przeszywający, boli każdy okruszek.
Może jakimś cudem znajdziesz siłę, by kawałek po kawałku zebrać się w sobie. Może ktoś Ci pomoże i faktycznie poskleja. Jednak już nigdy nie będziesz tą samą filiżanką. Będziesz inną. Po prostu inną. I wcale nie znaczy ze gorszą. Nie zapominaj tego.

PIĘĆ LAT

 


To już pięć lat. Pięć lat temu na próbę, z pomocą przyjaciółki założyłam swoje pierwsze konto na fejsbuku, a następnie podpięłam pod niego stronę. Co ważne, wszystko robione było w tajemnicy i anonimowo, bowiem zależało mi na tym, by blog czytano bo jest niezły, a nie dlatego, że piszę go ja.
Wiele razy słyszałam, że z moim pisaniem powinnam coś zrobić. To i zrobiłam. Ja, kompletna ignorantka medialna rzuciłam się na głęboką wodę.
Grono odbiorców powoli rosło, odważyłam się wysłać moje teksty do wydawnictwa i tak po roku ukazał się mój debiutancki tomik opowiadań "Portrety". Czytelnicy poznali moją twarz i nazwisko. To był swoisty "coming out"
Okazało się, że nieźle radzę sobie w tworzeniu dłuższych form literackich. Napisałam dwie powieści obyczajowe "Listy do Emki" i "Moją Drogą I...", które cieszą się świetnymi opiniami.
Otworzyłam się przed Wami. Opowiedziałam swoją historię. Niektóre osoby skłoniłam do badań, a co najważniejsze pokonałam traumę, z jaką się zmagałam będąc przewlekle chorą.
Blog nie ucierpiał. Jestem mu wierna i bardzo konsekwentna i niemal codziennie publikuję na nim jeden post. Samych tekstów stworzyłam już ponad pół tysiąca. I choć mam wrażenie, że napisałam już o wszystkim, ciągle tworzę nowe teksty.
Kieruję się zasadą - każda historia jest prawdziwa, kiedyś i gdzieś się wydarzyła. Mój blog pisze życie, czasem na słodko, na gorzko, na pikantnie. Nie boję się żadnych tematów. Inspiruje mnie człowiek i jego los.
Mój styl bywa poważny, podniosły, cyniczny, refleksyjny. Bawię się formą. Wzruszam, śmieszę, skłaniam do refleksji, czasami złoszczę. Istotne, że wzbudzam emocje.
Najważniejsze, że ktoś po drugiej stronie jest i czyta.
Bo jesteście prawda?
Dziękuję Wam za każde serduszko, kciuk w górę, udostępnienie i komentarz. Bez Was moje pisanie nie miałoby sensu.
Kłaniam się Wam nisko.

DZIEŃ PLACKÓW ZIEMNIACZANYCH

 




Pewnie gdybym ich nie lubiła to nie zwróciłabym uwagi na taki dzień. A ja je lubię. Bardzo kojarzą mi się z dzieciństwem, gdy Mama niemal co piątek je smażyła. Ciężka to była robota, bo najpierw trzeba było zetrzeć na tarce sporo ziemniaków. Gdy Tata był akurat w domu to on się tym zajmował. Nie wiem ile ich tarł, ale myślę, że zdecydowanie więcej niż kilogram.
W latach dziewięćdziesiątych, na które to przypadało moje dzieciństwo, nie było żadnych termomiksów, lidlomiksów ani innych wynalazków. Mogłyby być jakieś maszynki, ale my akurat nie byliśmy w posiadaniu takowej.
Mama często smażyła te placki na dwie patelnie, by było szybciej. I oczywiście jadła na końcu...
Nasze obiady wspominam z rozrzewnieniem, bo jadaliśmy je razem - ja z mamą lub wszyscy we trójkę jeśli mój Tata nie był w pracy (pracował na zmiany, więc czasami go nie było w domu popołudniu).
Okna naszej kuchni wychodziły na "A-jedynkę" oraz wijącą się leniwie wstęgę Wisły. Ten, kto dorastał na "anglikach" we Włocławku ten wie, o czym piszę:)
I ten krajobraz widziany z szóstego piętra wieżowca, rzeka w różnych odsłonach - letniej, zimowej, jesiennej i wiosennej znaczą dla mnie bardzo dużo, bo choć blok z wielkiej płyty, w niedużym mieście to widok z tego okna był nie do pobicia. Dlatego posiłki, te obiady zwłaszcza nam tak smakowały:)
Placków pożerałam niemało i tylko z cukrem. Żadnej śmietany (ble) ani cebuli. Nic. Taki wybredny był ze mnie dzieciak. Zresztą do dziś do placków żadnej broń Boże cebuli nie daję i podaję je tylko z cukrem:) I mimo, że mam cztery dychy na karku to takich jak moja Mama smażyć jakoś nie umiem. Może kiedyś się nauczę, póki co korzystam jak ona smaży:)
A jak z tymi plackami jest u Was?
I kto ma fajny widok z kuchennego okna?

DZIEŃ ŻYCZLIWOŚCI


 


Jesteś życzliwa, bo tego Ciebie uczono. Babcia kazała dygać nóżką gdy przyszli goście, mama mówić sąsiadom "dzień dobry", uśmiechać się do pań w sklepie, pomagać w domu.
Zawsze byłaś miła i życzliwa nawet jeśli nie miałaś na to ochoty. Bo przecież tak wypada, tak jest ładnie, kulturalnie i życzliwie. I fajnie.
Ale!
Kiedy byłaś życzliwa też sama wobec siebie samej?
Kiedy siebie przytuliłaś?
Pochwaliłaś za coś?
Nagrodziłaś?
Uśmiechnęłaś do siebie bez względu na wszystko?
Zatroszczyłaś się tylko o wszystkich i wszystko dookoła, a o siebie?
Jeśli to robisz, wspaniale, kontynuuj.
Jeżeli nie, to zrób sobie dobrze do cholery!
Zajmij się sobą.
Pogłaszcz się.
Przytul.
Wybacz sobie.
Ukochaj.
Bądź dla siebie życzliwa nie tylko dziś.
Nie żałuj sobie.
Rozpieszczaj się.
Przecież by być dobrym dla innych, trzeba być najpierw dobrym dla siebie.
To siebie masz dwadzieścia cztery na siedem.
Z sobą musisz wytrzymać.
Traktuj zatem tę dziewczynę w lustrze tak jak ona na to zasługuje.
I wtedy uśmiechnij się do świata.
Pomachaj mu.
I nawet jeżeli nie odmacha, Ty wysłałaś mu dobrą energię, jaką roztaczasz wokół siebie.
A dobro i życzliwość wraca.
Prędzej czy później, ale wraca.

WDZIĘCZNA







Dziś Święto Dziękczynienia. Ich choć go nie obchodzę jak to w zwyczaju mają na przykład Amerykanie, pomyślałam sobie, że ta wdzięczność jest taka ważna. I piękna. I bez względu na to, czy to święto celebruję czy nie, to warto pomyśleć, za co jestem wdzięczna. Tak po prostu.
Na pewno za to, że jestem, że żyję, że niejeden raz wyciągano mnie z mniejszych i większych problemów zdrowotnych.
Za to, że jestem wolna, mogę o sobie decydować, nie boję się wyrażać własnego zdania, a nad głową nie latają mi bomby.
Za to, że mam co jeść i gdzie mieszkać.
Za moje talenty i umiejętności. Och mogłabym tu sporządzić całą listę czego nie potrafię lub w czym jestem naprawdę cienka, wolę jednak skupić się na tym, co mi wychodzi.
Za to, że jestem lwicą i walczę. Są dni, gdy odpuszczam, padam, jestem w rozsypce, płaczę, a potem, jak to mawiam - otrzepuję kolana, zbieram kawałki samej siebie, poprawiam makijaż, roztrzepuję włosy, zakładam szpilki i wstaję.
Za charakter. Pewnie, że istnieją takie moje cechy, których nie cierpię, jednak cenię siebie za to, że jestem ambitna, pracowita, pomocna, zaradna, wesoła.
Za moją wrażliwość, która była niegdyś moim przekleństwem, a ja zrobiłam z niej użytek i nią filtruję codzienność.
Za rodzinę, grono bliskich mi ludzi, a najbardziej za macierzyństwo - cholernie trudny etap w moim życiu, ale jakże ubogacający.
Nawet za fajnego psa jestem wdzięczna, bo trafił się nam przekochany egzemplarz.
Za upór. Och, bez niego nie byłabym tu, gdzie jestem.
Trochę tego zatem jest. Jestem wdzięczna. Tak łatwiej, naprawdę.
A jak z tą wdzięcznością u Ciebie?

KRÓTKA HISTORIA JEDNEGO ZDJĘCIA (ENZYM)


 

O tym, że tańczę pewnie już wiecie. Taniec kocham od zawsze i od jakiegoś czasu, gdy zdrowie pozwala idę na salę treningową. Tu redukuję stres, odpoczywam, ładuję baterie i pozwalam endorfinom panoszyć się po moim ciele. Taniec to moja terapią i miłość, a gdybym mogła cofnąć czas może i byłaby to moja praca...
Ale!
Po ostatnim treningu zrobiłyśmy sobie fotkę z trenerką. Tu akurat grupa Ladies Choreo. Uwielbiam taką energię. Sensualnie, kobieco, łagodnie i ostro. Oczywiście wrzucamy selfie w otchłań Internetu, bo człowiek z siebie taki dumny, pot się leje, ale co tam! W czapce Mikołaja, tuż przed Świętami i taką ekipą mus fotkę mieć.
I nagle od bliskiej koleżanki dostaję wiadomość. Wyświetla mi się tylko jej część:
"Umówmy się! Jesteś najseksowniejsza..."
Czytam i oczom nie wierzę, a że ostatnimi czasy dostaję dużo zaproszeń i zaczepek od desperatów różnej maści, reaguję natychmiast i piszę tejże znajomej na innym komunikatorze, że ktoś jej konto zhakował albo że ma wirusa i jakieś treści dziwne wysyła. Umawiać się chce i mnie tanimi tekstami podchodzi, dzban jeden.
Na co moja koleżanka odpowiada:
"Anka to ja pisałam. Jesteś najseksowniejsza i masz bomba ten Twój kaloryfer. Zazdro!"
No zrobiła mi dziewczyna dzień. A ja durna zamiast wiadomość przeczytać do końca, od razu jakiegoś hakera się doszukiwałam.
A to był tylko niewinny komplement. I to kobieta kobiecie! Można? Można!
A która jest "naj" na tym zdjęciu to oczywiście kwestia gustu. Każda z nas jest piękna, ma coś wyjątkowego, unikatowy ruch. Uwielbiam te Dziewczyny.
Ps. Pozdrawiam moje Ladies Choreo i Street Fusion, trenerki - Izę i Bożkę. Cudnie, kiedy taniec daje ujście emocjom, przegania demony, oczyszcza głowę, naprawia ciało, otwiera, doprowadza do nowych granic, a jednocześnie pokazuje kobietę w jej innej, a jak się okazuje najpiękniejszej odsłonie.
Kaśka dziękuję You made my day!

CHOINKA Z DZIECIŃSTWA

 



W czeluściach albumu do zdjęć wyszperałam taką oto fotkę. Trzyletnia Ania na tzw. choince zakładowej w pracy u mojej Matki Chrzestnej.
Już wtedy miałam dobre gadane. O czym tak nawijałam niestety nie pamiętam, ale musiałam gadać do rzeczy, bo na koniec tejże konwersacji Mikołaj mnie ponoć w rękę cmoknął (nie mylić z napastowaniem, moja Mama była obok, a Mikołaj zachowywał się przykładnie).

Z relacji mojej Rodzicielki wiem, że wiecznie byłam uśmiechnięta. Z tymi loczkami ponoć jak aniołek. Ja tam uparcie twierdzę, że miałam diabelski temperament, bo mnie wszędzie było pełno.
Na zabawach tańczyłam do upadłego, z niecierpliwością czekałam na Mikołaja. Nie umiałam powoli rozpakować prezentów.
Moja kuzynka robiła to pomalutku i tak dokładnie, że papier mógł być użyty drugi raz. Ja jako diabeł wcielony opakowanie po prostu rozrywałam, bo takem była ciekawa podarunku.

Oczywiście jako naczelny niejadek przy stole wigilijnym męczyłam się okrutnie. Jadłam karpia i suchy chleb i to mi starczyło do szczęścia (zresztą karpia uwielbiam do dziś).

Wigilie mojego dzieciństwa odbywały się u mojej Babci przy ul. Chmielnej we Włocławku. Był gwar, dużo ludzi i oczywiście prezenty. I w kółko słyszałam: Ania jedz, Ania nie biegaj:)

Pamiętam jak kiedyś odmówiłam rozpakowania prezentu, bo wystawała z niego rózga. Najprawdziwsza! I uparcie twierdziłam, że to dla innej Ani. No bo jakże dla mnie? Dobre sobie.
A taki numer wywinęła mi Matka Chrzestna podarowując mi kukiełkę Babę Jagę na miotle (i to właśnie ta miotła wystawała). Tą Babą Jagą straszyłam potem dzieci znajomych moich rodziców, którzy nas odwiedzali. I gdy owe pociechy dawały mi w kość, mówiłam że ta jędza na miotle je zabierze.
A nie mówiłam, że za tą anielską buźką kryje się diablica?

Gdybyście zapytali mnie o najlepszy prezent pod choinkę to bez wahania wskażę mały telewizor, bodajże 15-calowy. Dziś drugi telewizor jest na porządku dziennym, a w latach dziewięćdziesiątych to był szok! I luksus. Nie wiem co moim rodzicom strzeliło do głowy, bo było to pieruńsko drogie. Ale na pewno trafione. Skakałam z radości. sama mogłam sobie oglądać to, co chcę. Tata podłączył mi też kablówkę. Mój telewizorek służył mi przez długie lata.
W mojej pamięci zachowały się oczywiście lalki Barbie i Diany, ubranka dla nich, pajacyk, misie, klocki Lego. Miałam piękne dzieciństwo.
A Wasze wspomnienia?

NOWY ROKU

 



Nowy Roku!
Jestem gotowa.
Nadchodzę!
Stary Roku!
Było z Tobą pięknie i okropnie.
Było zdrowie i choroby.
Był śmiech i łzy.
Była radość i smutek.
Było słońce i zawieje.
Była odwaga i strach.
Było wszystko.
Przetrwałam.
Dam radę, w końcu mam szpilki, rzęsy pociągnięte tuszem, wstanę, wyprostuję się i pójdę!

DZIEŃ WTULANIA SIĘ



Jeśli masz szczęście wtulasz się od samego urodzenia. Twój świat to ramiona mamy i taty. Potem tych światów jest więcej. Wszechświat się rozszerza. Jest rodzeństwo, dziadkowie i reszta bliskich osób.
Wtulasz się w ludzi, na których Ci zależy. Wtulasz się w zwierzaka, którego masz lub właśnie spotykasz.
Wtulanie towarzyszy Ci, gdy najpierw noszą Cię na rękach, potem asekurują i prowadzą za rękę.
Wtulasz się gdy się witasz, żegnasz, cieszysz, chorujesz, martwisz, wspierasz, uwielbiasz, boisz, kochasz.
Bo w ten niewerbalny sposób możesz powiedzieć więcej, że jesteś, gratulujesz, szanujesz, współczujesz, darzysz uczuciem. Że ktoś się dla Ciebie liczy, że dajesz całego/całą siebie, że jesteś przystanią, opoką.
Lub że potrzebujesz bezpieczeństwa, czujesz radość, żal, zachwyt, miłość, strach. Te drugie ramiona dają tyle ciepła. Na moment lub na kilka chwil. Świat się zatrzymuje i jesteście tylko wy. Nie ma nic piękniejszego, co możemy dostać i ofiarować.
Wtul się zatem! Niech będzie Ci jak najlepiej.

U FRYZJERA

 


Historia prawdziwa!!!
Jestem w piątek u fryzjera, podcinam końcówki. Akurat rzadko korzystam z takich usług, bo moje włosy żyją swoim życiem. Ja je tylko myję i czeszę, nie farbuję w ogóle i nigdy tego nie robiłam. I jestem taka dumna z siebie!!!
I takim właśnie tekstem częstuję panią fryzjerkę, a ona zupełnie poważnie się mnie pyta, co zrobię, gdy zacznę siwieć?
No masz, ja takiego scenariusza w ogóle nie brałam pod uwagę! Jak to siwieć? Ja wiem, że mam już czwórkę z przodu, że do menopauzy mi bliżej niż dalej, ale przecież ja jestem młoda. Jakie siwe włosy na litość boską?!
I odrzekłam całkiem szczerze, że skoro włosy mam po mojej babci, która w wieku dziewięćdziesięciu kilku lat srebrnych nitek miała na głowie kilka, to w ogóle nie przyjmuję do wiadomości, że mnie siwienie dotyczyć nie będzie. Ot co!
A fotkę wrzucam taką, bo mi moja bardzo krytyczna latorośl powiedziała, że wyglądam tu jak Marylin Monroe. Więc tego się trzymam, pókim "niesiwa"!

DZIEŃ DZIADKA

 



To jedno z bardzo niewielu zdjęć, jakie mam z Dziadkiem. Zrobione w moje osiemnaste urodziny.
Opowiadanie o Dziadku Placku wzorowane jest właśnie na nim. Reszta wnuków wyłowi "te" informacje.
Jako dziecko wołałam na Dziadka Welon, bo nie umiałam powiedzieć słowa Leon. Dziadek miał za sobą ciężkie dzieciństwo. Jako trzynastolatek został wywieziony jako przymusowy robotnik do Niemiec. Całe potem życie wspominał bombardowania Duesseldorfu i głód. Ciągle był głodny. Pod koniec życia pojechał tam i korygował przewodnika - jakiegoś młokosa, który wiadomości o wojnie czerpał z książek, a nie z życia jak mój Dziadek.
Dziadek szybko się ożenił i według dokumentów faktycznie był rok młodszy od Babci, co sobie zresztą często wyrzucali. Grał w piłkę i choć był niewysokim i raczej krępym mężczyzną, kopał ponoć świetnie. Uwielbiał jeździć na ryby, miał swój ukochany motor 'Komar" w piwnicy, który wieczorami dopieszczał. Zresztą ta piwnica na Chmielnej to był jego azyl. Lubiłam tam chodzić.
Miał swoje nawyki, zawsze sypał Maggi do zupy nawet jej nie spróbowawszy doprowadzając Babcię do szewskiej pasji. Kłócili się często. Dziadek był impulsywny, miał też niełatwy charakter, życie go zahartowało. Ale gdy Babcia odchodziła wymęczona ciężką chorobą płakał jak dziecko. To wtedy powiedział, że po śmierci Wandzi to on tylko do Duesseldorfu pojechać musi. I pojechał.
Został sam i dostawał od swoich dzieci zadania - kupić to i to, załatwić tamto. Czuł się potrzebny. Kilka razy w tygodniu bywał u nas na kolacji. Z okna z daleka go poznawałam jak idzie z przystanku i wołałam do Mamy: "Dziadek idzie!".
Gdy z nim zamieszkałam na kilka tygodni (rodzice remontowali łazienkę, a ja uznałam, że będzie mi łatwiej mieszkać z dziadkiem, bo i łazienkę ma i mi bliżej do szkoły), dopytywałam go o czasy wojny, o wywózkę i roboty przymusowe. Opowiadał chętnie. To był jedyny czas, gdy z Nim tyle rozmawiałam. I wciąż żałuję, że tak mało.
Odszedł nagle, po rzekomo łatwym zabiegu, będąc jeszcze w śpiączce przez kilkanaście tygodni. W mojej pamięci zapisał się jako jedyny Dziadek (tata mojego Taty zmarł, gdy mnie jeszcze nie było na świecie), czasami zbyt małomówny, nieco skryty, o niełatwym charakterze, ale też i niełatwym życiu.

DZIEŃ ROGALIKA

 



Dziś Dzień Rogalika i pomyślałam sobie, by tak właśnie na słodko, aczkolwiek wirtualnie Was powitać i umilić Wam dzień.
Nie wiem jak Wy, ale ja rogaliki uwielbiam. Crossanty jako że kształt rogala mają i są zrobione z pysznego ciasta, oczywiście też.
Sama nauczyłam się robić rogaliki maślane z dżemem, wychodzą mi trochę koślawe w formie, nie takie idealne, ale smakują przednio!
I choć zapewne wielu z Was do rogalika pija kawę, ja wybiorę herbatę. Taką zimową najlepiej.
Rogalik i herbata tak niewiele, i tak dużo radości jednocześnie:) Można iść w nowy dzień.
A jaki jest Twój ulubiony rogalik?
PS. Ten z czekoladą u mnie wygrywa!

URSZULEWO

 



Intensywny dzień. Ponad czterysta kilometrów za kółkiem, ranna pobudka, potem trening (nie mogłam odpuścić choć jednej grupy:)
Ale!
Nie o moim zmęczeniu tu prawić będę! Chcę podziękować za zaproszenie do Urszulewo Ddp.
Przemiłe spotkanie, jakaż energia bijąca od Seniorek i Seniorów, krzepa, jasność umysłu, ciekawość świata, cierpliwość i ciepło. Tak, ciepło. To słowo najlepiej oddaje atmosferę, jaką stworzyło mi Urszulewo.
Monika Sudomir-Giers owacje na stojąco! Za chęci, zaangażowanie, pasję i dobroć. Stworzyłaś wspaniałe miejsce. Fajnie, było tam z Wami być. Co więcej nie wiem kiedy zleciał mi ten czas.
PS. Kapuśniak pyszny! Rogaliki też, już zjedzone!

KAMIEŃ

 


Nie jestem kamieniem.
Chciałam nim być.
Nie czuć nic.
Odciąć się.
Być głuchą na Twoje czułe szepty.
Nieczułą na błękit oczu.
Chciałam być kamieniem.
Nie widzieć Ciebie.
Nie słyszeć.
Nie myśleć o Tobie.
Ty byłeś wszystkim dookoła.
Moim słońcem, które mnie grzało.
Wiatrem, który odpędzał ciemne chmury.
Gradem, który walił we mnie, gdy mieliśmy inne zdania.
Burzą, huraganem, tsunami.
Chciałam być kamieniem.
Nie reagować.
Nie czuć Twojego ciepła, chłodu, kropel deszczu, grzmotów.
Chciałam być kamieniem.
Leżeć byle gdzie.
Nie oddychać.
Nie pozwoliłeś mi.
Miesiącami nie dawałeś mi spokoju.
Zabierałeś w różne miejsca.
Przytulałeś.
Zostawiałeś i groziłeś, że nie wrócisz.
Wracałeś. Chowałeś do kieszeni.
Udawałam, że byłam kamieniem.
Czułam wszystko.
Twoje ciepło, chłód, krople deszczu i grzmoty.
Bycie kamieniem wydawało się być takie bezpieczne.
Nie było.
Byłam jeszcze bardziej bezbronna i choć twarda na zewnątrz, wewnątrz płynna niczym lawa.
Udawałam, że jestem kamieniem.
I gdy w końcu pomyślałam, że nim nie jestem, Ty uznałeś, że ja i kamień to jedno.
Dla Ciebie byłam kamieniem.
Nieczułym, głuchym, niewidomym, którego masz serdecznie dość.
Zniknąłeś.
Ja znów wmawiam sobie, że jestem kamieniem.
Że nie czuję, nie widzę, nie słyszę.
A lawa we mnie szaleje.
Szuka ujścia.
Przelewa się.
Zmienia formy?
Płacze?
Tęskni?
Czeka?
Niemożliwe, przecież mówiłeś, że jestem kamieniem...

DZIEŃ DOCENIANIA


 

Ileż razy kobieta musi sobie wbić do głowy, że warta jest doceniania bez względu na to kim jest?
Wychowanie w skromności, uczone dygania nóżką z włosami zaplecionymi w warkoczyki miałyśmy za dużo nie mówić, a tylko ładnie, aczkolwiek nie za mocno się uśmiechać. Grunt, by męża znaleźć i gromadkę dzieci powić.
Ileż to zakompleksionych dusz poszło w świat, bo tak nas wychowano? Nie rozpieszczano miłymi słowami, by nam się w głowach nie poprzewracało. Nie uczono mówić o własnych potrzebach, bo te innych zawsze były na pierwszym miejscu. Ach, wspaniale jest być dobrym dla innych, ale sobie pieszczot także nie wolno żałować.
Kobieto, puchu (wcale nie taki marny)!
Krucha (i jednocześnie silna) istoto!
Doceń siebie!
Pozwól także, by inni to zrobili.
A jeśli już tak postępujesz, powiem tylko - oby tak dalej.
Zasługujesz na to, by być docenioną.
Po prostu.
Nie tylko dziś.

DZIEŃ MOTYLI


 

Każda kobieta, każda, bez wyjątku jest jak motyl.
Potrzebuje czasu, odpowiednich warunków i słońca, by z poczwarki przeistoczyć się w motyla. By pokazać swoje piękno i nim zachwycać.
Nie będę tu oryginalna - Daj sobie czas.
I spokojnie czekaj na ten moment. A gdy nadejdzie, ciesz się nim jak najdłużej. Twoja przewaga polega na tym, że to Ty decydujesz jak długo nim będziesz. Wszystko jej w Twojej głowie.
Dobrego dnia Piękny Motylu!
#dzienmotyli

O NAUCZYCIELACH KU REFLEKSJI

 



Dzień bez artykułu o nauczycielach w mediach społecznościowych jest chyba dniem straconym. Serio, niedobrze już się robi. Nawet samym belfrom.
Bony na laptopy. Krzyku było tyle. Część dostała, część nie. Póki co otrzymali je nauczyciele podstawówek, inni (licealni i przedszkolni) czekają, czują się sfrustrowani i potraktowani niesprawiedliwie. I niestety nie sprzyja to solidarnej postawie.
I nie bardzo wiem, skąd oburzenie dookoła. Przecież dziś komputer to podstawowe narzędzie pracy. Czy innym pracownikom z budżetówki się wypomina, że mają na czym pracować? Och i zanim podniesiecie larum, że ten laptop używamy będzie w domu od razu dodam, że owszem - będzie używany z dziką premedytacją, celem przygotowania lekcji, dokumentacji czy wyszukania materiałów edukacyjnych. Bo takie rzeczy belfer robi najczęściej w domu. W szkole uczy. Wtedy nie ma czasu na papierkową robotę, na sprawdzenie testów czy wypełnianie tabelek. A na przerwie, jeśli już takową ma do własnej dyspozycji, najczęściej leci do łazienki, a potem (jeśli zdąży) po łyk zimnej już kawy. Taki lajf. Jednak wciąż odnoszę nieodparte wrażenie, że ten laptop stoi kością społeczeństwu w gardle.
Generalnie, byle jaki artykuł, wzmianka i już wiadra pomyj wylewa się na tych, którzy kształcą nasze dzieci i młodzież. I trudno jest nie zareagować. Ileż można!
Gdy inne grupy zawodowe walczą o podwyżki to jest cisza. I niech walczą! Popieram. Trzeba szanować siebie i innych. Ale co w tym złego, że belfer też walczy o swoje? Że od kilku ładnych lat poza nędznym wyrównaniem nie dostał żadnej, ale to żadnej podwyżki. Że jego pensja jest niemal równa najniższej krajowej, a ilość obowiązków wzrosła w błyskawicznym tempie.
I jak w końcu na naszych kontach zobaczyliśmy jakieś ruchy (niestety nie takie jakie obiecano, co mnie oburzyło, ale i tak przyznać trzeba, że kwoty te były najwyższe od kilku lat), znów wrze w internetach.
Że ile to belfer nie zarabia? - Wciąż za mało.
Jakim prawem? - Takim, że za pracę należy się wynagrodzenie.
Niewątpliwie każdy nas trafił na niekompetentnego nauczyciela, tak jak i na lekarza, urzędnika, rzemieślnika. I czy na te profesje wylewa się zewsząd taki hejt? Nie żebym namawiała. Wręcz przeciwnie. Cały czas jestem zdania, że każdy zawód należy doceniać i mieć świadomość, że w gronie świetnych fachowców znajdą się partacze. Ale nie!
Nauczycieli świetnych się nie chwali. Nauczycieli się tak po prostu, dla zasady, w tym kraju nienawidzi. To już nie jest brak sympatii, lecz wyraz pogardy. Spędzamy z Waszymi dziećmi połowę dnia, wspieramy, uczymy, często pierwsi diagnozujemy problemy, a i tak jesteśmy oceniani przez pryzmat Waszych negatywnych doświadczeń.
Serio aż taki brak zaufania? Skoro tak, to może warto skorzystać z możliwości edukacji domowej. Rodzic sam uczy swoje dziecko, ma realny wpływ na proces kształcenia, ale uwaga - sam ponosi za to odpowiedzialność. Jeśli nie zamierza skorzystać z tej opcji to może warto zaufać? Byłoby wszystkim łatwiej, naprawdę. Można się wspierać, a nie rościć prawa, żądać, oczekiwać. I nie pluć jadem nie mając pojęcia jak ów fach wygląda od kuchni. W szkole się pracuje. Jest się wyeksploatowanym emocjonalnie i intelektualnie, a co najważniejsze - jest się odpowiedzialnym za edukację, zdrowie i życie Waszych pociech.
A jeśli już o tym mowa to pozwólcie, że poruszę tutaj jeszcze jedną kwestię, o której trąbią internety. Wiosna się zbliża to i temat wyjść i wycieczek ostatnio dziwnym trafem na wielu portalach jest szeroko omawiany. Jakże nęcące nagłówki wołają:
"Nauczyciel nie chce ma wycieczkę!"
"Dzieci płaczą, bo pani w szkole zła."
"Nauczyciel domaga się pieniędzy za wycieczki."
No cóż. Sama się nabieram i czytam te często już na początku negatywnie nacechowane artykuły. I dowiaduję się, jakim to jestem potworem skoro nie chcę jechać z uczniami na zieloną szkołę czy wycieczkę do Krakowa. Ano nie chcę! Mam prawo. A czy ktoś z Państwa świadomie przez kilka dni pracuje za darmo, dwadzieścia cztery na dobę, z odpowiedzialnością obarczoną jednak niemałym ryzykiem? Wiecie, na wyjazdach fantazja dzieci nie ma granic tak samo jak i pretensje rodziców jeśli ktoś obetrze kolanko czy ubrudzi spodenki. O cięższym kalibrze zachowań nawet nie wspomnę. Podkreślę jedynie, że dzisiejsi rodzice się nie hamują i od razu działają. Człowiek więc najzwyczajniej w świecie się boi. Po co tak ryzykować, nie zarobić, się narobić i jeszcze zebrać baty? Czasy, kiedy to my lub nasi rodzice wyjeżdżali bezpowrotnie minęły. Dlaczego belfer ma poświęcać swój prywatny czas, zdrowie i nerwy nie dostając za to wynagrodzenia? Ja wiem co powiecie - bo ma misję. Ależ oczywiście, że ma. Do uczenia, przy tablicy. Gdyby chciał organizować wycieczki pracowałby w sektorze turystycznym. Proste. Natomiast jeśli oczywiście jakiś nauczyciel ma ochotę na takie wyjazdy, proszę bardzo. Chwała mu, ale na litość boską, niech to będzie jego decyzja!
Może warto spojrzeć na tę kwestię z innej strony? Bez pretensji i jadu? Może należy spojrzeć na belfra jak na człowieka, który ma rodzinę/pasje/swoje prywatne życie i ma prawo wyznaczyć granice. Tyle trąbimy o wzajemnym szacunku. Podarujmy go sobie nawzajem. Nie musimy się lubić, zgadzać też nie, ale szanować się jak najbardziej by wypadało.
Ku refleksji...

DZIEN WINDY

 



No właśnie, żem się zorientowała, że takie święto dziś mamy i od razu przypomniałam sobie moje dzieciństwo.
Jestem dziewczyną z bloków, z włocławskich "anglików". Mieszkałam na szóstym piętrze. Winda była i owszem, tylko jakoś nie miałam do niej szczęścia. Kilka razy zacięła się (pamiętam dwa), gdy nią jechałam. Zawsze bardzo się bałam.
Pamiętam jak z mamą z niej wychodziłam, gdy utknęłyśmy miedzy piętrami. Miałam kilka lat, może już byłam w pierwszej klasie.
Pamiętam też sytuacje, gdy winda nie zatrzymywała się na wybranym piętrze tylko jeździła góra-dół, góra-dół, nie dojeżdżając ani na parter ani na najwyższe piętro. Ona może świetnie się bawiła, ale ja nie.
Dlatego przez długi czas zasuwałam po schodach na to moje szóste piętro, często kilka/kilkanaście razy w ciągu dnia.
Dziś z wind korzystam jeśli muszę, ale zawsze z lekką obawą, czy się nie zatnie. Nie toleruję wygłupów w windzie (skakania, naciskania przycisku "stop"). Jestem zawsze czujna, a gdy mam alternatywę to idę schodami, a co! Nogi same się nie zrobią!
A wasze doświadczenia z windą? Strach, trauma czy właśnie frajda?
Ps. Zdjęcie zrobione na pewno nie w windzie:) No może po wyjściu z niej:))))

ŻYCZENIA WIELKANOCNE

 



Życzę Wam, by ten świąteczny czas był spokojny, byście delektowali się pięknymi momentami (bez względu na to, jak je rozumiecie).
Życzę Wam dużo miłości przede wszystkim do siebie samych. Bo tylko gdy kochamy siebie, jesteśmy w stanie kochać innych zdrową miłością.
Obyście w zdrowiu i radości przeżywali ten czas tak, jak chcecie. Bez sporów, pośpiechu, zmęczenia. Cieszcie się momentami, bo te tak ulotne rozpłyną się szybko.
I bez względu na to, jak, gdzie i z kim świętujecie, bądźcie po prostu szczęśliwi.
Dobrej Wielkiej Nocy!
Wasza Ania
Pozdrawiam tym razem z Gdyni. Mnóstwo spacerowiczów, uśmiechy, gwar, mknące rowery i rolki. Cudnie!
A zdjęcie zrobiła mi Mama, która ma do mnie cierpliwość:)

GOSPODYNI

 



Taka ze mnie gospodyni, że gotowany do południa żurek nadawał się tylko do wylania. A ja naprawdę robię świetny żurek!
Więc ambicjonalnie znalazłam nie dość, że jeszcze otwarty sklep to jeszcze na tyle zaopatrzony, by żuru po raz drugi nagotować.
Żur zatem się robi, mięsiwo dusi (legendarne żeberka, na które przepis znajdziecie w mojej powieści), tort zaraz wskoczy do piekarnika.
A Wy jak stoicie z robotą?
Ps. Okna mam niepomyte (ups), babkę zrobi moja Matula, Tatko pokroił zapewne sałatkę. Jest dobrze!

KOMPLEMENT

  - Ładna sukienka. - No coś ty, stara. - Ślicznie dziś wyglądasz. - Nie przesadzaj. - Do twarzy ci w tych okularach. - E tam. Zwykłe oksy. ...