DNO




Kamila

Kamila jest na dnie. Nie do końca świadoma leży w odmętach tego, co jest jej życiem. Dzieci już śpią. Mąż chyba na nocnej zmianie. Cholera wie gdzie. Nie obchodzi jej to już. Za chwilę wstanie czując do siebie wstręt. Spocona, z rozmazanym makijażem i nieświeżym oddechem będzie próbowała doprowadzić się do ładu, by od rana znów udawać, że wszystko gra tylko ciśnienie jakieś słabe i stąd ten ból głowy. Będzie starała się nie krzyczeć na dzieci, usmaży im naleśniki i może pojedzie do pracy, a może weźmie "użeta". Będzie wtedy sączyć słabe drinki, nabierze wigoru. Jeśli nie przesadzi to niewykluczone, że posprząta, zrobi zakupy, upiecze szarlorkę i zrobi spaghetti. Jeżeli wypije drinka za dużo, położy się spać, zamówi pizzę, a mąż odbierze dzieci. Ona popołudniu będzie słaniać się po domu udając bóle menstruacyjne. 
Dna dotyka już palcami stóp. Dziś cała na nim zalegnie, gdy mąż wieczorem postawi ultimatum: albo terapia albo rozwód z orzekaniem o jej winie. Zabiera dzieci, wyprowadza się blok dalej, a ona się ogarnie lub zostanie sama w objęciach butelki. 


Aleksandra 

Ładna buzia. Trochę pyzata, kobieca sylwetka. Pełne biodra i biust. Modelką wieszakiem nigdy nie będzie, ale na taką XL świetnie by się nadawała. Nie jest tego świadoma. A szkoda, bo twarz ma naprawdę piękną. Nie docenia swojej urody. Widzi za dużo krągłości i to, że sukienka XS jest dla niej nieosiągalna. Nienawidzi siebie. Im bardziej jest zła, tym albo więcej je albo całkowicie rezygnuje z jedzenia. Posiłki to jej bat. Nimi się karze, gdy pochłania za dużo lub gdy się głodzi. Jakby pędziła na rollercoasterze. Zbliża się do dna, choć nie przyjmuje tego do wiadomości. Z pewnością siebie na poziomie zero, z zazdrością o męża na poziomie tysiąc. Góra, dół, góra, dół, dół, dół. Mąż jej nie rozumie, nawet nie próbuje. Uważa, że ma wiecznie sfochowaną żonę, która tylko narzeka, płacze albo zamyka się w sypialni obrażona. Wzięłaby się w garść, do cholery. No do cholery, chciałaby, ale potrzebuje pomocy. Jakiejkolwiek. Mąż zajęty pracą i kolejnymi kochankami, które są o wiele prostsze w obsłudze niż własna żona. I wcale nie są wiele chudsze ani ładniejsze. 
Olka sięga dna, gdy po kolejnej awanturze z mężem ten po prostu wyrzuca ją z mieszkania. Mieszkanie należy do jego matki, więc w końcu spełnia wielokrotnie wygłaszaną już groźbę. Ola pakuje się pospiesznie, ląduje u najbliższej koleżanki, która zawsze przyjmie ją z otwartym sercem i szczerą poradą. Już nie raz namawiała ją na odejście z toksycznego związku, ale Ola trzymała się go jak tonący brzytwy. Dłonie krwawią, rany rozrywa piekący ból, brak tchu. 
Teraz jest podobnie z tą różnicą, że Ola sięga dna. Jest zmęczona fizycznie huśtawką żywieniową, zmaltretowana psychicznie, bo tego się po mężu nie spodziewała. Znokautował ją, a ona leżąc na tym dnie wciąż ma nadzieję, że przygarnie ją z powrotem. 


Luiza 

Trzydzieści kilka lat. Świetna z matmy. Ambitna. Króciutkie włosy, ciemne oprawki okularów, surowy wyraz twarzy, ale przesympatyczny uśmiech, choć ostatnio rzadko gości na jej buzi. Zęby równiuteńkie. Ideał ortodontyczny. Szczupła, sportowa sylwetka. 
Luiza tonie w długach. Praca w korporacji trochę ją rozpuściła. Wzięła olbrzymi kredyt wierząc, że w firmie pracować będzie wiecznie. Niestety. Headhunterka znalazła kogoś lepszego na jej miejsce. Luiza została sama. No może z kredytem, który jako jedyny jej nie opuścił. Poszukiwania nowej pracy szły słabo. Na podobnym stanowisku w innych miejscach zarabiać by mogła połowę mniej. Nie godziła się na to. Ani na sprzedaż mieszkania. Była zbyt dumna. 
Do kasyna trafiła przypadkiem przechodząc obok któregoś wieczoru. Weszła z ciekawości. Wyszła po godzinie w kilkoma stówkami. Miała łeb do cyferek. Najpierw zachodziła tam raz w tygodniu. Nigdy nie tracąc pieniędzy. Obliczyła ile wizyt by wystarczyło, by się odbić. Zaczęła grać na poważnie. Zdarzało się wygrać kilka tysięcy. Wracała wierząc w dobrą passę i przegrywała dziesięć tysięcy. Wsiadła na tę karuzelę, która zaczęła kręcić się coraz szybciej. Luiza zaczęła pożyczać pieniądze, by spłacać długi. Weszła na poziom jazdy bez trzymanki. Zbliża się do dna. Nieuchronnie. I bardzo dobrze, bo tylko potężne z nim zderzenie gwarantuje, że w końcu się odbije. 

Dno jest po coś. Czasem może się wydawać, że to koniec wszystkiego, a to tak naprawdę początek. Trzeba do niego dojść, spaść na nie, zderzyć się z nim konkretnie, a może uderzyć głową, by zrozumieć, że teraz ma się tylko dwa wyjścia. Albo na nim zostać i pogrążać się w beznadziejnej sytuacji, albo spróbować wstać, otrzepać się, zagryźć zęby, odepchnąć się. Może idąc, może na czworaka albo czołgając się resztką sił, połykając łzy, kalecząc się i cholernie się bojąc tego, co będzie teraz. Jedno jest pewne, każdy milimetr oddalenia od dna to milimetr bliżej do nowego życia. Będzie być może trudno, niepewnie i nieznajomo. Odległość od dna pozwoli jednak zrozumieć, że trzeba było go doświadczyć, by ruszyć w inną stronę. A ta może być już tylko lepsza.

Komentarze

Popularne posty