Rower jest moim towarzyszem od kilku ładnych lat. Zawsze lubiłam rowerowe przejażdżki, ale w pewnym momencie uznałam, ze świadomie wybieram go na główny środek lokomocji.
Frustrowały mnie korki, a i wcześniej ukochane bieganie przestało byc dla mnie fajne. Rower za to był.
Początkowo uśmiechano się pobłażliwie, gdy na miętowym holendrze jeździłam do pracy. Dziesięć kilometrów, dwadzieścia, pięćdziesiąt sto, dwieście. Byłam konsekwentna. I trwa to do dziś.
Nie jeżdżę rowerem przez cały rok. Śnieg i wiatry mnie odstraszają, ale gdy tylko aura łagodnieje, wsadzam tylek na moje dwa kółka i jadę. Codziennie. W tym sezonie zbliżam się do tysiąca przejechanych kilometrów. Głowa wietrzeje, oszczędzam na paliwie, ciało jędrnieje i wypaca stres.
Nie świętuję Dnia Roweru dziś. On dla mnie jest codzienne. Jestem wdzięczna losowi, że mam siłę i możliwości, by kręcić te kilometry.
I jeśli ktokolwiek rozważa jazdę rowerem, polecam. Do pracy mam dziesięć kilometrów w jedną stronę. Przebieram się, odświeżam (mokre chusteczki i antyperspirant, bo do pracy nie przyjeżdżam sponiewierana, za to wracając do domu już tak).
Da się. Naprawdę.
Ty wybierasz.
Zdjęcie z wakacji '24.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz