PIĄTEK TRZYNASTEGO
PIĄTEK TRZYNASTEGO
Ano w piątek trzynastego mój miętus nie ten tego i na nóżkach musiałam iść z koszyczkiem do domu mego, niczym Czerwony Kapturek, co to spotkał w lesie wilka złego
A po naszemu:
Śmigam rowerkiem moim, z włosem rozwianym, z koszyczkiem pełnym dokumentów (3 egzemplarze mojej nowej ksiązki w maszynopisie, jedynie po 176 stron każda plus kubek termiczny z herbatką) i radośnie gadam z koleżanką, a tu nagle trach. Powietrze mi zeszło z tylnej opony. Calutkie. Śniadanie jadłam i owszem, niemałe nawet, ale żebym za gruba była? No błagam! I olśniło mnie, że mój luby wczoraj mi tę oponę próbował dopompować, czego nie dokonał w sumie, gdyż uznał, że mam wentyl jakiś dziwny (jak się dowiedziałam dziś - francuski:) Chłopina sie narobił, koła nie dopompował, a dziś jeszcze ode mnie burę dostał jak stąd na Księżyc, bo dobre cztery kilometry zasuwać z powrotem musiałam, szukając wulkanizacji, co w okresie wakacyjnym nie jest takie proste. Na szczęście jednak znalazł sie taki czarodziej, co stwierdził, że nawet z tym francuskim wentylem da radę mi miętusa reanimować, ale nie na już, lecz na wtorek dopiero. Zatem w koszyczkiem musiałam wracać do domu. A w koszyczku niemal ryza papieru i ta herbata nieszczęsna. No ale lwica musi sobie radzić, mięsem rzuciła, chłopa ochrzaniła, i do domu wróciła.
Kurtyna:)
A jak u Was?
Komentarze
Prześlij komentarz