Życie pewnej gdańszczanki w pięciu aktach - akt 4

Image on Pixabay


Akt 4 

Gdańsk i Sopot, 1982 Sopockie Molo Grunwaldzkiej, młoda dziewczyna o dużych niebieskich oczach, w zwiewnej sukience w kwiaty, która właśnie staje się narzeczoną - Jak to Ursa Minor za mąż poszła
 
Krzysiek oświadczył się nagle. Ula niczego się nie spodziewała. Poszli jak zwykle na kebab do Sopotu, potem na molo. Tym razem sami, bo ponoć Zosi i Jankowi coś wypadło. I na tym molo, wczesną wiosną Krzysiek po prostu klęknął przed Ulą i poprosił ją o rękę. Pierścionek miał po babci. Mama mu dała, kiedy się przyznał, jakie ma zamiary. Złoty z dużym niebieskim oczkiem. Ula zakochana po końcówki włosów oczywiście się zgodziła. Rodzicom mieli powiedzieć przy najbliższej okazji, uroczyście, z kwiatami i zapytaniem, czy Krzysztof może Urszulę pojąć za żonę. I tak też się stało. Krzysiek będąc na niedzielnym obiedzie u Uli sprawił, by tradycji stało się zadość. Potem w imieniu rodziców zaprosił przyszłych teściów i dziadków swojej narzeczonej do siebie, by rodziny się zapoznały. No i uradzili, ślub w Katedrze Oliwskiej, a wesele u Krzyśka w domu, bo jego rodzice ładny dom mieli, a że młodzi chcą to może na lato lub jesień dałoby radę. Albo na święta. I się zaczęło, szycie sukienek, garsonek, garniturów, bo do cywilnego i kościelnego przecież trzeba było. Marysia wszystkim wszystko szyła. Trzeba było zorganizować wódkę, mięsa i wszelkie inne niezbędne rzeczy, jakie do ślubu i wesela były potrzebne. Buty młodzi szyli na Garncarskiej, bo tam był świetny szewc, na hali w Gdyni Ula kupiła dodatki, a prezenty dla przyszłych nowożeńców goście kupowali w domach towarowych Sezam i Neptun. Dzięki godzinom spędzonym w kolejkach i znajomościom Ula i Krzysiek dostali zastawę stołową, kryształy, sztućce, czajnik i dywan nawet. Na tamten czas luksusowe prezenty. Świadkami byli oczywiście Zośka i Janek, którzy chcieli pójść w ich ślady i pobrać się mieli zamiar rok później. 

Październik, bo na ten miesiąc wypadł ślub kościelny Uli i Krzysia, był wyjątkowo ciepły. Okazała Katedra, Park Oliwski w tle i szum Potoku. Miejsce wręcz wymarzone, by przysięgać sobie miłość do grobowej deski. Nawet ta noc październikowa była łaskawa, łagodna, więc goście weselni mogli śmiało wyjść na ogródek. 

Wesele było nieduże, ale udane i uroczyste. Nowożeńcy mieli sporo szczęścia, nie musieli czekać na żadne mieszkanie. Zamieszkać mieli w domu u Krzysia, gdzie rodzice szykowali im osobną górę. Nie trzeba było brać więc jak Zośka z Jankiem kredytu dla młodych małżeństw ani stać w kolejkach w spółdzielni. Ula szybko zaszła w ciążę i musiała wziąć dziekankę. Z brzuchem na uczelnie w tamtych czasach nie bardzo było chodzić, choć czuła się świetnie i pięknie wyglądała. Obie babcie szalały. Marysia szyła ubranka, a mama Krzysia, Halinka, kupowała wyprawkę w znanym Tomciu Paluchu. 

Ula urodziła Maćka na Klinicznej – najlepszym naówczas szpitalu. Maciek słabo przybierał na wadze, miał biegunki. Nie spał po nocach. Okazało się, że musi być na diecie bezglutenowej. To był cios. Marysia znów szyła jak szalona, by na czarnym rynku cokolwiek zdobyć dla wnuczka. Druga babcia zaś godzinami stała w kościele w kolejce po dary z Caritasu, żeby móc dostać dla małego kaszki bezglutenowe, kilka pampersów i bobofruty. Szczęście w nieszczęściu, że na kartki dzięki małemu Ula mogła kupić wszystko w pierwszym gatunku i większej ilości. Na studia póki co nie wracała. Mały potrzebował opieki, a na żłobek, a potem przedszkole jako bezglutenowiec nie miał szans. Krzysiek musiał wypłynąć w rejs, Ula została sama i nie wie do dziś dnia jakby sobie ze wszystkim poradziła gdyby nie mama, teściowa i babcia. Z Zośką chodziła na spacery do Parku Oliwskiego albo nad morze. Chadzały czasem do kawiarni albo na nieśmiertelny kebab do Sopotu. Ula bardzo tęskniła, Krzyśka nie było miesiącami, telefon na kilka sekund raz na parę tygodni, bo rozmowy były szalenie drogie. Samotnie spędzała święta, urodziny, rocznice i wieczory. Czasem chciało się przytulić, zjeść coś razem, kłócić nawet, ale trzeba było na to czekać. Nie liczyły się pieniądze. Owszem Krzysztof dobrze zarabiał i przywoził cuda z tej zagranicy. Można było to nieźle sprzedać, za dolary kupić nową lodówkę, pralkę albo super zabawki dla małego w Baltonie czy Pewexie, a potem samochód. Nic jednak nie było w stanie zastąpić obecności męża i taty w domu. Kiedy zmarł teść Ula została sama ze schorowaną teściową. Odwiedzała rodziców i dziadków kilka razy w tygodniu. Pomagała jednej i drugiej mamie. Z Zośką dzieliła los żony marynarza, które zrozumieć mogła tylko inna taka żona. Z boku patrząc to one miały eldorado. Kasa była, pracować nie musiały, na ciuchy miały, babcie do pomocy były. Nic tylko wiernie czekać na męża i zaszaleć od czasu do czasu w Sopocie. Nikt nie rozumiał tęsknoty za ukochanym mężem, strachem o jego bezpieczeństwo, walką o życie codzienne bez męskiego ramienia, gdy trzeba było być matką i ojcem jednocześnie. Jak rodziło się dzieci, gdy tata był w rejsie, organizowało chrzciny, pogrzeby i komunie. Gdy prowadziło się dzieci do szkoły, robiło zakupy, prosiło sąsiada o pomoc przy cieknącym kranie. I jak ból samotności rozrywał serce na kawałki. Mimo tego blichtru życie żony marynarza najprostsze nie było. Ale co pozostało Ursie Minor innego jak dzielnie walczyć z trudną polską rzeczywistością lat osiemdziesiątych, smutki powierzać falom Bałtyku, i kochać, i czekać na miłość swojego życia?

Komentarze

Popularne posty