Życie pewnej gdańszczanki w pięciu aktach - akt 1
Obraz Nathalie Heuvel z Pixabay |
Akt 1
Gdańsk, rok 1959, ul. Grunwaldzka, stary blok, nieduże mieszkanie, a w nim młoda dziewczyna, o wielkich niebieskich oczach, która właśnie staje się matką – Jak to Ursa Minor na świat przyszła
W małym bloku wielorodzinnym na świat przychodzi dziewczynka. Przy porodzie pomaga sąsiadka. Kogo wtedy było stać na prywatną pielęgniarkę albo doulę? Maria zacisnęła więc zęby i urodziła. Prześcieradła były już wygotowane i naszykowane. Nożyce tak samo. Mąż wyszedł z domu. Kto to słyszał, by chłop przy porodzie pomagał? Kumpli znalazł i od razu na piwo poszli, aby dzieciaka opić.
Noworodek jest chudziutki i drobniutki, ale wrzeszczy z całych sił. To dobrze. Zdrowa dziewucha będzie. Waży chyba niewiele ponad dwa kilogramy. Maria zmęczona, ale szczęśliwa. Podwójnie, dziecko zdrowe, a i sam poród nie trwał tyle co u Bożenki, sąsiadki z góry. Dwie doby dziewczyna się męczyła. Dziecko sine się urodziło. I nie wiedzą, jak się będzie rozwijać.
Maria już wszystko wcześniej poszykowała. Cudem zdobyła śpioszki i kaftaniki, a mąż za niemałe pieniądze pieluchy tetrowe. Dziadek na strychu wyszykował kołyskę, taką extra lux, drewnianą, solidną. Cała rodzina czekała na potomka. Piotr, przyszły tata i Władek, przyszły dziadek chyba po cichu liczyli na chłopaka. Wiadomo, chłopom lepiej na świecie. A dziewczynę to za mąż trzeba wydać, posag dać i pilnować, gdy krwi pierwszej dostanie.
A tu niespodzianka. Marysia powiła córeczkę. Chude toto było, ale babcia Halinka, kucharka z zawodu, o córkę dbać zamierzała, więc wiadome było, że Marysię podkarmiać będzie. Wtedy to mleko treściwsze, a więc dziecko zdrowsze.
Tak też się stało. Mała Ula chyba chciała mamie i tacie trosk zaoszczędzić. Mleko ssała pięknie, rosła jak na drożdżach, choć do pultasa sporo jej brakowało. Spała dużo, więc mama i babcia mogły się robotą zająć. A tej, choć w bloku mieszkały, to mało nie było. Samo pranie, w pralni na ostatnim piętrze zajmowało cały dzień. Zakupy, gotowanie, sprzątanie. Marysia szkołę dla krawcowych skończyła to szyła też trochę, żeby w domu grosza nie brakowało. Mieszkali wszyscy na kupie. Maria z mężem i rodzicami. Na dwóch niedużych pokojach, z ciemną kuchnią i malutkim balkonikiem – rzygownikiem, jak to dziadek Władek zawsze mawiał wywołując w Marysi odruch takowy, że z owego balkonu zgodnie z jego niezbyt przyjemnym określeniem była gotowa skorzystać.
Ula była grzecznym dzieckiem, zawsze uśmiechniętym. Mama i babcia w domu, więc do żłobka i przedszkola chodzić nie musiała. Mamusię chętnie podpatrywała, gdy ta godzinami siedziała przy maszynie. Wszyscy w okolicy wiedzieli, że marysine bluzki, sukienki, spodnie są znakomicie uszyte. Babci do garnków mała Ula też chętnie zaglądała. W wieku siedmiu lat pomagała przy obiedzie. Robiła też czasem śniadania czy kolacje. Zaradna była ta Ula. Drobna, a silna. Dopiero po iluś latach dowiedziała się co jej imię tak naprawdę znaczy – Ursa Minor – Mała Niedźwiedzica. Tym imieniem Marysia nieświadomie ją zaczarowała. Ula miała wyrosnąć na dziewczynę, a potem delikatną kobietę, która będzie umiała stawić czoła przeciwnościom losu i albo wyjść z tych walk zwycięsko albo choć na kolanach z podniesioną głową gotowa do dalszego działania.
Komentarze
Prześlij komentarz