Życie pewnej gdańszczanki w pięciu aktach - akt 2


Obraz Pexels z Pixabay



Akt 2 
Gdańsk, rok 1966, Szkoła Podstawowa przy Alei Sprzymierzonych, w oczy rzuca się mała siedmioletnia dziewczynka, o wielkich niebieskich oczach, w ślicznej bluzeczce i spódniczce, która właśnie staje się uczennicą - Jak to Ursa Minor do szkoły poszła 

Ula w dwóch warkoczykach, białej bluzce z kołnierzykiem i plisowanej granatowej spódniczce wyglądała tak poważnie. Przed chwilą się urodziła a tu już nadszedł czas by szła do szkoły. Marysia wcześniej zdobyła materiały, poszyła córce fartuszki i ten komplet galowy, którego wszystkie koleżanki miały jej zazdrościć. Mama krawcowa w latach sześćdziesiątych to był skarb. Cała rodzina chodziła porządnie ubrana, a i grosza zawsze trochę wpadło. 

Szkoła była wytworna i taka poważna. Mieściła w starym zabytkowym budynku. Mama i babcia zaprowadziły Ulę będąc nie mniej przejęte niż ona. Też w nowych sukienkach uszytych z taniego materiału, z kołnierzykami. Nawet rajstopy założyły, bo to taka szczególna okazja była. 

Ula trafiła do klasy A, pani Nowakowa, ponoć najlepsza spośród nauczycielek nauczania początkowego, wydawała się być bardzo surowa. Chuda, z okularami na nosie i groźnym spojrzeniem wzbudzała taki respekt, że nawet rodzice się prostowali. Nie ma co, wtedy nauczyciel to był ktoś. Uli mimo poważnej miny nauczycielki szkoła bardzo się podobała. Podłoga pachniała pastą, a deski lekko skrzypiały gdy się po nich szło. Drewniane ławki pamiętały wszystkich uczniów, którzy to namiętnie i po kryjomu zostawiali na nich swoje ślady, ryzykując karę. Najczęściej ci pechowi obrywali kantem linijki w wewnętrzną stronę dłoni. Mimo to warto było. Pobolało trochę, a pamiątka była na zawsze. 

Ula dwa razy dostała taką linijką. Pierwszy raz w siódmej klasie, gdy pani Kowalska od matematyki przyłapała ją jak daje ściągać Zosi, swojej koleżance z ławki, a prywatnie najlepszej przyjaciółce. Zosia była świetna z polaka i ruska, ale matematyki nie rozumiała za grosz, toteż Ulka ją ratowała jak tylko mogła. Wiedziała że ojciec Zosi milicjant, lał Zośkę pasem, gdy ta przyszła do domu z nędzną trójczyną. O dwójce nie wspominając. Wtedy to by ją chyba zakatował. Dała więc spisać zadanie i o dziwo pani Kowalska to zauważyła. Dziewczyny musiały zostać po lekcji i posłusznie wyciągnąć ręce przed siebie. Dłoń otwarta, zęby zaciśnięte, wargi przygryzione. Z dumą trzeba było ponieść karę. Uli spłynęło kilka łez po poliku. Zosi nie. Przywykła. Ojciec gorzej ją lał. 

Po lekcjach tego dnia poszły na plażę. Miały tam swoje ulubione miejsce. Gadały o wszystkim, szukały muszelek, moczyły stopy. To wtedy Zosia pierwszy raz przyznała się, że ojca to ona nienawidzi. Że ta linijka to jak nagroda, bo pas na gołą skórę bardziej boli i piecze. A najbardziej pali wstyd, gdy te majtki trzeba ściągać… Tego nie da się wymazać...

Drugi raz kant linijki Ula poczuła, gdy uciekły z Zosią na wagary do kina Delfin w Oliwie. Puszczali wtedy jakiś fajny film, a one tak bardzo chciały go obejrzeć. Lekcje miały długo tego dnia, więc do szkoły nie przyszły. Babcię ubłagały o usprawiedliwienie, ta się zgodziła, choć trochę kręciła nosem. Poszły, zadowolone, przejęte, ale przed kinem ktoś je zobaczył i uprzejmie doniósł w szkole, jak to chore paradują do Delfina. Ula całą winę wzięła na siebie. Cudem tym razem pani Wojciechowska, rodzicom Zosi nic nie powiedziała. Chyba, domyślała się, że jej tata to pasa nie tylko do spodni używa. Ulę kryła babcia. Udało się wyjść zatem z całej tej kinowej akcji bez szwanku. Zośka nie przyznała się przyjaciółce, że w nocy tak się bała, że wszystko się wyda, a ojciec ją spierze i że z nerwów zmoczyła prześcieradło. 

Przyjaźń Ulki i Zośki ze szkolnej ławy przetrwać miała lata. Dziewczyny były nierozłączne. Jako małe dziewczynki, mieszkając niedaleko siebie, skakały na podwórku w gumę, bawiły się w chowanego, grały w klasy. Potem ukochały sobie plażę na Jelitkowie. I to tam mówiły sobie sekrety, plotły warkocze, robiły po kryjomu makijaże i paliły podebrane zosinemu ojcu papierosy.

Obie poszły do tego samego liceum, znamienitej piątki w Oliwie. Świetna renoma, tradycja, wspaniali profesorowie. Przeżyły tam cudowne cztery lata, chłonąc atmosferę Trójmiasta. Latem z niecierpliwością czekały na Jarmark Dominikański. Ula po dziś dzień ma rzemyki, kolczyki czy bransoletki z wyrobów rzemieślniczych, jakie wtedy właśnie kupowała. Co roku zresztą coś kupuje i powiększa kolekcję. Z Zośką chodziły do kina Kameralnego czy Teatru Wybrzeże, po przedstawieniu kłócąc się o to który z aktorów był lepszy. Chadzały też na słynne konfrontacje. To była uczta dla duszy i intelektu! 

Bunt przeciw otaczającej je rzeczywistości był ogromny. Chciało się swobody, dostatku i poczucia bezpieczeństwa i choć w domu Uli tego nigdy nie brakowało to czuła tęsknotę za przestrzenią. Burą rzeczywistość kolorować pomagała Marysia szyjąc córce i jej przyjaciółce cudne ubrania. Spodnie dzwony, trencze, plisowane spódnice koniecznie w kratę, wymyślne bluzki z bufkami czy kołnierzykami. Bajka. Na studniówkę uszyła córce granatową sukienkę w białe grochy. Mało Ulki na bal nie wpuścili, bo przecież biała bluzka i granatowa spódnica być powinna. Tym razem to Zosia uratowała przyjaciółkę, przekonując dyrekcję. Co powiedziała, nie wiadomo. Wiadome natomiast było, że wszystkie dziewczyny zazdrościły Uli tej kiecki, bo była prosta i ekstrawagancka zarazem.

Ach, co to było za życie! Skromne, bo czasy trudne, ale mimo to barwne, pełne życzliwości i ciepła. I to morze. Zawsze obecne, szumiące i tajemnicze. Bez niego dziewczyny nie wyobrażały sobie swoich spotkań. Ono było świadkiem wszystkiego i niczym wierny przyjaciel każdy sekret zachowywało dla siebie, łagodnym szumem obiecując dyskrecję. 

Komentarze

Popularne posty