Życie pewnej gdańszczanki w pięciu aktach - akt 5


Obraz congerdesign z Pixabay


Akt 5

Gdańsk 2019, Szkoła Wyższa Ateneum, dojrzała kobieta, o dużych niebieskich oczach, elegancka, szczęśliwa, która właśnie staje się kobietą spełnioną - Jak to Ursa Minor dyplom obroniła


Ula wybiegła z ceglanego gmachu szkoły wyższej przy Błędniku. Cała w skowronkach, szczęśliwa, lekka. Był lipiec, upalny dzień, a ona w opiętych spodniach w kwiaty i białej bluzce. Wyglądała ślicznie.

Na zewnątrz czekał przyprószony już siwizną Krzysztof, Maciek z żoną i dwójką szkrabów i Marysia, dziarsko się trzymająca. Każdy z bukietem kwiatów, różnych, tak żeby nudno nie było.

Ula w końcu się obroniła. Po tylu latach! Wychowała syna, pomagała przy wnukach, opiekowała się mamą i teściową (do zeszłego roku). Teraz znalazła czas i siłę, by ukończyć ukochane studia. Tak dla siebie, by samej sobie zrobić prezent na okrągłe urodziny. Dała radę. Była jedną z najlepszych studentek na roku. Najstarszą i najbardziej lubianą.

Krzysztof przytulił ją mocno. Maluchy wycałowały. Nie musiała nic mówić, wiadomo było, że zdała. Całą rodziną skierowali się ku Długiej. Taki sukces trzeba było objeść porządnym deserem. Ulka uwielbiała Pikawę, w której to regularnie bywała od kilku lat niezmiennie zamawiając herbatę Kłapouchego i ciasto o wdzięcznej nazwie Bambo w lesie. Nieważne, że szło w biodra. Przyjemność była tego warta. Po deserze udali się na Długi Targ. Gdańsk tętnił życiem. Słychać było śmiech, różne języki. Jak Ula to uwielbiała! Potem poszli wzdłuż Motławy, Długim Pobrzeżem aż do kładki.

Zośka zadzwoniła oczywiście i trzeba jej było wszystko opowiedzieć z detalami. Ona studia skończyła o czasie. Teraz pracowała w liceum jako polonistka. Bardzo lubiana, wymagająca i karząca uczniów co najwyżej spojrzeniem, a nie linijką. Janek też już nie pływał. Nadal wszyscy się przyjaźnili, pomagali jak tylko trzeba było. Takich ludzi jak Zośka i Janek to ze świecą szukać. Ula zaprosiła ich na wieczór chcąc świętować swoje magiczne trzy literki mgr przed nazwiskiem. Póki co zamierzała z rodziną delektować się Gdańskiem.

Jak ten Gdańsk się zmienił. Był coraz piękniejszy, oddychał, żył, rozwijał się. I w ogóle się jej nie nudził, choć była na Długiej milion razy. Z niecierpliwością czekała na Jarmark, by znów dokupić jakąś biżuterię do kolekcji. Miała już pokaźną szkatułkę swoich dominikańskich skarbów.

Korzystała z dobrodziejstw miasta ile tylko mogła. W jej życiu Gdańsk był zawsze obecny. Był nie tylko barwnym tłem. Był świadkiem wszystkiego tego, co robiła i przeżywała. 

Z Krzysiem jeździli tu na rowerach, chodzili z kijkami po Trójmiejskim Parku Krajobrazowym, akumulatory ładowali na plaży na Jelitkowie. Chadzali do Teatru Wybrzeże, Szekspirowskiego czy Opery Bałtyckiej. W Gdańsku było wszystko, czego potrzebowali i co kochali. Była rodzina, wspaniałe miejsca, stare i nowe, potężne eleganckie gmachy i nowoczesne, designerskie bryły. Rozrywka, kultura, edukacja. Morze możliwości jak mawiają. I to morze właśnie nieodłącznie z miastem było niemym, ale szumiącym świadkiem jej życia. Bo kto powiedział że morze nie może? Przecież morze może! A w chwili wątpliwości zawsze może nad morze?

Podoba Ci się ta historia?
Podaj ja dalej.
Zostań na mojej stronie Poli Ann
Nie będziesz żałować:)
Image by Pixabay

Życie pewnej gdańszczanki w pięciu aktach - akt 4

Image on Pixabay


Akt 4 

Gdańsk i Sopot, 1982 Sopockie Molo Grunwaldzkiej, młoda dziewczyna o dużych niebieskich oczach, w zwiewnej sukience w kwiaty, która właśnie staje się narzeczoną - Jak to Ursa Minor za mąż poszła
 
Krzysiek oświadczył się nagle. Ula niczego się nie spodziewała. Poszli jak zwykle na kebab do Sopotu, potem na molo. Tym razem sami, bo ponoć Zosi i Jankowi coś wypadło. I na tym molo, wczesną wiosną Krzysiek po prostu klęknął przed Ulą i poprosił ją o rękę. Pierścionek miał po babci. Mama mu dała, kiedy się przyznał, jakie ma zamiary. Złoty z dużym niebieskim oczkiem. Ula zakochana po końcówki włosów oczywiście się zgodziła. Rodzicom mieli powiedzieć przy najbliższej okazji, uroczyście, z kwiatami i zapytaniem, czy Krzysztof może Urszulę pojąć za żonę. I tak też się stało. Krzysiek będąc na niedzielnym obiedzie u Uli sprawił, by tradycji stało się zadość. Potem w imieniu rodziców zaprosił przyszłych teściów i dziadków swojej narzeczonej do siebie, by rodziny się zapoznały. No i uradzili, ślub w Katedrze Oliwskiej, a wesele u Krzyśka w domu, bo jego rodzice ładny dom mieli, a że młodzi chcą to może na lato lub jesień dałoby radę. Albo na święta. I się zaczęło, szycie sukienek, garsonek, garniturów, bo do cywilnego i kościelnego przecież trzeba było. Marysia wszystkim wszystko szyła. Trzeba było zorganizować wódkę, mięsa i wszelkie inne niezbędne rzeczy, jakie do ślubu i wesela były potrzebne. Buty młodzi szyli na Garncarskiej, bo tam był świetny szewc, na hali w Gdyni Ula kupiła dodatki, a prezenty dla przyszłych nowożeńców goście kupowali w domach towarowych Sezam i Neptun. Dzięki godzinom spędzonym w kolejkach i znajomościom Ula i Krzysiek dostali zastawę stołową, kryształy, sztućce, czajnik i dywan nawet. Na tamten czas luksusowe prezenty. Świadkami byli oczywiście Zośka i Janek, którzy chcieli pójść w ich ślady i pobrać się mieli zamiar rok później. 

Październik, bo na ten miesiąc wypadł ślub kościelny Uli i Krzysia, był wyjątkowo ciepły. Okazała Katedra, Park Oliwski w tle i szum Potoku. Miejsce wręcz wymarzone, by przysięgać sobie miłość do grobowej deski. Nawet ta noc październikowa była łaskawa, łagodna, więc goście weselni mogli śmiało wyjść na ogródek. 

Wesele było nieduże, ale udane i uroczyste. Nowożeńcy mieli sporo szczęścia, nie musieli czekać na żadne mieszkanie. Zamieszkać mieli w domu u Krzysia, gdzie rodzice szykowali im osobną górę. Nie trzeba było brać więc jak Zośka z Jankiem kredytu dla młodych małżeństw ani stać w kolejkach w spółdzielni. Ula szybko zaszła w ciążę i musiała wziąć dziekankę. Z brzuchem na uczelnie w tamtych czasach nie bardzo było chodzić, choć czuła się świetnie i pięknie wyglądała. Obie babcie szalały. Marysia szyła ubranka, a mama Krzysia, Halinka, kupowała wyprawkę w znanym Tomciu Paluchu. 

Ula urodziła Maćka na Klinicznej – najlepszym naówczas szpitalu. Maciek słabo przybierał na wadze, miał biegunki. Nie spał po nocach. Okazało się, że musi być na diecie bezglutenowej. To był cios. Marysia znów szyła jak szalona, by na czarnym rynku cokolwiek zdobyć dla wnuczka. Druga babcia zaś godzinami stała w kościele w kolejce po dary z Caritasu, żeby móc dostać dla małego kaszki bezglutenowe, kilka pampersów i bobofruty. Szczęście w nieszczęściu, że na kartki dzięki małemu Ula mogła kupić wszystko w pierwszym gatunku i większej ilości. Na studia póki co nie wracała. Mały potrzebował opieki, a na żłobek, a potem przedszkole jako bezglutenowiec nie miał szans. Krzysiek musiał wypłynąć w rejs, Ula została sama i nie wie do dziś dnia jakby sobie ze wszystkim poradziła gdyby nie mama, teściowa i babcia. Z Zośką chodziła na spacery do Parku Oliwskiego albo nad morze. Chadzały czasem do kawiarni albo na nieśmiertelny kebab do Sopotu. Ula bardzo tęskniła, Krzyśka nie było miesiącami, telefon na kilka sekund raz na parę tygodni, bo rozmowy były szalenie drogie. Samotnie spędzała święta, urodziny, rocznice i wieczory. Czasem chciało się przytulić, zjeść coś razem, kłócić nawet, ale trzeba było na to czekać. Nie liczyły się pieniądze. Owszem Krzysztof dobrze zarabiał i przywoził cuda z tej zagranicy. Można było to nieźle sprzedać, za dolary kupić nową lodówkę, pralkę albo super zabawki dla małego w Baltonie czy Pewexie, a potem samochód. Nic jednak nie było w stanie zastąpić obecności męża i taty w domu. Kiedy zmarł teść Ula została sama ze schorowaną teściową. Odwiedzała rodziców i dziadków kilka razy w tygodniu. Pomagała jednej i drugiej mamie. Z Zośką dzieliła los żony marynarza, które zrozumieć mogła tylko inna taka żona. Z boku patrząc to one miały eldorado. Kasa była, pracować nie musiały, na ciuchy miały, babcie do pomocy były. Nic tylko wiernie czekać na męża i zaszaleć od czasu do czasu w Sopocie. Nikt nie rozumiał tęsknoty za ukochanym mężem, strachem o jego bezpieczeństwo, walką o życie codzienne bez męskiego ramienia, gdy trzeba było być matką i ojcem jednocześnie. Jak rodziło się dzieci, gdy tata był w rejsie, organizowało chrzciny, pogrzeby i komunie. Gdy prowadziło się dzieci do szkoły, robiło zakupy, prosiło sąsiada o pomoc przy cieknącym kranie. I jak ból samotności rozrywał serce na kawałki. Mimo tego blichtru życie żony marynarza najprostsze nie było. Ale co pozostało Ursie Minor innego jak dzielnie walczyć z trudną polską rzeczywistością lat osiemdziesiątych, smutki powierzać falom Bałtyku, i kochać, i czekać na miłość swojego życia?

Życie pewnej gdańszczanki w pięciu aktach - akt 3

Obraz Moni Mckein z Pixabay

Akt 3 

Gdańsk, rok 1978, Uniwersytet Gdański, Oliwa, budynek skwerek przed budynkiem Wydziału Filologiczno-Historycznego, młoda dziewczyna o dużych niebieskich oczach, w bluzce w kratkę i plisowanej spódniczce, która właśnie staje się studentką – Jak to Ursa Minor studentką została 

Dziewczyny stały pod uniwerkiem czekając na listy. Zośka startowała na polonistykę, a Ula na anglistykę. Marzył się jej wielki świat. Obie po rosyjsku mówiły świetnie i mogłyby go studiować, jednak ówczesna sytuacja sprawiała, że ruskiego się nie znosiło. Ula chodziła potajemnie na korepetycje do pani Jankowiak, która w Wielkiej Brytanii się wychowała, zakochała w Polaku i przyjechała z nim do Gdańska. Chyba nigdy do końca nie pogodziła się ze stratą wolności. Była świetnym nauczycielem, pobierała niemałe sumki za lekcje, ale warto było. Ula się dostała. Stała pod gmachem Wydziału Filologiczno-Historycznego i ryczała jak bóbr. Zośka, znając przyjaciółkę, tylko się śmiała. Inni patrzyli z litością myśląc, że oto tej sierotce noga się powinęła. A Ulka płakała ze szczęścia. Studiować angielski! Jakby właśnie otworzyła okno na świat. Marzyła o tym od dawna. W końcu przekręciła klamkę i je otworzyła. To było niesamowite. 
Zośka też się dostała. Nie dziwota, z polskiego była świetna. Wypracowania pisała wszystkim w klasie, często na przerwie. Najpiękniej recytowała wiersze i grała w przedstawieniach. Ojciec nie był zbyt zadowolony, że na takie studia chciała iść. Wolałby aby do pracy poszła albo na kasjerkę. To był zawód! I w kolejkach stać by nie trzeba było ani łapówek dawać. Córka by wszystko załatwiła. A tak, jeszcze roboty nie znajdzie. Ale Zośka się uparła i o dziwo ojciec jej nie zlał tym razem. 

Wtedy to zaczął się kolejny etap w życiu dziewczyn. Czas intensywnej nauki, poznawania życia i nowych ludzi, szukania własnej drogi. Miłości, fascynacji i rozpaczliwej tęsknoty za wolnością, której braki tak boleśnie wtedy odczuwano.
Młodość spędziły nie tylko w salach uniwersytetu. Uwielbiały ŻAKa. Boże jakie tam były koncerty! Zośka epopeje to by o nich pisać mogła. Na dyskoteki wymykały się do Rudego Kota lub Non Stopu w Sopocie, by po tańcach czasem siedzieć na plaży do wschodu słońca. To w Sopocie poznały chłopaków ze Szkoły Morskiej. Byli znajomymi ich koleżanek i kolegów z roku. I tak się stało, że dwie najbliższe przyjaciółki wpadły po uszy, na raz. Zośka zadurzyła się w Janku, Ula w Krzyśku. Wszędzie chodzili we czwórkę jeśli tylko mogli. I znów morze było świadkiem ich radości, marzeń, planów i obaw, co przyniesie nowy dzień. 

Chłopaki będąc w Morskiej odbywali jednocześnie służbę wojskową. Dziewczyny ciągle kursowały między Gdynią a Gdańskiem. Ula zakochała się na zabój. Zośka zresztą też. U niej jednak problem był inny. Swoją miłość trzymała w sekrecie. Jakby się ojciec dowiedział to albo zlałby jej skórę albo dałby szlaban chyba do końca życia. Ula więc znów przyjaciółce ratowała cztery litery. Dziewczyny były nierozłączne, zresztą Zośka niemal całe dnie siedziała na Grunwaldzkiej. Marysia szyła dziewczynom super ciuchy, a one jej robiły reklamę na uczelni. Ubrania były dobrą walutą wymienną w tamtych czasach, kiedy to w sklepach nic nie było albo dniami się za czymś stało. Babcia Uli dbała o ich żołądki, dziadek może za dużo w tym babińcu nie mówił, ale był obecny i gotowy do pomocy. Namiętnie grał z zięciem w karty albo w chińczyka. I o wykształcenie historyczne dziewcząt dbał jako stoczniowiec. 

Ogłoszenie stanu wojennego rozdzieliło pary. Chłopcy musieli dłużej odbywać służbę wojskową. Życie zmieniło się o sto osiemdziesiąt stopni, a Zośka coraz bardziej nienawidziła ojca, który na matce odreagowywał swoje zawodowe frustracje. Był w oddziałach ZOMO, lał ludzi zimną wodą, bił pałami, przesłuchiwał internowanych. W latach dziewięćdziesiątych i później miał się czego wstydzić. Zrehabilitował się jednak w oczach córki. Gdy jej chłopaka internowano, bo działał bardzo aktywnie w podziemiu, posłuchał płaczącej Zośki i o dziwo nie zlał jej, ale swoimi sposobami załatwił wypuszczenie Janka. Zosia dowiedziała się o tym po latach i zdążyła przed śmiercią ojca powiedzieć mu Dziękuję tato.

Podoba Ci się ta historia?
Podaj ja dalej.
Zostań na mojej stronie Poli Ann
Nie będziesz żałować:)

Image by Pixabay

Życie pewnej gdańszczanki w pięciu aktach - akt 2


Obraz Pexels z Pixabay



Akt 2 
Gdańsk, rok 1966, Szkoła Podstawowa przy Alei Sprzymierzonych, w oczy rzuca się mała siedmioletnia dziewczynka, o wielkich niebieskich oczach, w ślicznej bluzeczce i spódniczce, która właśnie staje się uczennicą - Jak to Ursa Minor do szkoły poszła 

Ula w dwóch warkoczykach, białej bluzce z kołnierzykiem i plisowanej granatowej spódniczce wyglądała tak poważnie. Przed chwilą się urodziła a tu już nadszedł czas by szła do szkoły. Marysia wcześniej zdobyła materiały, poszyła córce fartuszki i ten komplet galowy, którego wszystkie koleżanki miały jej zazdrościć. Mama krawcowa w latach sześćdziesiątych to był skarb. Cała rodzina chodziła porządnie ubrana, a i grosza zawsze trochę wpadło. 

Szkoła była wytworna i taka poważna. Mieściła w starym zabytkowym budynku. Mama i babcia zaprowadziły Ulę będąc nie mniej przejęte niż ona. Też w nowych sukienkach uszytych z taniego materiału, z kołnierzykami. Nawet rajstopy założyły, bo to taka szczególna okazja była. 

Ula trafiła do klasy A, pani Nowakowa, ponoć najlepsza spośród nauczycielek nauczania początkowego, wydawała się być bardzo surowa. Chuda, z okularami na nosie i groźnym spojrzeniem wzbudzała taki respekt, że nawet rodzice się prostowali. Nie ma co, wtedy nauczyciel to był ktoś. Uli mimo poważnej miny nauczycielki szkoła bardzo się podobała. Podłoga pachniała pastą, a deski lekko skrzypiały gdy się po nich szło. Drewniane ławki pamiętały wszystkich uczniów, którzy to namiętnie i po kryjomu zostawiali na nich swoje ślady, ryzykując karę. Najczęściej ci pechowi obrywali kantem linijki w wewnętrzną stronę dłoni. Mimo to warto było. Pobolało trochę, a pamiątka była na zawsze. 

Ula dwa razy dostała taką linijką. Pierwszy raz w siódmej klasie, gdy pani Kowalska od matematyki przyłapała ją jak daje ściągać Zosi, swojej koleżance z ławki, a prywatnie najlepszej przyjaciółce. Zosia była świetna z polaka i ruska, ale matematyki nie rozumiała za grosz, toteż Ulka ją ratowała jak tylko mogła. Wiedziała że ojciec Zosi milicjant, lał Zośkę pasem, gdy ta przyszła do domu z nędzną trójczyną. O dwójce nie wspominając. Wtedy to by ją chyba zakatował. Dała więc spisać zadanie i o dziwo pani Kowalska to zauważyła. Dziewczyny musiały zostać po lekcji i posłusznie wyciągnąć ręce przed siebie. Dłoń otwarta, zęby zaciśnięte, wargi przygryzione. Z dumą trzeba było ponieść karę. Uli spłynęło kilka łez po poliku. Zosi nie. Przywykła. Ojciec gorzej ją lał. 

Po lekcjach tego dnia poszły na plażę. Miały tam swoje ulubione miejsce. Gadały o wszystkim, szukały muszelek, moczyły stopy. To wtedy Zosia pierwszy raz przyznała się, że ojca to ona nienawidzi. Że ta linijka to jak nagroda, bo pas na gołą skórę bardziej boli i piecze. A najbardziej pali wstyd, gdy te majtki trzeba ściągać… Tego nie da się wymazać...

Drugi raz kant linijki Ula poczuła, gdy uciekły z Zosią na wagary do kina Delfin w Oliwie. Puszczali wtedy jakiś fajny film, a one tak bardzo chciały go obejrzeć. Lekcje miały długo tego dnia, więc do szkoły nie przyszły. Babcię ubłagały o usprawiedliwienie, ta się zgodziła, choć trochę kręciła nosem. Poszły, zadowolone, przejęte, ale przed kinem ktoś je zobaczył i uprzejmie doniósł w szkole, jak to chore paradują do Delfina. Ula całą winę wzięła na siebie. Cudem tym razem pani Wojciechowska, rodzicom Zosi nic nie powiedziała. Chyba, domyślała się, że jej tata to pasa nie tylko do spodni używa. Ulę kryła babcia. Udało się wyjść zatem z całej tej kinowej akcji bez szwanku. Zośka nie przyznała się przyjaciółce, że w nocy tak się bała, że wszystko się wyda, a ojciec ją spierze i że z nerwów zmoczyła prześcieradło. 

Przyjaźń Ulki i Zośki ze szkolnej ławy przetrwać miała lata. Dziewczyny były nierozłączne. Jako małe dziewczynki, mieszkając niedaleko siebie, skakały na podwórku w gumę, bawiły się w chowanego, grały w klasy. Potem ukochały sobie plażę na Jelitkowie. I to tam mówiły sobie sekrety, plotły warkocze, robiły po kryjomu makijaże i paliły podebrane zosinemu ojcu papierosy.

Obie poszły do tego samego liceum, znamienitej piątki w Oliwie. Świetna renoma, tradycja, wspaniali profesorowie. Przeżyły tam cudowne cztery lata, chłonąc atmosferę Trójmiasta. Latem z niecierpliwością czekały na Jarmark Dominikański. Ula po dziś dzień ma rzemyki, kolczyki czy bransoletki z wyrobów rzemieślniczych, jakie wtedy właśnie kupowała. Co roku zresztą coś kupuje i powiększa kolekcję. Z Zośką chodziły do kina Kameralnego czy Teatru Wybrzeże, po przedstawieniu kłócąc się o to który z aktorów był lepszy. Chadzały też na słynne konfrontacje. To była uczta dla duszy i intelektu! 

Bunt przeciw otaczającej je rzeczywistości był ogromny. Chciało się swobody, dostatku i poczucia bezpieczeństwa i choć w domu Uli tego nigdy nie brakowało to czuła tęsknotę za przestrzenią. Burą rzeczywistość kolorować pomagała Marysia szyjąc córce i jej przyjaciółce cudne ubrania. Spodnie dzwony, trencze, plisowane spódnice koniecznie w kratę, wymyślne bluzki z bufkami czy kołnierzykami. Bajka. Na studniówkę uszyła córce granatową sukienkę w białe grochy. Mało Ulki na bal nie wpuścili, bo przecież biała bluzka i granatowa spódnica być powinna. Tym razem to Zosia uratowała przyjaciółkę, przekonując dyrekcję. Co powiedziała, nie wiadomo. Wiadome natomiast było, że wszystkie dziewczyny zazdrościły Uli tej kiecki, bo była prosta i ekstrawagancka zarazem.

Ach, co to było za życie! Skromne, bo czasy trudne, ale mimo to barwne, pełne życzliwości i ciepła. I to morze. Zawsze obecne, szumiące i tajemnicze. Bez niego dziewczyny nie wyobrażały sobie swoich spotkań. Ono było świadkiem wszystkiego i niczym wierny przyjaciel każdy sekret zachowywało dla siebie, łagodnym szumem obiecując dyskrecję. 

Życie pewnej gdańszczanki w pięciu aktach - akt 1

Obraz Nathalie Heuvel z Pixabay




Akt 1 

Gdańsk, rok 1959, ul. Grunwaldzka, stary blok, nieduże mieszkanie, a w nim młoda dziewczyna, o wielkich niebieskich oczach, która właśnie staje się matką – Jak to Ursa Minor na świat przyszła 

W małym bloku wielorodzinnym na świat przychodzi dziewczynka. Przy porodzie pomaga sąsiadka. Kogo wtedy było stać na prywatną pielęgniarkę albo doulę? Maria zacisnęła więc zęby i urodziła. Prześcieradła były już wygotowane i naszykowane. Nożyce tak samo. Mąż wyszedł z domu. Kto to słyszał, by chłop przy porodzie pomagał? Kumpli znalazł i od razu na piwo poszli, aby dzieciaka opić. 

Noworodek jest chudziutki i drobniutki, ale wrzeszczy z całych sił. To dobrze. Zdrowa dziewucha będzie. Waży chyba niewiele ponad dwa kilogramy. Maria zmęczona, ale szczęśliwa. Podwójnie, dziecko zdrowe, a i sam poród nie trwał tyle co u Bożenki, sąsiadki z góry. Dwie doby dziewczyna się męczyła. Dziecko sine się urodziło. I nie wiedzą, jak się będzie rozwijać. 

Maria już wszystko wcześniej poszykowała. Cudem zdobyła śpioszki i kaftaniki, a mąż za niemałe pieniądze pieluchy tetrowe. Dziadek na strychu wyszykował kołyskę, taką extra lux, drewnianą, solidną. Cała rodzina czekała na potomka. Piotr, przyszły tata i Władek, przyszły dziadek chyba po cichu liczyli na chłopaka. Wiadomo, chłopom lepiej na świecie. A dziewczynę to za mąż trzeba wydać, posag dać i pilnować, gdy krwi pierwszej dostanie. 

A tu niespodzianka. Marysia powiła córeczkę. Chude toto było, ale babcia Halinka, kucharka z zawodu, o córkę dbać zamierzała, więc wiadome było, że Marysię podkarmiać będzie. Wtedy to mleko treściwsze, a więc dziecko zdrowsze. 

Tak też się stało. Mała Ula chyba chciała mamie i tacie trosk zaoszczędzić. Mleko ssała pięknie, rosła jak na drożdżach, choć do pultasa sporo jej brakowało. Spała dużo, więc mama i babcia mogły się robotą zająć. A tej, choć w bloku mieszkały, to mało nie było. Samo pranie, w pralni na ostatnim piętrze zajmowało cały dzień. Zakupy, gotowanie, sprzątanie. Marysia szkołę dla krawcowych skończyła to szyła też trochę, żeby w domu grosza nie brakowało. Mieszkali wszyscy na kupie. Maria z mężem i rodzicami. Na dwóch niedużych pokojach, z ciemną kuchnią i malutkim balkonikiem – rzygownikiem, jak to dziadek Władek zawsze mawiał wywołując w Marysi odruch takowy, że z owego balkonu zgodnie z jego niezbyt przyjemnym określeniem była gotowa skorzystać. 

Ula była grzecznym dzieckiem, zawsze uśmiechniętym. Mama i babcia w domu, więc do żłobka i przedszkola chodzić nie musiała. Mamusię chętnie podpatrywała, gdy ta godzinami siedziała przy maszynie. Wszyscy w okolicy wiedzieli, że marysine bluzki, sukienki, spodnie są znakomicie uszyte. Babci do garnków mała Ula też chętnie zaglądała. W wieku siedmiu lat pomagała przy obiedzie. Robiła też czasem śniadania czy kolacje. Zaradna była ta Ula. Drobna, a silna. Dopiero po iluś latach dowiedziała się co jej imię tak naprawdę znaczy – Ursa Minor – Mała Niedźwiedzica. Tym imieniem Marysia nieświadomie ją zaczarowała. Ula miała wyrosnąć na dziewczynę, a potem delikatną kobietę, która będzie umiała stawić czoła przeciwnościom losu i albo wyjść z tych walk zwycięsko albo choć na kolanach z podniesioną głową gotowa do dalszego działania.

BEZ SŁÓW


Image on Pixabay by Stock Snap

Słowa. Słowa mają moc. Są potężne. 
Można nimi wywołać lub zakończyć wojnę.
Wyznać miłość albo oznajmić jej brak. 
Przywitać i pożegnać.
Pocieszyć lub zranić. 
Zezłościć, uspokoić.
Obrazić albo przeprosić.
Uradować czy zasmucić.
Rozbawić, zdenerwować.
Okłamać lub olśnić.
Zwieść, zaskoczyć, uratować, pogrążyć.
Zniszczyć, pomóc, naprawić coś. 
Wypowiedziane czy pisane mają ogromną moc sprawczą, a czasem tak naprawdę mogą nie oznaczać nic. 

Bo czymże jest "kocham Cię", jeśli patrzy się na partnera ze znudzeniem i myśli o kimś innym?

A "pomogę Ci", jeżeli nie ma się czasu tej pomocy udzielić. 

"Nienawidzę Cię", choć tak naprawdę kocha się całym sobą, po same rzęsy?

"Ślicznie wyglądasz", podczas gdy wypowiada się te słowa nieszczerze.

"Masz rację. ", gdy mówimy dla świętego spokoju, bo już gadać się nam nie chce. 

"Wszystko w porządku ", gdy życie ci się wali i nic nie jest w porządku. 

"Jesteś głupi/-a", bo tak łatwiej odeprzeć atak.

"Nie mam czasu ", a tak naprawdę ten czas masz...

Czasem chyba lepiej zrezygnować ze słów. Więcej powie spojrzenie, jakim Cię obdarzył i już wiedziałaś, że kocha, choć boi się do tego przyznać. 

Gest, kiedy ona otula go kocem, choć wcześniej kłócili się ostro. 

Gdy ktoś się zjawił niespodzianie i poskładał Cię do kupy. 

Jak odszedł, choć jeszcze wczoraj serenady śpiewał obiecując niebo na ziemi. 

Ten uśmiech, który po prostu zrobił Ci dzień. 

Uścisk lub przytulenie, które tyle może powiedzieć.

Tak, bez słów czasami lepiej się dogadać. Wtedy wszystko jest jasne. Jeden odruch znaczy czasem więcej niż wyrazy, których używamy nie zawsze zgodnie z przeznaczeniem, w złości, emocjach, smutku lub euforii. Jeden gest, przelotne spojrzenie, lekki uśmiech, delikatny uścisk. Niby nic, ułamek sekundy, ledwo zauważalny, a może mieć siłę rażenia, moc wulkanu, wagę miliona słów. 

PÓŁKA



Obraz melancholiaphotography z Pixabay

Najlepszy komplement jaki współczesna kobieta może usłyszeć? No dawajcie przykłady! Słucham. Może takie:

Masz piękne oczy, tonę w ich głębi! - bzdura. 

Uwielbiam Twoje włosy! - słabe. 

Masz świetne nogi? - słyszałam milion razy. 

Jesteś moim aniołem, spadłaś z nieba specjalnie dla mnie. - masakra. 

Masz super ciało. - każda ma.

Cudny uśmiech. - no raczej.

Ale aksamitna skóra. - hmm, niezłe, ale i tak oklepane. 

Jesteś miss. - k...wa no pewnie, że jestem. 

Jesteś cudowna. - też mi odkrycie. 

Zajebiste cycki... - wiem. 

Ten Twój tyłek. - no mój i co z tego?

Słodziak jesteś - Ja pierdzielę, co ja szczeniak jestem albo bobas w pieluszce?

A teraz ostrzej, takie wpisy są kierowane do nas w przestrzeni wirtualnej:

Wziąłbym Cię, ociekasz seksem, już Cię widzę w różnych pozycjach... - tych wulgarniejszych ze względu na kulturę słowa tu obowiązującą tu nie przytoczę.

Wszystko o ciele, wyglądzie, aparycji. No do cholery jasnej tylko ciało? Serio tylko mięso tworzy kobietę? Piersi, biodra, nogi, doopa, twarz i włosy to wszystko, co ją definiuje??? Is that all? Serio? Nic więcej? Null? Zero? A na jakikolwiek wysiłek co niektórych panów stać? Czy ocena niewiasty kończy się na jej dekolcie, w porywach do oczodołów lub kierując się w drugą stronę - do pośladków?

No i rozrachunek raczej smutny będzie, bo w większości sytuacji płeć przeciwna ocenia tylko i wyłącznie naszą powierzchowność. I lepiej żeby się kobieta za dużo nie mówiła, bo jeszcze nie daj Boże rozmawiać z nią trzeba będzie, a to już wysiłku wymagać może...

No słabo...Na szczęście jest jakaś część mężczyzn, która ceni nie tylko cielesność. Gdzie i jak oni się uchowali to ja pojęcia bladego nie mam. W kopalni? Kanałach, jaskini? Nieważne, grunt, że istnieją. Jeden z nich użył ostatnio takiego określenia:

Tamta dziewczyna była niesamowita. Moja półka intelektualna. Przy niej czułem się swobodnie. Nie udawałem nikogo. A tematy nam się nie kończyły....

Ja pierdzielę. Można? Da się? To realne czy mi to się przyśniło?

Jednak można spojrzeć wyżej niż tylko w te oczy które są pod bluzką? Patrzeć na kobietę jak na człowieka, a nie na zdobycz służącą do cielesnych rozkoszy?

Ano da. Uff, nie zwariowałam. Dodam jedynie, że autorem powyższych słów nie jest Dalajlama ani jakiś Papa Smerf. To student, lat dwadzieścia kilka, zdrowy na umyśle i ciele, trochę romantyczna dusza, wrażliwy na piękno kobiet także. Jak on się uchował w dobie insta, tik toka, fejsa i tindera, i  innych, podobnych  wynalazków? 

Nie wiem. Ale żyje, ma się dobrze. Nie wymyśliłam go. Czyli jakaś nadzieja dla nas Dziewczyny jeszcze jest. Oby tylko ten jegomość to nie był dinozaur i miejmy nadzieję, że takich facetów, którym chce się z kobietą obcować także intelektualnie jest więcej. I to nie tylko wśród studentów pochowanych gdzieś pod ziemią...













KOMPLEMENT

  - Ładna sukienka. - No coś ty, stara. - Ślicznie dziś wyglądasz. - Nie przesadzaj. - Do twarzy ci w tych okularach. - E tam. Zwykłe oksy. ...