PORTRET KOBIETY (ZA)KOCHANEJ

Obraz StockSnap z Pixabay 


Martyna tydzień przed obroną pracy magisterskiej zerwała ze swoim chłopakiem. Byli ze sobą od liceum, znali się jak łyse konie, wszyscy już dawno czekali tylko na ich ślub. Martyna czuła jednak podskórnie, że nie chce być z Łukaszem do końca życia. Niby wszystko grało, rodziny zapoznane, szerokie kręgi wspólnych przyjaciół. Parę razy jednak Łukasz zachował się na tyle dziwnie, że uznała, iż to nie ten jedyny.  Najbardziej zabolało, gdy w święta zostawił ją samą na stancji. Dopadła ją grypa, okrutna i rozłożyła ją na łopatki dokumentnie. Martyna uznała, że w takim stanie nie pojedzie do rodziców. Czuła się fatalnie i nie chciała nikogo zarazić podczas bieganiny po rodzinie swojej, i Łukasza.  Przy czterdziestu stopniach gorączki nie myśli się o karpiu, pierogach z grzybami ani eleganckiej kiecce.
Łukasz pojechał. Na kilka dni. Dokumentował spotkania rodzinne na fejsie, zbierał lajki. Martynę to zabolało. Co z tego, że zadzwonił i kupił jej ładny prezent. Była sama i już nie chodziło o święta, ale o fakt, że nigdy nie była tak chora. Wstanie do łazienki było nie lada wysiłkiem. Praktycznie nic nie jadła, trochę piła o ile miała siłę wstać. Wtedy coś w niej pękło. Zaczęła widzieć w Łukaszu wady, które wcześniej bagatelizowała. Zaczęło dochodzić między nimi do spięć, cichych dni, trzaskania drzwiami i rzucania mięsem. Nie tym z lodówki. A gdy tydzień przed obroną zrobił ma stancji ostrą balangę, choć prosiła, by przełożył to o kilka dni, bo naprawdę ma mnóstwo roboty i potrzebuje spokoju, po prostu ją zlekceważył. Wtedy, będąc po godzinach przemyśleń, spakowała się szybko i wylądowała u koleżanki. Łukasz znów uznał to za foch, okres, ewentualnie stres i był święcie przekonany, że Martyna wróci. Nie wróciła. Nie odbierała telefonów, nie opisywała na wiadomości. Na obronę poszła sama nie prosząc go już o wsparcie. O tym, że się obroniła, też już go nie poinformowała. Uznała, że nie chce faceta, który nie stoi obok niej, nie pomaga, nie słucha, nie pójdzie nawet na kompromis. Z Agatą świetnie się dogadywała i ku uciesze tamtej postanowiła dołożyć się do wynajmu mieszkania, i w nim pozostać. Wtedy to Łukasz pokazał na co go stać. Wśród znajomych i rodziny zaczął ją oczerniać. Zmienił wersję wydarzeń twierdząc, że to on z nią zerwał i wygonił ze stancji. Takie zachowanie tylko ją utwierdziło w przekonaniu, że dobrze zrobiła odchodząc. Plotek nie prostowała. Kto ją znał, wiedział, że słowa Łukasza przepełnione są kłamstwem. Ci, co mu uwierzyli, przestali być jej przyjaciółmi. Prosta selekcja dokonała się sama.

Po obronie znalazła pracę. Firma nieduża, atmosfera przyjazna aż chciało się do biura przychodzić. Martyna stare życie zostawiła poza sobą, choć Łukasz jeszcze przez kilka miesięcy nie dawał jej spokoju. Albo ją wyzywał albo błagał powrót. Tak czy siak, ani jedno ani drugie jej nie przekonywało. Skupiła się na pracy, uczyła się szybko, dostawała coraz to bardziej odpowiedzialne zadania. Było dobrze i spokojnie.

Błażeja poznała przypadkiem i to niezbyt szczęśliwym, bo uszkodziła mu auto swoim pozostawionym na luzie. Na mieście były duże korki, była spóźniona, spieszyła się i nie zaciągnęła ręcznego. Jej wysłużona fiesta dużych szkód nie narobiła, ale reflektor, zderzak i wgniecenie w drzwiach przecież same się nie naprawią. Gdy portier poinformował ją o zdarzeniu wybiegła z biura oblawszy się kawą. I taka to zdyszana, i brudna stanęła przed Błażejem. Ten widząc młodą, roztrzepaną dziewczynę, która pewnie wszystkiego się wyprze i będzie udawać niewiniątko, chciał wzywać policję. Nie oponowała. Była spokojna. Przyznała się do winy i chciała szybko załatwić sprawę, by móc wrócić do pracy. Ujęła go tym, że była taka konkretna. Nie mazała się, nie kokietowała. Na policję nie zadzwonił. Spisali oświadczenie, podpisali i każde wróciło do obowiązków. Martyna szybko o zdarzeniu zapomniała. Błażej niekoniecznie.

Zadzwonił po kilku dniach proponując kawę. Odmówiła. I być może nigdy by się nie spotkali, gdyby Martynie ukochana fiesta zechciałaby pewnego popołudnia odpalić. A że nie zechciała, a Błażej wcale nie przypadkiem był obok, to zaoferował pomoc. Tym razem to Martyna, może trochę kurtuazyjnie, zaproponowała kawę, ale Błażej w przeciwieństwie do niej, nie odmówił.

Tych kaw wypili chyba z tysiąc zanim poszła z nim na kolację. Broniła się przed uczuciem, bała rozczarowania w związku, ale Błażej był cierpliwy. A gdy dopadło ją przeziębienie robił zakupy, gotował jej rosół i przełożył spotkania z pracy. W jego obecności poczuła się bezpiecznie. Był przyjacielem, doradcą, kompanem, nauczycielem, opiekunem aż w końcu kochankiem. Ideał? A skąd. Nie jeden raz kłócili się i o drobiazgi, i o ważne kwestie. Sęk w tym, że Błażej szukał potem zgody, a nie zamykał się w pokoju obrażony na cały świat. Chciał wyjaśnić, zrozumieć, znaleźć rozwiązanie. Tym ją ujmował. Gdy zamieszkali razem i wychodzili z łóżka, szare życie nie było rozczarowaniem. Nie nudzili się ze sobą. Szanowali, słuchali, uczyli swoich charakterów. Z Błażejem było zupełnie inaczej niż z Łukaszem. Dopiero teraz Martyna poczuła, że nie tylko jest zakochana, ale i kochana. A taka kobieta - prawdziwie (za)kochana jest przecież naprawdę szczęśliwa. 

BEZSZELESTNIE


Kiedyś kochała go tak szelestnie. Głośno, ze śmiechem i krzykiem, jak się kłócili. Kochała do utraty tchu. Był jej światem i nadawał sens wszystkiemu. Z nim rozmawiała, płakała, śmiała się i na niego wrzeszczała, gdy mieli inne zdania. Równie głośno się przepraszali. Nawet ich oddech krzyczał pożądaniem. Było szelestnie, szalenie, zwariowanie i nigdy nudno. 


Gdy zaczęło mu to przeszkadzać ona nie zniknęła z hukiem, jak być może powinna uczynić. Ani nie zapadła się po cichu pod ziemię. Postanowiła kochać go bezszelestnie. Milczeniem, myślą, działaniem, a potem  nicnierobieniem. Jej obraz w jego oczach rozmywał się powoli, zatracał, znikał, ale ona wierzyła, że będąc bezszelestną tak jak on pragnął, będzie nadal obecna w jego życiu. Może i była, ale to on wyciszył ich świat, zgasił światło, zaciągnął zasłony i zabronił jej siebie kochać. Ale ona nadal czyniła to bezszelestnie, po ciemku, nie wydając z siebie żadnego dźwięku. Kochała go w głuchej ciszy, chyba za dwoje, uparcie wierząc, że on zatęskni za szelestem. 

Nie tęsknił, ona bladła, cichła, gasła. Spalała się swoim własnym płomieniem. Bezszelestnie. Tak, jak go kochała albo przyjemniej jak jej się zdawało, bo czyż można kochać cień? Bezszelestny?

Dziś ona kocha go tak szelestnie. Głośno, ze śmiechem i krzykiem, jak się spierają. Kocha do utraty tchu. On jest jej światem i nadaje sens wszystkiemu. Z nim rozmawia, płacze, śmieje się i na niego wrzeszczy, gdy mają inne zdania. Równie głośno się przepraszają. Nawet ich oddech krzyczy pożądaniem. Jest im szelestnie, szalenie, zwariowanie i nigdy nudno. 

I ona jemu NIE PRZESZKADZA. Jest w jego sercu i głowie, jest jego sensem i uśmiechem. Tą, która szelestnie koloruje mu świat, przy której on czuje się sobą, nikogo nie udaje, którą kocha szelestnie. On nie wycisza jej świata, nie gasi światła, nie zaciąga zasłon i nie zabrania jej siebie kochać. Tęskni, wspiera, jest. A ona rozkwita, promienieje i już nie spala się własnym płomieniem. Płonie miłością, w końcu odwzajemnioną tak jak na to zasługuje….

 

 


KOD PIN

 

Obraz Alexander Belyaev z Pixabay


Wiesz, że każdy człowiek ma jakiś PIN? Kod dostępu, hasło, blokadę? Zwał jak zwał. Mamy w sobie coś, czym się chronimy. Albo mówiąc inaczej, jesteśmy mniej lub bardziej zamknięci przed światem. Nawet najbardziej otwarci ludzie nie są dostępni całkowicie.
Przecież nie każdego wpuszcza się do swojego serca, głowy i życia, a im więcej doświadczeń, szczególnie tych bolesnych, tym szczelniej zamknięte drzwi, tym grubszy mur, mocniejszy pancerz. Zdarza się jednak, że pojawi się jeden człowiek, może być całkiem przypadkowy, nieznany, albo po prostu nielubiany i to on właśnie otworzy te drzwi. 
Gwałtownie, z buta, jednym kopem, rozwalając wszelkie zamki, usuwając łańcuchy i kłódki. 
Albo delikatnie, po cichu, bezszelestnie, krok po kroku niczym wprawny włamywacz, który pod osłoną nocy otwiera sejf. 
Jakkolwiek zostanie to zrobione, wywoła to rewolucję w czyimś życiu, zmieni nurt rzeki, oświetli to, co do tej pory było mroczne, rozgrzeje wewnętrzny chłód, odgoni chmury, zapali słońce. 
To mogą być paradoksalnie proste gesty. Może nawet w pierwszej chwili niezauważalne, a dopiero z czasem uświadamiające swoją wartość. 
To uśmiech posłany w przelocie. 
SMS wysłany na początku dnia. 
Nagłe odwiedziny, gdy masz do dupy dzień. 
Czekolada wsunięta do torebki. Koniecznie z bakaliami, bo taką przecież jadasz. 
Wspólna pizza, popijana piwem, które oboje lubicie. 
Piosenka na dzień dobry, dobranoc, na zdrowie czy urodziny. 
Kanapka, gdy akurat umierasz z głodu. Koniecznie z ogórkiem, za którym przepadasz. 
Jakiś durny mem na rozbawienie, kiedy masz audyt w robocie i ze stresu sikasz w majtki. 
Uścisk w przychodni lekarskiej, na dodanie otuchy, bo już wiesz, że nie jest kolorowo. 
Kwiat kupiony bez okazji, tak o. 
Mail, taki zwykły, z żartem na końcu, by zeszło Ci ciśnienie. 
Wspólny jogging,  podczas którego więcej się śmiejesz niż biegasz. 
Kawa w małej kawiarni, wypita na szybko. 
Albo sprzeczka w kolejce w supermarkecie. 
Kolizja na drodze, bo któreś z was nie wyhamowało. 
Nieprzyjemna rozmowa na klatce, w windzie, na parkingu czy autobusie. 
Polemika na forum internetowym czy różnica zdań w pracy przy wspólnym projekcie. 
Każda interakcja naładowana emocjami może dać początek jakiejś znajomości. Gdy ktoś  trafi na czyjś podatny grunt, może swoim zachowaniem, nawet całkiem przypadkowo, podać prawidłowy pin do Ciebie, otworzyć Cię jak sejf, dotrzeć do Twojego wnętrza, poznać je i eksplorować. A Ty będziesz tego chcieć, choć na początku może będziesz się bronić. Albo dasz do siebie dostęp, do każdej komórki i myśli. Dasz się prześwietlić jak na rentgenie. I może w końcu odnajdziesz szczęście, bo będziesz sobą, bez maski i uśmiechu numer pięć. Zaczniesz oddychać pełną piersią chłonąc świat. Albo będziesz żałować, że Twoje drzwi otwarły się na oścież, że ktoś zna każdy zakamarek Twojej duszy. Nigdy nie wiadomo kto wciśnie ten prawidłowy pin, ale czemu od razu zakładać najgorsze? Nawet gdy ta relacja się skończy to może być tą najważniejszą w Twoim życiu. Nie każdemu przecież udaje się do Ciebie złamać szyfr:)

Podoba Ci się mój post?
Czytaj mój blog, udostępniaj, obserwuj mój blog Poli Ann
Tu życie pisze historie.

Image by Pixabay

OPOWIEM CI, CZYM JEST MIłOŚĆ...

 

Obraz kalhh z Pixabay 


Powiem Ci czym jest miłość, której pewnie i tak do końca nie uda się zdefiniować.
Ale spróbuję, bo kiedyś ją poczułam. 
Nic nie odda jej smaku ani zapachu. 
Ani łaskotek w brzuchu, gdy przyszło mi na niego spojrzeć.
Drżenia dłoni też nie, które czułam będąc obok niego.
To pożądanie. - powiesz niczym doktor stawiający diagnozę. - Minie, proszę się nie martwić. - dodasz z przekąsem.
Nie minęło.
Nie mija.
Nie minie.
Bo miłość nie kończy się na zawołanie
Tak samo jak nie przychodzi zaproszona
Zjawia się nagle, z impetem i hukiem.
Albo po cichu skradając się na paluszkach. Niemal niezauważona.
I jest. Po prostu. Ogarnia Ciebie całą, kiedy o nim myślisz. Jak nie myślisz to zresztą też.
Jest przyjaźnią i zaufaniem. Bezgranicznym.
Poczuciem bezpieczeństwa. Parasolem pod jaki zawsze możesz się schować. Bo w jego obecności możesz zdobywać świat. Przesz do przodu. Przecież nie może się nie udać. A jak jednak się nie powiedzie, to on Cię przytuli, pogłaszcze po głowie. Bo jego miłość jest ciepłym kocem, jaki Cię ogrzeje.
Przytuleniem, kiedy Ci tak bardzo smutno.
Uśmiechem, który posyłasz bezinteresownie i robisz nim jemu dzień.
Łzą, którą on roni z Tobą, gdy dzieje się źle.
Objęciem, kiedy się potykasz.
Silnym ramieniem, gdy słabniesz.
Wsparciem, jak myślisz, że jesteś do dupy.
Rozmową do rana, bo przecież tyle chcecie sobie powiedzieć. I zawsze macie o czym rozmawiać.
Milczeniem, które powie czasem więcej niż tysiąc słów.
Piosenką, którą czasem lepiej odda wasze uczucie i którą śpiewacie na całe gardło jadąc w korku.
Dotykiem, muśnięciem, spełnieniem.
Kłótnią, którą skończycie pokojem, bo przecież się kochacie.
Pomocą, której udzielisz mu bezinteresownie, bo chcesz, by był szczęśliwy.
Spojrzeniem, jakim on Cię otuli mówiąc, że jesteś  śliczna, podczas gdy czujesz się taka beznadziejna.
Miłość to skrzydła, które pomagacie sobie rozwinąć. Na których lecicie przed siebie.
To nie ich podcinanie, by sobie ulżyć i zrobić dobrze.
To codzienny chleb, bez blichtru I fajerwerków.
To tęsknota za sobą każdego dnia.
Wspólny spacer, serial, posiłek, rozmowa.
To chęć bycia obok, wejścia w czyjś świat i otwarcie drzwi do swojego.
To dzień dobry i dobranoc, przepraszam i proszę. 
To już, teraz i zawsze, a nie kiedyś, za moment, potem.
To priorytety, ustalone wspólnie i przegadane milion razy.
Miłość to troska, myślenie o kimś, dzielenie się sobą, ale nie podporządkowanie ani uzależnienie. To nie trucizna, która Cię toczy i wysysa wszystkie soki. Miłość to paliwo. Kredka, która koloruje Ci świat.
Nie kupisz jej, nie zamówisz.
Możesz ją po prostu dać. Oby z wzajemnością.

Podoba Ci się mój post?Podaj go dalej.
Obserwuj moją stronę Poli Ann
Warta jest Twojego czasu.

Image by Pixabay
Pokaż mniej

PASAŻERKA

 

Obraz Anastasia Gepp z Pixabay 

Padał deszcz. Jechałeś ostrożnie, może trochę smutny, ale skupiony, bo warunki były trudne. Ona stała gdzieś na poboczu. Od razu wiedziałeś, że to kobieta. Sukienka do połowy łydki, buty na obcasie, długie włosy, które oblepiały jej ramiona. Była cała mokra, zziębnięta i chyba przerażona. Zatrzymałeś się, chciałeś pomóc, ona wsiadła trochę nieufnie. Kurczowo trzymała torebkę, woda kapała z jej włosów, usta drżały. Mówiła niewiele. Była taka krucha i bezbronna. Zapragnąłeś odwieźć ją nie tylko do domu. Chciałeś się nią zaopiekować i wozić dalej, gdziekolwiek, byleby tylko siedziała obok Ciebie, a Ty mógłbyś się na nią patrzeć. 

Ta znajomość nie była chwilowa, na jedną trasę. Zawiozłeś ją do domu, nawet nie liczyłeś  na zaproszenie do środka, a jednak się pojawiło. Wypiłbyś wszystko w jej towarzystwie, nawet mleko z kożuchem, od którego w przedszkolu robiło Ci się niedobrze. Wychodząc z jej mieszkania już chciałeś do niej wracać. Ciągnęło Cię do niej cholernie. Chciałeś ją wziąć w ramiona, wozić dokąd ona chce, pić z nią herbatę i nawet to mleko przebrzydłe, które w jej obecności smakowało jak ambrozja.  I tak było przez chwilę. Może i dwie. Brałeś ją w objęcia, zaopiekowałeś się nią, w aucie siedziała obok Ciebie, wybierała trasy, śmiała się głośno, a Ty jadąc mogłeś otworzyć okno i wykrzyczeć światu jaki jesteś szczęśliwy. Wszystko nabrało sensu. Nawet trasa bez celu miała cel. Gorzka herbata była słodka, a w pochmurny dzień świeciło dla Ciebie słońce. Twoje ramiona jej wystarczały. Każdego dnia, kiedy po nią przyjeżdżałeś, czułeś przyspieszone bicie serca. Ona była taka barwna, nigdy nie wiedziałeś, czym Cię zaskoczy. Czy łzami, uśmiechem, złością, euforią lub przygnębieniem. Aż pewnego dnia nie czekała na Ciebie. Nie otworzyła Ci drzwi. Zostawiła ma wycieraczce list, w którym poinformowała, jak bardzo się z Tobą nudzi, potrzebuje wsparcia, bo Ty jej go nie dajesz i prawdziwej miłości, której od Ciebie nigdy nie dostała. Zwykły list,  cieniutki papier, a zmiażdżył Cię doszczętnie. Miał siłę bomby. Rozerwał Cię na strzępy. Nie pamiętasz jak wsiadłeś za kierownicę i wróciłeś do swojego mieszkania. Każde słowo z listu tańczyło Ci przed oczami i zasłaniało świat. Kolory stały się bezbarwne. Smaki były mdłe. Słońce zaszło. 
Wszystko straciło sens, a na jej miejscu usiadła pustka. 
Może siedzi tam nadal. 
Może powoli zwalnia już miejsce. 
A może już gdzieś zniknęła.
A Ty nie rozglądasz się już po ulicach,  nie drżysz, gdy nadejdzie list. Słodzisz herbatę i za nic nie wypijesz mleka z kożuchem. Twoje wolne ramiona są gotowe na kogoś, kto sam ich zapragnie. Puste miejsce w aucie czeka na kogoś, kto posłucha także Twoich pragnień. I już wiesz albo za jakiś czas zrozumiesz, że potrafisz dać ogrom miłości i wsparcia, i że nie jesteś nudny. Że jesteś świetnym kierowcą, który potrzebuje współpasażerki, a nie kobiety - przypadkowej pasażerki, wiecznie czekającej na fajerwerki, czerwony dywan i picie obrzydliwego mleka z kożuchem tylko po to, by się dla niej poświęcać.

Podoba Ci sie mój post?
Podaj go dalej.
Obserwuj moją stronę Poli Ann
Warta jest Twojego czasu!
image by pixabay

TE PRAWDZIWE URODZINY


Ano tak, faktycznie dziewiątego sierpnia każdego roku mam swoje święto. Jako zodiakalna Lwica, pojawiłam się z przytupem, bo mama niczego nieświadoma jeszcze pomidory czy ogórki do słoików kładła, kiedy to ja trochę wcześniej pchałam się na ten świat. Na szczęście powiła mnie ponoć szybko, w miarę boleśnie (bezboleśnie się nie da), bo czekając na ten największy ból, uświadomiła sobie, że oto jest stała się matką niejakiej dziewczynki  - jako że z tych zamierzchłych czasach, w jakich mnie spłodzono, badania USG bez znajomości to się nie robiło. Miałam być Adasiem albo Grzesiem, no ale między nogami nic mi nie majtało, to zostałam najpierw, uwaga: Martą, ale że tatuś mój Marty nie bardzo lubił, to samowolnie zarejestrował mnie jako Ankę Maryśkę, o czym moja rodzicielka dowiedziała się dopiero po kilku dniach. Że ta moja mam to nerwowo zniosła, to biję jej brawa na stojąco. Chłop se imię zmienił (w sumie nie se, tylko mi), a jej to nie przeszkadzało:)) Jestem zatem Ania, Anka, Anna, Anusia, Aneczka - jak kto woli. Z bujna grzywą, kochająca lato. Trochę jednak poszkodowana, bo latem nigdy imprezy zrobić nie mogę. wszyscy na urlopach. Co poradzić, nie może być przecież za idealnie.

Dobrze, że ten fejsbuk jest to trochę milej na duszy. Życzenia idą jak szalone od tych, których na oczy nie widziałam, ale którym włażę w życie, bo przecież piszę tym ludziom niemal codziennie. Zawracam im głowę swoimi przemyśleniami i historiami, a oni chcą mnie czytać. I tak myślę sobie (rany, to już czwarty raz dzisiaj:), że ten blog to był chyba nie taki zły pomysł. Bałam się bardzo, a jednak ruszyło. I te życzenia. Odlot!

Co roku zachodzę w głowę, gdy bliscy pytają, co bym chciała na urodziny. A ja nigdy nie wiem. Sukienkę dziesiątą z rzędu? Te modne buty, które za miesiąc już nie będą modne? Perfumy? To akurat dobry pomysł, ale czy potrzebuję ich już? I te pe i te de. 
I dochodzę do wniosku, że nie bardzo wiem. Bo bez rzeczy materialnych mogę się obejść bez problemu. Kocham szpilki (hmm, te cieliste na przykład, miodzio) kolczyki i torebki. I sukienki (ostatnio długa w kwiaty). Książki...hmmm, to chyba z dziesięć musiałabym dostać:)) ale nie muszę, bo jako trochę romantyczna dusza, wolę rzeczy nieoczywiste. Coś hand made na przykład, bukiet kwiatów, polnych najlepiej lub wierszyk ładniutki. Choć młoda to stara wnętrzem doceniam te ponadczasowe wartości - czas z kimś, zdrowie, uśmiech, wspólny posiłek, wyhaftowaną serwetkę czy spacer. I kilka ciepłych słów na deser. Jak wczoraj:)))


O tak, takie prezenty to ja lubię. 

No dobra, te szpilki cieliste też mogą być. Ostatecznie

NA PLANECIE COVID


Obraz Ursula Schneider z Pixabay 


Renata na planecie covid wylądowała całkiem niedawno. Wakacje, piękna pogoda, czas z rodziną na działce. Wyjechać nie wyjadą, a poza tym ostatnio krucho z kasą. Ta działka ich ratuje. To ich małe eldorado. Piękne kwiaty, grządki z truskawkami i nowalijkami. Kilka drzew owocowych. Dzięki temu mają rzodkiewkę na kanapki, pomidory na przecier czy wisienki na dżemy. I kwiaty do wazonu, choć Renacie żal ich ciąć. Woli napawać się ich widokiem na żywo. Domek jest stary, drewniany na fundamentach. Wygodny. Wszystko, czego potrzeba, jest do ich dyspozycji. Mała kuchnia, duży pokój i mały. Nawet łazienka niczego sobie. Króluje tu styl "późny gierek", akurat wpisuje się w obecne trendy dizajnu. Dobrze, że mają ten kawałek ziemi, życie na trzydziestu pięciu metrach w kawalerce do łatwych nie należy. Renata pracuje w domu, zajmuje się rękodziełem. Jakiś czas temu straciła pracę, a w niedużym mieście trudno było cokolwiek znaleźć. A że talent i cierpliwość ma to zaryzykowała. Kokosów z tego może nie ma, ale w połączeniu z męża pensją jakoś dają radę. Mają piętnastoletnią córkę, więc wiadomo, potrzeby są. Ubrania, kosmetyki, książki i dieta, bo Martyna jakiś czas temu zdecydowała o przejściu na wegetarianizm. Renata uszanowała wybór dziecka i dzielnie gotowała dania mięsne i bezmięsne. Generalnie w tej opiece nad córką, nastolatką już przecież, trochę się zatraciła. Sama, mając mamę bardziej na papierze niż w rzeczywistości, rozpieszczała Martynę, często wyręczała, pamiętając jak to matka o nią samą nie zadbała. Dopiero twarde lądowanie na planecie covid, uświadomiło jej trochę, że wychować to nie synonim do rozpieszczać. 

Gdy cały świat zatrzymał się na chwilę oni dali jakoś radę. Renata i tak pracuje w domu. By wysłać swoje rękodzieła, na pocztę chodziła po prostu rzadziej. Po jakimś czasie nauczyła się korzystania z paczkomatu, którego wcześniej tak się bała. 

Mąż jeździł do biura już nie codziennie, trochę zadań wykonywał zdalnie. Najtrudniej miała córka. Całe dnie przy biurku, intensywna nauka, przełożone egzaminy i niepewność jutra. Uparta jednak była. Dzielnie wkuwała, logowała się codziennie na platformie, wysłała prace, robiła online testy. 

Oceny miała dobre, ciężko na nie pracowała, bo wymarzyła sobie najlepsze liceum w mieście. Egzaminów się bała, ale pierwszym dniu, stwierdziła, że da radę. W czerwcu zresztą można już było iść na spacer, rower. Psychicznie odżyła. 

Na planecie covid wylądowali później, gdy Renata walczyła z uporczywym kaszlem. Najpierw leczyła się sama, potem teleporady u różnych lekarzy, odmienne diagnozy, aż w końcu po kilku dniach stwierdzono, że trzeba zrobić jej test. I się zaczęło. Renata nie spodziewała się, że oto właśnie czeka ją jeden z najtrudniejszych okresów w życiu. 

Jako że nie ma auta, musiała czekać w domu na karetkę. Już wtedy zabroniono im wychodzić, spisano dane i zapowiedziano kontrolę policji. Karetka zjawiła się następnego dnia, wielkie show, bo oto do bloku wchodzą ratownicy medyczni w strojach niczym astronauci z NASA. Aż zbiegowisko pod klatką się zrobiło, ktoś nawet kręcił filmik. No komedia. Wymaz pobrano tylko od Renaty. Z nosogardła. Dobrze, że ratownik był wprawiony i delikatny. Całe przedstawienie nie trwało nawet dziesięciu minut, ale rozmowy sąsiadów ciągnęły się godzinami. Cała ulica już huczała, że w ostatnim bloku covida mają. Wyniki miały być za dwa, trzy dni. Renata nie panikowała, miała trochę jedzenia, wysyłki może zrobić później. Córka trochę kręciła nosem, że wyjść nie może. Mąż też, bo w biurze miał jakieś dokumenty. Renata uspakajała, że trzy dni na kupie przecież wytrzymają. Zresztą pada deszcz, to nawet na działce by się nudzili. Policja faktycznie sprawdzała ich codziennie, o różnych porach. Wyjść nie mogli absolutnie nigdzie. Telefon z sanepidu milczał jak zaklęty. W końcu Renata odważyła się zadzwonić. Pół dnia jej to zajęło, a odpowiedź zawaliła z nóg- Nie wiadomo, kiedy wyniki. Trzeba czekać. - Ale jak czekać? Klienci czekają, mąż musi do biura, córka powoli zaczyna się denerwować. Ileż można czytać książki i oglądać telewizję? Jedzenie się kończy. Na działce trzeba wszystko podlać, bo już deszcze ustała słońce grzeje niemiłosiernie. Rodzina nie dzwoni. Znajomi nie odbierają. Sąsiedzi zapadli się pod ziemię. 


Każdy się boi nawet zakupów im zrobić. Nieważne, żeby pod drzwi tylko postawić. Nie mają czasu, już byli w sklepie, no chyba żartują sobie, że ktoś będzie się w covid pakował. Niech ktoś inny pomoże. A lista tych potencjalnych innych kurczy się z zastraszającym tempie.

Renata codziennie dzwoni do sanepidu. Nie zawsze uzyska połączenie. A czuje się już dobrze. Prawie nie kaszle. Mąż i córka funkcjonują normalnie, ale są już poddenerwowani. Od tygodnia siedzą w domu. Przestają ze sobą rozmawiać, bo atmosfera robi się gęsta. Córka siedzi w telefonie, Renata zatapia się w swoim rękodziele mając nadzieję, że to wszystko sprzeda. Mąż klnie przed laptopem. Nawet na balkon wyjść nie mogą, bo akurat elewacja bloku jest remontowana. Robotnicy jak się dowiedzieli, że u nich covid podejrzewają, to zdają się ich okna omijać. Trudno więc wytrzymać w jednym pomieszczeniu. Fakt, zostaje łazienka. Ale jej nie da rady okupować cały dzień. Kuchnia jest ciasna. Są skazani na siebie. Własne myśli, obawy. Czują się jak trędowaci. Nawet Martyna patrzy na matkę spode łba, obwiniając ją o przymusowe więzienie. Szczególnie, że Renata wymaga jej pomocy w kuchni czy przy sprzątaniu. Pewnie, że sama mogłaby z nudów wysprzątać mieszkanie na błysk tak, że z podłogi mogliby jeść. Nawet zaczęła. Na kolanach szorując podłogę spojrzała na córkę wygodnie leżącą na kanapie z telefonem w ręku. Dziwnie się poczuła. Martyna nawet na nią nie spojrzała, nie zapytała czy pomóc, zareagowała Gdy Renata poprosiła o pomoc. Zaczęła się wymiana zdań, mogłaby przerodzić się w krzyki. Renata jednak usiadła przy córce i zaczęły rozmawiać. Nie był to ściszony głos, bywał podniesiony. Martyna wyrzuciła z siebie wszystko. Swoje lęki, obawy, złość. Renata żal, smutek i zmęczenie. Obie uświadomiły sobie nawzajem swoje potrzeby. Długo rozmawiały, nie obyło się bez łez. Nawet nie wiedziały kiedy, a do tych wyznań przyłączył się mąż. Ten, który milczy, obserwuje, czasem przeklnie coś pod nosem. Ten, który przenikał do tej pory jak duch, w życie rodzinne niezbyt się angażując. I ten właśnie mąż usiadł obok nich i rozpłakał się jak dziecko, wyrzucając z siebie strach i poczucie winy, że być może to przez niego Renata jest chora, zmęczona, smutna. Że żył obok, zatracił się w pracy, wychowanie dziecka oddał żonie, a małżeństwo po prostu wypuścił z rąk. Renata wszystko przecież robiła, nie wtrącał się, ale też nigdy nie zapytał o jej samopoczucie.
Rozmawiali do wieczora. Kilka godzin. Sprzątanie musiało poczekać. Renata nie ustawała w próbach zdobycia informacji o wynikach. Bezskutecznie. Jedzenie się kończyło a chętnych na ich zrobienie jakoś nie było. W domu chyba dogadywali się lepiej. Więcej rozmawiali, nie tylko o pogodzie. Chyba się przed sobą otworzyli, bo choć mieszkali razem na kupie od lat, to jednak żyli oddzielnie. 

Co dała im kwaratanna? Prócz strachu o siebie i swoich bliskich, stresu, bezsennych nocy?
Oczyszczenie. Wyzbyli się negatywnych emocji, spróbowali rozmowy o czymś. 

Poznanie, kto jest przyjacielem. Tu krąg dramatycznie się zawęził. 

Radzenie sobie ze stresem. Renata rozwinęła się artystycznie i logistycznie. 

Docenienie tego, co się ma. Męża i córkę. Wspólne chwile, obiad, film. 

Poświęcenie czasu sobie. Renata skupiła się na pasji, ale też zauważyła, że jest tylko matka i żoną. Przypomniała sobie, że jest też kobieta i że musi myśleć o sobie. 

Zauważanie drobiazgów, których do tej pory w pędzie życia nie dostrzegali. 

Porzucenie perfekcji. Lśniąca podłoga przecież nie daje szczęścia. 

PS. Sanepid zadzwonił do Renaty po dwóch tygodniach. O siódmej rano. Wynik ujemny. Zażądano kwarantanny do północy tego samego dnia zupełnie bez sensu przedłużając ich dyskomfort. 

Renata wysyła paczki, rękodzieło powstałe w ciągu tych trudnych dni, nie poszło na marne. Czy jest spokojna? Nie do końca. Strach przed covidem odczuła na własnej skórze, zaktualizowała pojęcie pomocy i przyjaźni. Z niedowierzaniem patrzy na beztroskich ludzi, którzy nie noszą masek i śmieją się z koronawirusa. 

Ja tam byłam. - pisze mi już chyba setną wiadomość na Messengerze. - Na planecie covid? - pytam. -Tak, nie chcę tam wracać i uwierz mi, Ty też nie chciałabyś tam być. - pisze i dodaje uśmiechniętą emotkę.

KOMPLEMENT

  - Ładna sukienka. - No coś ty, stara. - Ślicznie dziś wyglądasz. - Nie przesadzaj. - Do twarzy ci w tych okularach. - E tam. Zwykłe oksy. ...