CO DAŁ MI COVID?

Image by Michał Szczepankiewicz

Chyba nie do końca wylądowałam na planecie covid, bo póki co personalnie nie miałam jeszcze tej wątpliwej przyjemności wejść w bliższą relację z wirusem. Tak jak niemal cały świat doświadczyłam jakże modnego ostatnio słowa "lockdown". Jak zdecydowana większość populacji zostałam w domu z dzieckiem pracując online i na nowo ucząc się swojej pracy. Dlaczego? Bo zawodowo uczę i musiałam ponownie nauczyć się uczyć. I nie będę tu wypisywać litanii jaka to byłam biedna, a moi uczniowie straszni. Łatwo nie było owszem, zarówno mnie jak i dzieciakom. A że sama jestem matką to wiem jak wyglądała nauka online także drugiej strony. 

Wiem co to zmęczenie i bezsilność. 
Bezsenność i strach, czy aby moi bliscy są zdrowi. 
Obawa, czy iść po zakupy, czy sobie darować i wyjeść wszystko aż po ostatnie ziarenko ryżu?
Czy zabronić mężowi iść do pracy, gdzie choć według nowych zasad to i tak miał kontakt z ludźmi. 
Mnóstwo pytań kłębiło się w mojej głowie, zapewne jak w każdej. A najbardziej paraliżująca była niewiedza, bo przecież nikt nie potrafił powiedzieć, jak długo to potrwa, czy wirus to chwyt marketingowy czy faktycznie dżuma dwudziestego pierwszego wieku. Zalew informacji przyprawiał o szybsze bicie serca. I ta niepewność, czy będziemy kolejną Lombardią czy jakimś cudem unikniemy zarażenia. 

Takich ciemnych, pesymistycznych wizji mogłabym snuć całe mnóstwo. Godzinami wręcz. Póki jestem jednak zdrowa i moi bliscy także, mam siłę spojrzeć wstecz i zastanowić się, czy w ogóle coś zyskałam w ciągu ostatnich kilku miesięcy. 

Ja mogę o mojej kwaratannie mówić spokojnie, bo nie straciłam pracy, nie walczyłam o utrzymanie firmy, bo nie byłam pod respiratorem, nikogo nie straciłam.

To już chyba największe zwycięstwo!

Owszem charakter mojej pracy się zmienił i zajęło mi kilka tygodni wejście w nowy tryb. No ale. Nauczyłam się sporo, otworzyłam na nowe platformy, programy, komunikatory. Wzbogaciłam warsztat pracy. 

Moje dziecko nauczyło się samodzielności paradoksalnie wtedy, gdy byłam obok. Zajęta teamsami, zoomami nie zawsze od razu biegłam z pomocą. Latorośl musiała siebie jakoś radzić. 

Doceniłam spokój, bo choć miasto zdawało się być wymarłe to ja nie bałam się o brak wody, prądu czy jedzenia. Nie doświadczyłam głodu, zawsze coś było pod ręką. A brak ulubionego batonika naprawdę można przeżyć. 

Myślałam, że będę miała więcej czasu dla siebie, a stało się na odwrót. Czas na początku przeciekał mi przez palce. Nie czytałam, nie oglądałam czterdziestego ósmego sezonu ulubionego serialu, nie gotowałam namiętnie. Jedynie treningi w zaciszu domowym były moją codziennością, bo jakoś emocje trzeba było z siebie wyrzucić. A lepsze sponiewieranie siebie samego aniżeli niewinnych domowników. 

Przeżyłam przeprowadzkę i remont mieszkania własnymi rękoma. Malowanie ścian, pomoc w przewożeniu mebli i ich składaniu, kładzeniu paneli podłogowych oraz montowaniu drzwi, lamp, szafek. Mycie, szorowanie, czyszczenie to już była moja działka. Trochę tego było, ale daliśmy radę. 

Chcąc nie chcąc zweryfikowałam znajomości i przyjaźnie. Zobaczyłam na kogo mogę liczyć, sama też przekonałam się, że umiem pomagać bezinteresownie. 

Zaufałam sobie i swojej intuicji, uwierzyłam, że mogę robić coś inaczej, żyć bez czegoś. Na nowo ustaliłam priorytety. 

Czy jestem spokojna? Póki co tak. Nie panikuję, ale noszę maseczkę i dezyfekuję ręce. Zaliczyłam kilkudniowy pobyt w szpitalu, brano ode mnie wymaz i nawet na operację jechałam w maseczce. 

Czy się boję? Pewnie, że tak. Mam przecież jakiś instynkt samozachowawczy i nie spieszy mi się na tamten świat. Jestem ostrożna, nie lekceważę obostrzeń, nie uważam za supermenkę, której korona zejdzie z drogi. 

Żyję dziś, pamiętam wczoraj, planuję jutro. To chyba największy luksus, na jaki możemy sobie pozwolić?!

PASAŻER NA GAPĘ

Image on Pixabay




Był pasażerem na gapę w jej życiu. Wsiadł do niego tak po prostu jak się wsiada do autobusu. Nawet nie był speszony. On, nie autobus.  Wydałoby się, że jak najbardziej ma bilet i wie po co wsiada, nawet jeśli pomyliłby trasy. Był pewny siebie. Wyprostowany, nonszalancki, jakby mu nie zależało. Ot, wsiadł przypadkiem i jedzie dalej. W sumie mógł wybrać inny autobus. Jej po prostu pojawił się na jego drodze, taki pusty jakiś, a on bez chwili zastanowienia  do niego wsiadł.


Ona nie od razu go zauważyła. Przez myśl jej nie przeszło, że taki pasażer zjawi się w jej życiu. Przez moment się nawet jej zdawało, że to tylko mara, że jego sylwetka majaczy jej gdzieś w tym autobusie, takim smutnym i jeżdżącym bez celu. Ale nie, on był naprawdę i nawet nie pytał o zgodę. Nie chciał kupić biletu. Po prostu wsiadł i choć rozkład dawno już był ustalony, i nie bardzo było mu po drodze, to został. Najpierw bacznie się przyglądał jej życiu, milczał, siedział sobie z tyłu. Tam miał dobrą perspektywę i na autobus, i na okolice. Jazda była dość monotonna. To, co zaciekawiło to fakt, że z pozoru tak energiczna osoba wlecze się przez życie. Stopniowo przesiadał się w głąb pojazdu, a gdy autobus nagle zahamował, złapał ją za rękę. Mocno, pewnie. I nie puszczał. Poczuła bezpiecznie i tak sielsko. Nie chciała, by rozluźnił dłoń, on w końcu ją objął i nie zamierzał wypuścić z ramion. Minęli kilka przystanków, zboczyli z trasy i nikt oprócz nich tego nie zauważył. Jechali szybko i wolno, zależało od nastroju, i namiętności, jaka w nich tańczyła. Ona chciała jechać z nim dalej, już nie na gapę, dała mu bilet, wystarczyło, że wyciągnąłby dłoń. Zrezygnował, tłumacząc zawile, że przecież nic nie obiecywał, że to jednorazowy przejazd. Przejazd w jedną stronę.

Nawet nie wiedziała, kiedy wysiadł. Zrobił to tak samo niezauważalnie jak na początku trasy, gdy wpakował się nieproszony. 

Została sama na starej trasie, zaliczyła kilka kolizji jeżdżąc dookoła i go szukając. A on zniknął, zapadł się pod ziemię, nie było go na żadnej trasie i poza nią. Ona tęskniła, wypatrywała na każdym przystanku i poboczu. Po jakimś czasie nabrała wprawy, jeździła pewnie, znalazła swoją trasę, ustaliła własny rozkład. 

Ostatnio chyba go mijała, może machał jej ręką, nawet lekko przyhamowała, ale już bardziej z ciekawości aniżeli tęsknoty. Schował się za wiatą, nie wiedzieć czemu, choć przed chwilą stał na skraju jezdni.

Teraz już była pewna, że to on. Może nie sądził, że to ona? Może wolałby inny autobus? Może stchórzył po prostu nie wiedząc, gdzie usiąść, czy kupić bilet i coś w ogóle powiedzieć?

A ona? Pojechała dalej. Nawet nie spojrzała w lusterko, choć może tętno jej nieco przyspieszyło. 

Żaden gapowicz nie był jej już potrzebny. Miała swoją trasę i rozkład. Jechała pewnie, już bezkolizyjnie. Jeśli miałaby się gdziekolwiek zatrzymać to tylko tam, gdzie czeka ktoś, kto od razu kupi bilet i nie zawaha się go skasować.

TURBO KOBIECA


Obraz Mark Dekkers z Pixabay

Byłam dla niego za mało kobieca. - mówi mi ona, a ja patrzę na nią - młodą kobietę, koło trzydziestki. Smukła, wysoka, w zwiewnej sukience, z figlarnymi, ale nie wulgarnymi wycięciami na plecach i brzuchu. Ma na sobie sandałki, ładnie eksponujące stopy. Pomalowane paznokcie, delikatny makijaż. Jest bystra, bardzo. Chyba dla niektórych zbyt. Mądra, ambitna, niezależna finansowo, odważna freelancerka. Świadoma kobieta. I patrzę na nią bez grama zazdrości i w głowę zachodzę, gdzie ona jest za mało kobieca? Znam ją kilkanaście lat i wiem, jak genialnie wygląda w trampkach, luźnej koszuli i podartych dżinsach. Mało kobieco? Gdzie tam. Jest turbo kobieca.

Nie musi mieć cycków na wierzchu, pięciocentymetrowych paznokci, mocnego makijażu, doczepianych rzęs, szpilek czy mini o szerokości ledwo zakrywającej pośladki. I żeby była jasność, żadnych z powyższych atrybutów nie neguję. Sama kocham szpilki, rzęsy okazjonalnie mi rosną tak samo jak i paznokcie. Można być kobiecą z tym i bez tego. To nasz wybór, co na siebie zakładamy, czy i jak się malujemy. A czy bez makijażu przestaje się być kobiecą? Albo w tenisówkach czy luźnej koszuli?

No jasne, że nie! Turbo kobieca mogę być na boso, po przebudzeniu w koszulce do spania. Albo w dresach. Lub w krótkich włosach (kto powiedział, że muszą być koniecznie długie?).

To przecież aura danej osoby stanowi o jej oddziaływaniu na innych i wiem, że ona taka aurę ma. Bywa zaczepiana na ulicy, niewulgarnie, i proszona o numer telefonu. Bywa podrywana na imprezach, choć w żaden nie jest prowokacyjna. Jest ciekawa, intrygująca, kobieca. Jest turbo kobieca.

Byłaś za mocna, pewna siebie, niezależna, odważna. Zbyt, ale nie dla ogółu, lecz dla niego. - mówię po dłużej chwili zastanowienia. - Przy Tobie musiał być w gotowości, na wysokich obrotach. Myśleć, starać się. Nie wystarczyło przy Tobie być. Wiesz, czego chcesz, idziesz po to, pracujesz na siebie, masz własne zdanie, swój styl, swoją kobiecość.

Dziś to wiem. - uśmiechnęła się ładnie, przełożyła nogi. Siedzi prosto, ale swobodnie. Spod sukienki wystaje cieniutki koronkowy czarny stanik. Na dłoni brzęczy jedna bransoletka. Na oku lekki cień, może jedno pociągnięcie rzęs maskarą. Włosy uczesane przez wiatr. Jest kobieca. Turbo kobieca. Dobrze, że o tym wie. A on? No cóż, jego strata. 


PORTRET MATKI LESBIJKI - o macierzyństwie in vitro


Image on Pixabay

Piszę, bo moje myśli muszą gdzieś znaleźć ujście, a te kłębią się w obliczu ostatnich wydarzeń i aż chcą wyskoczyć mi z głowy. Pomyślałam, że może Ty je rozpowszechnisz. Tak bardzo bym chciała, by przeczytał je każdy. Po prostu każdy. 

Pozwól, że pozostanę anonimowa. Powiem jedynie, że jestem szczęśliwą żoną i matką trójki zdrowych, zdolnych dzieci. Mam wielki skarb – Rodzinę. Właśnie „rodzina”… Co znaczy w dzisiejszych czasach to słowo? Oj, ostatnio żongluje się nim na lewo i prawo, czy aby świadomie? Dla mnie rodzina to kochający się ludzie, którzy wspierają się w trudnych chwilach i dzielą szczęściem, a których niekoniecznie łączą więzy pokrewieństwa, choć zapewne niektórzy językoznawcy uderzą tu na alarm, bo przecież rodzina jest powiązane z wyrazem rodzić – wydać na świat itd. Czy aby na pewno? 

Ja po prostu chciałabym na łamach tego bloga opowiedzieć pewną historię z mojego życia, epizod, ale jakże ważny, który otworzył mi oczy na wiele trudnych tematów. Także tych tabu, o które tyle się kłócimy ostatnio. 

Niecałe osiem lat temu wylądowałam na obserwacji w szpitalu na oddziale położniczym. Byłam wtedy w czternastym tygodniu ciąży. Złapałam grypę żołądkową. Położono mnie w dwuosobowym pokoju. Moja współlokatorka była wtedy w szóstym tygodniu ciąży. Nie była taka zwyczajną współlokatorką, tak mi się na samym początku wydawało. Dlaczego? Bo była lesbijką, na dodatek w ciąży z dzieckiem poczętym metodą in vitro. Takich kobiet nie spotka się na co dzień. A może spotyka, tylko one nie są tak otwarte? Moja współlokatorka, nazwijmy ją Kasia, do dziś jest dla mnie doskonałym przykładem tego, jak wiele Matka (celowo piszę przez wielkie „M”) może poświęcić dla swojego dziecka. I zaraz wyjaśnię Wam dlaczego. 

Kasia, osoba głęboko wierząca w Boga, przez kilka lat była przykładną żoną. Długo walczyła z poczuciem, że nie jest szczęśliwa. W pewnym momencie nie dała już rady udawać sama przed sobą swojej orientacji. By być szczęśliwą odeszła od męża i oznajmiła swojej rodzinie, że jest lesbijką. To był dla nich cios. Jak to? Przecież ma męża, nikt do ślubu jej nie zmuszał. Rety, co ludzie powiedzą?! Wstyd! Ojciec przestał z nią rozmawiać, no bo o czym tu z lesbą gadać? Popieprzyło się jej w głowie. 

Kasia po jakimś czasie poznała swoją dziewczynę, potem żonę. Długo walczyły o to, żeby mieć dziecko. W końcu się udało. Medycyna przyszła im z pomocą w spełnieniu marzenia. Po in vitro, żeby utrzymać ciążę trzeba brać drogi lek na receptę. Co za problem prawda? Idzie się do lekarza, wykupuje lek i bierze. Ano niekoniecznie. Kasia poszła do lekarza. Lekarz, gorliwy przeciwnik metody in vitro ze względów etycznych, odmówił wypisania recepty. Podkreślę to: lekarz odmówił ratowania życia poczętego !!! 

Kasia trafiła do szpitala z krwotokiem krótko przed moim przyjęciem. Ze względu na krwotok z bardzo zagrożoną ciążą zalecono jej kompletny zakaz przyjmowania innej pozycji niż leżąca (a co za tym idzie także zakazem wychodzenia do toalety). Jesteście w stanie to sobie wyobrazić? Leżeć i tylko leżeć. Pytanie ile z nas by się poddało? 

Przez te trzy dni dużo rozmawiałyśmy. Ja, katoliczka, heteroseksualna, konserwatywna podpytywałam z czystej ciekawości. Kasia opowiadała mi o trudnej relacji z ojcem, który dopiero po tym jak wylądowała w szpitalu znowu zaczął z nią rozmawiać. Mówiła o swojej żonie, którą zresztą miałam okazję poznać – wspaniała osoba. A także o swojej relacji z Bogiem, głębokiej wierze, ale też bezsilności względem zasad ustalonych przez szeroko pojętą instytucję Kościoła Katolickiego. Czuła się bardzo rozdarta pomiędzy potrzebą bycia szczęśliwą a byciem „porządną”, według ogólnie przyjętych zasad, katoliczką. Mówiła, że żeby jakoś się w tym wszystkim odnaleźć uczęszcza na katechezy dla osób LGBT u Dominikanów. A jednak! 

Kiedy się z nią żegnałam po tych trzech dniach spędzonych razem i zapewniałam ją, że będę trzymać kciuki za jej Rodzinę myślałam, że widzimy się ostatni raz. 

Ponad pół roku później, na dwa dni przed porodem, ponownie wylądowałam na patologii ciąży - nie czułam ruchów dziecka. Oczywiście po podłączeniu do KTG moja córa zaczęła się ruszać😊 Jednak mimo to zatrzymano mnie w szpitalu aż do porodu. Ale nie o tym chcę tu pisać… 

Kogo tam spotkałam? Moją Kasię, wtedy chyba w trzydziestym drugim tygodniu ciąży. Dacie wiarę, że przez cały ten czas Kasia leżała plackiem na oddziale, żeby tylko jej dziecko mogło przyjść na świat??? Codziennie odwiedzana przez żonę, rodzeństwo, mamę i tatę – cała najbliższą Rodzinę. Matka Lesbijka z dzieckiem poczętym z in vitro. W końcu akceptowana, kochana, zaopiekowana. 

To teraz zadam pytanie: Czy ta rodzina jest gorsza? NIE JEST! Tyle MIŁOŚCI – tak przez WIELKIE „M”, ile dostało to dziecko przez okres ciąży, niektóre dzieci nie dostaną przez całe życie. 

W mojej pracy mam okazję obserwować dzieci z domu dziecka. Spragnione miłości, wstydzące się tego, że mieszkają tam, gdzie mieszkają. Ile dyskusji wśród nauczycieli, pedagogów, psychologów, jak to zrobić, żeby te dzieci nie czuły się gorsze, żeby dać im chociaż namiastkę tej miłości, której potrzebują… Myślę, że warto się jednak zastanowić, co jest dla takiego dziecka lepsze – samotność w domu dziecka czy Matka Lesbijka, która przez całą ciążę leży plackiem, żeby jej dziecko miało szansę zobaczyć świat, żeby dać mu miłość bezwarunkową, wychować, patrzeć jak rośnie. 

Jak już pisałam jestem szczęśliwą żoną i matką trójki zdrowych dzieci – tworzymy wzorcową rodzinę według wszelkich standardów konserwatywnych. Nie wstydzę się tego. Chodzę do kościoła, wierzę w Boga, dzieci moje wychowuję z wierze katolickiej. 

Codziennie dziękuję Bogu, że mam taką Rodzinę. Dziękuję też za to, że nigdy nie postawił mnie przed takimi wyborami przed jakimi stanąć musiała Kasia tylko dlatego, że pokochała kobietę i pragnęła urodzić dziecko poczęte metodą in vitro. Proszę Go też o to, żeby oszczędził takich wyborów moim dzieciom. Nie dlatego, że byłyby przez nas mniej kochane czy też odrzucone. Dlatego, żeby oszczędzić im ciągłej walki o to, żeby mogły być szczęśliwe.

ZWROTNICE

 Image on Pixabay


Życie to jazda. Jazda pociągiem na przykład. Raz osobowym albo pospiesznym, innym razem ekspresem lub towarowym dla odmiany. A czasem i zdarzy się pendolino. 

Może ciągnąć Cię lokomotywa, taka opasła niczym z wiersza Tuwima. Parowa. Albo nowszej generacji - spalinowa tudzież elektryczna. Te najnowsze pociągi to po prostu zespoły trakcyjne, które dzięki nowoczesnej edukacji są w stanie rozwinąć duże prędkości. I nie mają lokomotywy w obyczajowym rozumieniu tego słowa. 

Czyż nasze życie tak właśnie nie wygląda? To jazda. Zawsze dokądś, choć możesz myśleć, że stoisz w miejscu. To jazda z różną prędkością.
Czasem mimo wysiłku i potu kapiącego z czoła wleczesz się niemiłosiernie.
Innym razem lekko dojeżdżasz do celu nie robiąc zbyt wielu przystanków albo wręcz przeciwnie zatrzymując się co i rusz. 
Jedziesz czasem naokoło, musisz zrobić postój albo pędzisz na oślep bez żadnej przerwy. 
Wydaje Ci się, że samodzielnie obierasz drogę, ale okazuje się, że niekoniecznie, bowiem na swoich torach natrafiasz na zwrotnice. 
To one zmieniają Twój kierunek.Czasem wiesz gdzie są i dokąd Cię zaprowadzą. Innym razem zaburzą Twój trasę, a może i wykoleją. Albo pojawią się niespodzianie, w ostatnim momencie przestawią tory i zmienią wszystko na lepsze. 

Ludzie-Zwrotnice mają sprawczą moc. To może być uśmiech, spojrzenie, gest, przytaknięcie lub negacja, przytulenie, pocałunek, odepchnięcie, SMS, telefon, mail, spotkanie, rozmowa, działanie. Albo wielotygodniowa terapia lub wieloletnia relacja. 

Czasem masz wpływ, możesz wybrać inną trasę, by ominąć daną zwrotnicę. Albo dzieje się to poza Tobą. Nie wiesz kiedy i czy na nią trafisz, nie masz pojęcia dokąd Cię skieruje. Po prostu jedziesz. Nie wszystkie da się ominąć, niektórych nie rozumiemy, innym chętnie się poddajemy, a jeszcze kolejnym jesteśmy wdzięczni za nagły zwrot. Jedno jest pewne, zwrotnice są potrzebne bez względu na to spowodują. Bo czym jest jazda prosta, gładka, przyjemna nudna aż nie do wytrzymania? Nikt nie obiecywał, że życie będzie łatwe. Gdy jest nierówno zdobywasz doświadczenie, uczysz się, zmieniasz, żyjesz w pełnym jego słowa znaczeniu. A na koniec masz co opowiadać i z czego czerpać wiedzę, którą przekażesz tym, których jazda dopiero się zaczyna.

Podoba Ci się mój post?
Udostępnij go!
Obserwuj moją stronę Poli Ann
Zasługuje na Ciebie:)
image on Pixabay

OD KUCHNI


Image on Pixabay


Malwina przestała już szukać. Szukać fajnego faceta, z którym mogłaby pić kawę, wybierać panele podłogowe, przygotować makaron, iść na zakupy czy odwiedzić babcię. 
Na kino, seks, tańce do białego rana zawsze ktoś się znalazł. Bez szukania. Facet na chwilę, na uśmiech, na orgazm. Facet bez rozmowy, deklaracji i myśleniu o jutrze. Tym była już zmęczona. Obolała od nadziei, której trzymała się jak tonący brzytwy, bo za każdym razem wierzyła, że może to ten, który ją zechce na dłużej. Ją - kobietę piękną, ale niepewną siebie, zaradną, ale samotną, inteligentną, czasem aż zanadto. Po co mężczyźnie lalka, która ma coś do powiedzenia, oczekuje nie tylko kolacji ze śniadaniem, ma dość zabawy i przelotnych znajomości? Po co facetowi kobieta, która nie ma już dwudziestu lat, wie, co lubi, a czego nie, potrzebuje poczucia bezpieczeństwa i imponuje jej coś znacznie więcej niż tylko penis we wzwodzie?
A jeśli jeszcze ta kobieta jest matką samotnie wychowującą dziecko to już w ogóle po co mężczyźnie takie zabawy w dorosłość? 

Malwina w takim przeświadczeniu żyła już kilka ładnych lat. Porzuciła nadzieję, że oto wspaniały rycerz wparuje jej do salonu (nie musi być na białym rumaķu), rozgości się od razu i nic w jej życiu nie będzie przemeblowywał. On się po prostu dopasuje do wystroju i będą żyli długo, i szczęśliwie. 

Trele morele. Bajeczki dla księżniczek. Żyła więc z dnia na dzień, skupiona na codzienności i muzyce, która zawsze jej towarzyszyła. Praca, obowiązki, czas z dzieckiem, muzyka i sport. 

To był koncert jakich wiele. Poszła posłuchać. W tłumie dostrzegła znajomą twarz, fajnie jest słuchać muzyki z kimś. Ale ten ktoś nie był sam. Malwina tego nawet nie zauważyła. Tak chłonęła każdą piosenkę. Po koncercie impreza. "Idziemy potańczyć, dołącz do nas"- powiedział kumpel tak po prostu i Malwina tak po prostu poszła. Ten przez nią niezauważony też tam był. Obserwował jej twarz, dłonie, uśmiech, drobne zmarszczki wokół oczu, nogi w tańcu. Nie podrywał, nie obsypywał komplementami rodem z poradnika jak wyrwać laskę na parę godzin. Po prostu z nią zatańczył. Pewnie, ale swobodnie, blisko, ale nie przekraczając granic jej komfortu. Wtedy go zauważyła. Mocnej budowy, a zawsze szukała szczupłych. Blondyn, a patrzyła na brunetów. Z zarostem, choć wolała gładką twarz. Nie pasowało do niej nic, a jednak pasowało wszystko. W jego ramionach chciała tańczyć do rana i tańczyła. Bez oczekiwań i deklaracji. Zdobył namiary na jej profil, skontaktował się, zaproponował spotkanie. Poszła. Na luzie, bez żadnych nadziei, z uśmiechem po prostu. Gadali do dziewiątej. Dziewiątej rano i nie mieli dość. Na pożegnanie przytulenie i powiedziane "do kiedyś".

Karol wchodził w jej życie pomału, od kuchni, małymi krokami. Malwina nie wypatrywała go niecierpliwie. Nie snuła żadnych wizji. Cieszyła się dniem dzisiejszym nie planując jutra. A to jutro było zawsze ciekawsze niż wczoraj. 

Karol nie panoszy się w jej mieszkaniu, każdego dnia wchodzi w nie dalej, ostrożnie. Nie robi salonowej rewolucji, jakoś tak powoli dopasowuje się do wystroju. Uczy się Malwiny, a ona jego. Z jej dzieckiem nawiązuje serdeczny kontakt, mają wspólne tematy, dogadują się. Jest dobrze, spokojnie. Deklaracje dopiero kiełkują, wyznania są nieśmiałe, a szansa na to, że Karol rozgości się w jej salonie i poczuje w nim wygodnie coraz większe.

CIEŃ?


Kobieta nie jest cieniem mężczyzny. Nigdy. Choć kiedyś stała z tyłu, była niewidzialna i ograniczona do rządzenia w kuchni, często nieszanowana, wyśmiewana i poniżania. 

Kobieta nie jest cieniem mężczyzny. Dziś, kiedy ma prawa wyborcze i jest równouprawniona często nadal stoi w cieniu, bo męski świat nie pozwala jej wejść na scenę. I to nie musi być arena polityczna czy korporacyjna. To mogą być cztery ściany, w których żyje on i ona - jego cień. Czasem uzależniona finansowo, emocjonalnie albo tak i tak. 

Kobieta nie jest cieniem mężczyzny. On jej też nie. Powinni stać obok siebie, a jeśli nie chcą, to i tak w równej linii w odległości, takiej, by dla każdego starczyło miejsca i światła. By nikt nie stał w niczyim cieniu. 

Kobieta nie jest cieniem mężczyzny. Kobiety się nie chowa, nie ucisza, nie miażdży, nie niszczy, nie wykorzystuje, nie depcze, nie ignoruje nie wyśmiewa. Można skierować na nią reflektory, by podkreślić jej wartość i czasem pomóc jej uwierzyć w siebie (jeśli ona tego chce i potrzebuje), ale nie trzeba. 

Kobieta nie jest cieniem mężczyzny, sama błyszczy. Nie potrzebuje na to pozwolenia. Zrobi to po prostu. I zaświeci swoim światłem, nieodbitym od nikogo ani od niczego, ani niczym nieprzyciemnionym. 

To ważny post.
Udostępnij go.
Obserwuj mój blog Poli Ann
Piszę o życiu, każdym, bo ono jest najlepszą inspiracją.
Image by Pixabay

WYBACZENIE

 Obraz S. Hermann & F. Richter z Pixabay 



Wiesz kiedy odnajdziesz spokój? Gdy wybaczysz. Najpierw trzeba wybaczyć innym. Tym, którzy tak kurewsko mocno Cię zranili. Zmiażdżyli Twoją pewność siebie, zdeptali godność, zaniżyli wartość, zrównali Cię z ziemią albo zrzucili w otchłań bez dna, z której nie potrafisz się wydostać. Wyssali całą energię życia, ukradli uśmiech, wyzwolili najgorsze instynkty, zadali tak ogromny ból, że łez Ci zabrakło, by go uśmierzyć.
To wybaczenie jest cholernie trudne. To jak wejście na Mount Everest na czworaka. 
To pokonanie barier, wyrzucenie żalu, pozbycie się negatywnych emocji. To powiedzenie komuś, już Cię nie nienawidzę i życzę Ci dobrze. 
To jest możliwe, ale nie dla każdego osiągalne. I nie obwiniaj się, że nie jesteś jeszcze na tym poziomie. To nie zawody. To życie. Po prostu. 

A wiesz co w tym wszystkim jest najtrudniejsze ? WYBACZENIE SOBIE. Odpuszczenie sobie żalu, złości, nienawiści, niechęci i słabości. Może naiwności, ślepej miłości, przyzwolenia na krzywdzenie przez drugiego człowieka. 

To szalenie trudne spojrzeć sobie w twarz i wybaczyć swoje własne grzechy, potknięcia i błędy. Najłatwiej przecież odpowiedzialność przerzucić na kogoś lub na coś. Samemu ciężko ją nieść, a jeszcze ciężej pozbyć się jej w taki sposób, by nikogo nie raniąc odczuć ulgę. Nie na chwilę, lecz już na zawsze. Wybaczyć sobie, powiedzieć, że jest dobrze i że będzie lepiej. Jestem fajną osobą i zasługuję na słońce dookoła mnie.

Wybaczyć sobie. 
Mieć czystą kartę, spokojne sumienie i lekkie plecy. 
Wtedy można iść dalej, już niekoniecznie na czworaka na Mount Everest:)


Podoba Ci się ten post?
Podaj go dalej.
Obserwuj mój blog.
Warto, naprawdę:)
Image by Pixabay

KONIEC ŚWIATA





Obraz Alexander Belyaev z Pixabay

Czasem gdy znika ktoś bardzo bliski z Twojego życia myślisz, że to koniec świata. I faktycznie tak się dzieje bez względu na to, czy to partner, kochanek, rodzic, rodzeństwo czy przyjaciel. Bo to jest przecież koniec świata, gdy tej osoby już nie ma. Gdy odeszła, zmarła, zostawiła Cię lub wyjechała. I jest Ci tak cholernie ciężko, wsysa Cię od środka, nie jesteś w stanie oddychać, mrugać oczami, po prostu istnieć.
Albo inaczej, istniejesz, ale w stanie wegetatywnym, gdzie co najwyżej serce bez Twojej wiedzy pompuje krew, a mózg niczym komputer steruje każdą funkcją życiową. Ty zaś jak robot wykonujesz podstawowe czynności, odhaczając je po kolei nie wiedząc zupełnie po co. Lub po prostu kładziesz się na kanapie, pogrążasz we wspomnieniach, toniesz we własnych łzach i nawet nie zauważasz, że Ci ich zabrakło, i nie masz mieć siły płakać dalej. To jest koniec świata. Twojego i jako człowiek jesteś bezbronny, bezsilny otulony jedynie bólem, pusty wewnętrznie. Emocjonalnie zmiażdżony i nagi, ledwo łapiesz oddech, w końcu charczesz, tlenu brak i umierasz, bo wraz z odejściem tej osoby skończył się Twój świat, a Ty wraz z nim. 

I tak faktycznie może się stać. Choć żyjesz to już nie oddychasz, zipiesz jedynie i nie walczysz o kolejny oddech. Wewnętrznie się spalasz i znikasz. 

Koniec świata nadchodzi, gdy ten ktoś znika, nagle, bez słowa lub wskutek ostrej wymiany zdań, po której nie masz ochoty nawet napisać. I choć ziemia osuwa Ci się spod nóg, tęsknisz niemiłosiernie to okazuje się, że oddychasz dalej. Świadomie. Ten oddech boli, ale z czasem coraz mniej. Mrugasz oczami, już niemokrymi od łez, uśmiechasz się, działasz i nie robisz tego bezwiednie. Wyłączasz tryb stand by, wciskasz on i jedziesz dalej. Powoli, ostrożnie, ale do przodu. 

I już wiesz, że to nie był koniec świata tylko strach przed samotnością. Tęsknota, poczucie pustki. Może uzależnienie, z którego tylko tak można było wyjść. Światło zgasło Ci na chwilę, być może dłuższą, a gdy znów się zapaliło, widzisz przed sobą zupełnie nowy świat. Nieznany jeszcze i przez to taki piękny. I już będziesz wiedzieć, że ten świat tak prędko Ci się nie skończy, że czeka Cię w nim nowe życie i że już nikomu nie pozwolisz w nim zgasić światła.

Podoba Ci sie ten post?
Udostępnij go.
Obserwuj moją stronę.
Czytaj, zatrzymaj się, Rozgość się. Miłej lektury. 

NIE BOJĘ SIĘ


Image by Michał Szczepankiewicz



Nie boję się, choć to cholernie trudne.
Jestem kobietą walczącą. Walki toczę praktyczne od dnia urodzin i choć samego początku nie pamiętam, to wiem jak ciężko się zmobilizować.
Życie pokazuje mi, że do walki muszę być gotowa znienacka, bo nigdy nie wiadomo, kiedy przyjdzie mi założyć rękawice. Ostatnio je zdjęłam na chwilę. Zdrowie się unormowało, hashi okiełznałam, badania robiłam. Ale czy aby wszystkie? Skupiona na tarczycy, zapracowana, pominęłam jedno badanie. Nie było przesłanek by je robić. Wyniki inne bardzo dobre, samopoczucie też i jak zwykle wyszło przypadkiem.

Boję się i nie boję.
Boję, czy wszystko to na co nie mam wpływu pójdzie pomyślnie.
Nie boję, bo wiem, że sama dam radę z tym, na co mam wpływ. Znacznie trudniej poradzić sobie z takimi rzeczami, które dzieją się poza mną. Choroby jakie mnie dotknęły nie były skutkiem moich zaniedbań. Po prostu się pojawiły.
Hashi? Nie wiadomo. Czy Czarnobyl, stres czy genetyka (choć wśród najbliższych nikt nie choruje).
Endometrioza? Wykryta totalnym przypadkiem, bez żadnych objawów, regularną menstruacją I prawidłowym cyklem. Jeszcze półtorej roku temu jej nie było. I znów muszę założyć rękawice, iść pod nóż, oswoić chwilową słabość, a potem łykać pastylki.

Nie boję się o tym mówić.
Boję się, że się Dziewczyny wciąż ZA MAŁO SIĘ BADAMY ❗❗❗
Nie z braku wiedzy, lecz czasu.
Kontrolujesz piersi, jamę brzuszna, robisz cytologie, badasz mocz i krew⁉️
Bo ja tak. Cytologia raz w roku, piersi, krew nawet częściej. Usg jamy brzusznej półtorej roku temu. Niestety. 😌

Nie boję się walczyć.
Boję się, że kiedyś którąś walkę mogę przegrać.

Nie boję się na głos mówić o chorobach.
Boję się, że nie każdy je zrozumie.

Nie boję się o siebie.
Boję się o córkę, jej zdrowie, bo za nic w świecie nie wiem, czy czegoś nie odziedziczy po mnie.

Nie boję się zmian. Muszę je wziąć na klatę. Wczoraj zrobiłam 44 km na rowerze, dziś po zabiegu ledwo przeszłam kilka kroków.

Boję się zależności od kogoś.
Nie boję się wstawania na nowo, próby, błędów, pomyłek.
Nie boję się szukania drogi.
Nie boję się badać i leczyć.
Nie boję się żyć!

KOMPLEMENT

  - Ładna sukienka. - No coś ty, stara. - Ślicznie dziś wyglądasz. - Nie przesadzaj. - Do twarzy ci w tych okularach. - E tam. Zwykłe oksy. ...