ŚWIĘTA, ŚWIĘTA I PO ŚWIĘTACH

Image by Alexandr Ivanov from Pixabay



Święta, święta i po świętach. Tyle roboty, szykowania, zakupów i sprzątania. A tu jak z bicza strzelił. Było i się skończyło. Jeszcze w sobotę podłogi myłam, żur gotowałam, chałupę ustrajałam. Tu gałązki, tam bukszpan i stroiki z jajeczkami. Dziatwę, sztuk dwie plus głowa rodziny, z koszyczkiem z rana do kościoła wyprawiłam, by mieć spokoju trochę. Jeszcze na pieszo im kazałam iść, by pod prysznic wleźć, paznokcie pomalować i może jeszcze maseczkę na zmęczone lico nałożyć. Alem przypomniała sobie, że jeszcze mięsiwo udusić muszę, więc domowe spa musiało poczekać dobre dwa kwadranse, bo żeberka pokroić trzeba było, przyprawić i w omaście miodowej zanurzyć. Gdy zadanie wykonałam ochoczo udałam się do łazienki lśniącej tak, że biała rękawiczka Perfekcyjnej Pani Domu pozostałaby bielusieńka. A tu nagle trach! Wody ciepłej brak. Na śmierć zapomniałam, że na dwie godziny mieli wyłączyć. Akurat teraz, kiedy stoję w czyściutkiej łazience tak jak mnie Pan Bóg stworzył! Trudno, trza być twardym nie miętkim. Zimnym prysznicem się potraktowałam. Ponoć cellulit zabija. Czy coś zabiło to nie wiem, bo gęsiej skórki dostałam. Orzeźwiłam się, maseczkę błotną nałożyłam, rozłożyłam pilniki i lakiery, by pazury ogarnąć. To był mój czas. Na bóstwo się może nie zrobiłam, ale ogarnęłam przyzwoicie.

Kawę nawet sobie zrobiłam i kontemplowałam ciszę. Jeszcze pół godziny i zacznie się młyn. Dzieciaki wpadną i będą się kłócić o to, co kto je ze święconki. Mąż będzie doglądał garnków i wyjadał po kryjomu. A niebawem nadjedzie reszta familii. Rodzice jedni i drudzy, ciotka Halinka od strony mamy i wujek Jędruś od strony męża. Kuzynka moja jedyna z rodziną na Kanary uciekła wygrzewać się w słońcu, bo świąt rodzinnych ma ponoć po dziurki w nosie i wypięła na nas swoje cztery litery (w sumie to z sześć, bo przytyło się jej ostatnio) zostawiając mnie tym samym samą z przygotowaniem świąt. 

I nastała godzina W jak Wielkanoc. Nadjechali szumnie i głośno. Weszli równo, wyperfumowani i wyfryzowani. Z milionem toreb, walizek i siatek. Mamy nagotowały wszystkiego co możliwe, choć tyle razy prosiłam, że nie trzeba. Wujek przywiózł naleweczki, a ciotka Halinka napiekła ciast twierdząc, że przytyć muszę, bo w mieście chude wszystkie te baby jak szczapy, a że chłopaki pojeść lubią, to się nie zmarnuje. Od razu wzięły się dziewczyny za szykowanie. Wujek domył okna, bo coś cholera zauważył (a jak tak szorowałam). Mama doprawiła żur, bo oczywiście posmakować już zdążyła i stwierdziła, że śmietany dodać trzeba. Teściowa natomiast zastawę zaczęła wyjmować, choć mówiłam, że chcę na zwykłych talerzach, tych kwadratowych z Ikea. Dzieciaki już bałagan zdążyły zrobić w swoim pokoju i wyjadły pół święconki nabrudziwszy niemiłosiernie. Kilka minut i armagedon wielkanocny gotowy. Dobrze, że maseczkę zmyć zdążyłam i pazury pomalować na piękny turkus, co ciocia Halinka już po swojemu skomentowała, że czerwień ponadczasowa i elegantsza. 

W sobotę jeszcze pokładów cierpliwości mi starcza, w niedzielę już trudniej szczególnie, gdy ciotka budzi wszystkich skoro świt, by na rezurekcję zdążyć. A ja tak marzyłam żeby sobie pospać. Potem dziewczyny, mamy znaczy się, zaczęły wędrować do łazienki, każda po kolei, pospieszając się nawzajem, co by do kościoła wyjść punktualnie. Hitem było pytanie, czyja to szczęka leży przy umywalce. Czy to Bogusi czy Halinki, na co moja matula kochana, rzeczona Bogusia, krzyczy z salonu, że ona swoją już założyła, Zenka przy łóżku leży, a ta w łazience to Jędrusia chyba, bo sama też myślała, że to jej, ale przymierzyła i latała jej trochę...No padłam. Ze zmęczenia, bo to piąta rano była i ze śmiechu. Nie ma co, z taką bandą nudów nie będzie. 

Śniadanie było uroczyste, z przemową teścia. Trochę przydługą jak zwykle i starym sucharem na końcu. Stół suto zastawiony, mamy i ciotka o wszystko zadbały mi nie pozwalając się wtrącić w to, jak mają wyglądać święta w moim własnym domu. Szkoda, że to śniadanie dopiero, bo bym se naleweczki strzeliła kropelek kilka, albo i kilkanaście. Tak dla kurażu, jak to mój tatuś mawia.
Po śniadaniu znów wycieczka do kościoła, po mszy przez godzinę komentarze tego, co na kazaniu było. Następnie spacer wcale nie taki krótki. Ekipa nie najmłodsza przecież wykazała się kondycją. Dzieciaki styrane były.

Obiad, na który już nie miałam siły ani miejsca w brzuchu, przygotowały znów moje kochane seniorki. Kłócąc się niesamowicie o to, co gdzie postawić, a chłopaki już po cichu popijali naleweczkę wujka Jędrusia. I mi polali kapkę, bo widzieli żem spacyfikowana w swoim domostwie kompletnie. 

Wieczorem przy planszówce ponownie nasłuchałam się opowieści, które znam od lat. Mama z tatą znów się poróżnili o to, kiedy się poznali. Mąż mój zasnął w fotelu, a dzieciaki umierały ze śmiechu jak ciotka Halinka opowiadała, ile to razy za mąż wychodziła. Gwoli wyjaśnienia, razy cztery i żaden chłop z nią nie wytrzymał, i na cmentarz uciekał. Bez jej pomocy, dodać trzeba.

W Lany Poniedziałek oczywiście nie pospałam, bo płeć męska tradycji dochować chciała i zmoczyła nas w łóżkach dokumentnie. Jako że złość piękności szkodzi postanowiłam nerwy na wodzy trzymać. Śniadanie zrobiłam po swojemu, gdy cała gromada uprawiała Śmigus Dyngus robiąc mały potop w łazience. Potem obowiązkowo klasztor, bo tam msza przez Dominikanów prowadzona i znów długi spacer, żeby kalorii trochę spalić i o słabą kondycję młodzieży zadbać. Po obiedzie wszyscy zaczęli się pakować robiąc niemały bałagan i znów śmialiśmy się do rozpuku, gdy ekipa udała się na poszukiwania swojego sztucznego uzębienia. Już bez przymierzania.

Wieczorem, gdy dzieciaki już wykąpane i najedzone jak bąki leżały w łóżkach, małżonek mój pozmywał naczynia, ja zmęczona usiadłam z nogami wyciągniętymi na szezlongu. Gromada gości jak tornado przebrnęła przez mój dom pozostawiając po sobie rozgardiasz, pełną lodówkę (dziecko Ty tak marnie wyglądasz, zjedzcie sobie wszystko do końca) i na szczęście żadnej szczęki w szklance. Ja zmęczona niemiłosiernie z ilością jedzenia nie do przejedzenia, niewyspana, bo towarzystwo spać nie dało i objedzona (zjedz jeszcze dziecino, taka dobra kiełbaska, pyszny mazurek, smakowity żureczek z jajeczkiem) z zakwasami mięśni brzucha od śmiechu i nóg od spacerów, pomyślałam sobie, że za rok to na święta też ucieknę jak kuzynka moja. Opalę się, odpocznę i wypięknieję. Wypnę na świat cały co się da i stanę się egoistką. Pogrążona w myślach ocknęłam się usłyszawszy dźwięk telefonu. A to kuzynka moja z Kanarów pisała jak to deszcz im leje, hotel paskudny, a żarcie takie, że całą rodzinką toaletę okupują. Toteż zmieniłam front rozważań, co tam opalenizna, drinki z palemką, rewolucje żołądkowe i karaluchy w hotelu. Za rok znów jednak zaproszę rodziców, ciotkę i wujka, bo żadna wycieczka i żadne pieniądze nie zapewnią mi tyle rozrywki (i jedzenia), co moja ekipa. 

PS. A za rok kupię im oddzielne kolorowe szklaneczki i podpiszę je własnoręcznie, by nikt z mojej wesołej gromadki swojej szczęki więcej nie zapodział:)

Komentarze

Popularne posty