LIST DO CHOREJ MATKI

Image by Sabine van Erp on Pixabay



Droga Mamo! 

Piszę, bo już nie mogę. Nie daję rady być Twoją córką, opiekunką, pielęgniarką, sprzątaczką, kucharką, praczką i kierowcą. Może jestem wyrodna? A może tak niesamowicie Tobą zmęczona, że brak mi sił? 
Wiem doskonale, że mnie urodziłaś, że robiłaś wszystko by niczego nam nie zabrakło. Byłaś troskliwa, cierpliwa i taka kochana. Tyle mi pomogłaś, gdy urodziłam bliźniaki i gdy brałam ten straszliwy rozwód. Jestem Ci za tamte dni tak bardzo wdzięczna. Dziś, kiedy nie przypominasz już samej siebie, jesteś malutka, pomarszczona, tak bardzo krucha zastanawiam się czy bardziej Cię kocham czy nienawidzę. 
Dałaś mi życie, wszystkiego nauczyłaś, dla mojego dobra ponosiłaś mniejsze lub większe ofiary. Bosko gotowałaś, wspaniale szyłaś, opowiadałaś piękne bajki i zawsze umiałaś odgonić smuteczki.
Dziś Cię nie poznaję. Zamiast Ciebie jakaś starsza już kobieta, z oczami bez wyrazu, zaciętymi ustami i kościstymi dłońmi, która snuje się po nocach po mieszkaniu. Ja wiem, że to choroba, że starość i demencja. I frustracja Twoja na dodatek, kiedy odzyskujesz jasność umysłu i widzisz jak wielu rzeczy już nie możesz. Tak nagle stałaś mi się obca. Już nie rozmawiamy, nie chodzimy na spacery, nie pieczemy szarlotki wg przepisu Babci Mani. Słyszę tylko Twój płacz, ten rozumiem, bo widzę jak bolą Cię wszystkie stawy. Najgorszy jest Twój krzyk i marudzenie, stękanie, wieczne niezadowolenie. 
Dziś nie podobał Ci się obrus i musiałam go zmienić, by za kwadrans wrócić do poprzedniej wersji. I tak trzy razy. 
Wczoraj z obrzydzeniem wyplułaś kotleta, który zawsze Ci smakował. 
Żurku, który gotuję wg Twojego przepisu też nie chciałaś zjeść, co zakomunikowałaś zrzuceniem talerza ze stołu. Nieważne, że właśnie umyłam podłogę. 
Co pięć minut musiałam w nocy poprawiać Ci poduszkę, bo nie mogłaś zasnąć. Gdy próbowałam Cię delikatnie przełożyć na drugi bok, naplułaś na mnie I zwyzywałaś od najgorszych. 
Tak jak ostatnio w sklepie, gdy jeszcze miałaś siłę tam dojść. Nie pozwoliłam kupić Ci ciastek, bo wiem, że zjadłabyś od razu wszystkie, a potem cierpiałabyś na silne bóle brzucha i skoki cukru. Znów dostałabyś biegunki i mogłabyś nie zdążyć do toalety, brudząc pościel, bieliznę i wszystko dookoła. I wtedy właśnie jak obrażone dziecko oskarżyłaś mnie o kradzież pieniędzy. Dobrze, że pani Helenka prowadzi ten sklep od lat i wiedziała doskonale, że to jeden z tych trudnych Twoich dni. 
Branie leków to kolejny nasz wspólny codzienny koszmar. Plujesz, gryziesz, zaciskasz zęby, a leki brać musisz. W jedzeniu nie zawsze da się je przemycić. Nieważne czy to płyn czy pastylki. Odmawiasz przyjęcia ich w jakiejkolwiek formie. Pielęgniarka z przychodni nie daje już rady zrobić Ci zastrzyku. Wtedy, choć słaba i chuda, dostajesz nadludzkiej siły i bronisz się zaciekle. Nie mam pojęcia skąd ta moc. 
Czasem chciałabym, by dała Ci coś na sen, byś spała dwie doby i mi dała się wyspać. Tak bardzo brakuje mi snu. Odczuwam to dotkliwiej niż kilkanaście lat temu, gdy bliźniaki były niemowlętami. Jestem permanentnie niewyspana. 
Każdej nocy budzisz mnie jękiem. Czasem uda mi się Ciebie przytulić i uspokoić. Z reguły jednak charczysz, każesz podawać sobie jakieś rzeczy, a gdy na wpół żywa je przyniosę, zdążysz zapomnieć o co prosiłaś. Chcesz oglądać telewizor, najchętniej na cały regulator. Albo wstawiasz pranie i on nim zapominasz. Lub chodzisz po mieszkaniu w lewo i prawo, gadając do siebie głośno, przestawiając naczynia lub krzesła. Muszę wtedy być obok, bo ranisz się talerzami, które lecą Ci z rąk. Kilka razy byś się przewróciła. Jesteś dzieckiem w ciele staruszki, tyle że wcale się nie uśmiechasz i nie przytulasz.
Awanturujesz się niemiłosiernie. Nie wiem ile razy nazwałaś mnie głupią, wredną małpą, suką, krową, czarownicą, wiedźmą, potworem, mordercą czy idiotką. Taką litanię słyszę codziennie i nadal każde takie słowo tnie moje serce na pół. Nie wiem skąd w Tobie, kiedyś damie w każdym calu, tyle wulgarności. Przecież Ty nigdy przeklinałaś, byłaś oazą spokoju i dobra. 
Kocham Cię ponad życie, a czasem tak bardzo nienawidzę i biję się w pierś za takie uczucia. Bo przecież wiem, że to nie Twoja wina, że to starość i choroba zabrały mi Ciebie - ciepłą, serdeczną mamę, babkę z poczuciem humoru, z którą mogłam konie kraść. Dziś widzę obcą staruszkę i modlę się, by mieć siłę każdego dnia, by dać Ci dobrą opiekę, dużo miłości i cierpliwości. By pielęgnować Cię do końca Twoich dni tak, by móc potem sobie i swoim dzieciom spojrzeć w twarz.

Wiem, że warto udostępnić ten post.
Porusza szalenie trudny problem.
Nie oceniajmy.
Tak łatwo gdybać prawda?
Czytaj mnie, codziennie publikuję jakiś tekst.



NIEGOTOWY

Image by StockSnap from Pixabay


Niegotowy

Artur lubi używać tego słowa. Dokładniej mówiąc wyrażenia "NIE JESTEM GOTOWY". Dla niektórych to różnica nie być gotowym, a być niegotowym, ale uśredniając można postawić między obydwoma zdaniami znak równości. 
Artur ma 37 lat. Od trzech lat jest w związku. Wcześniej związków i przyjaciółek miał sporo. Nie na poważnie, na seks raczej i dobrą zabawę. Na krótką chwilę. Gdy dziewczyna się angażowała, szybciutko zmieniał nastawienie. Nagle nie miał czasu, szef dawał mu nowe zlecenia, ciotka ze strony ojca łamała biodro (a tak na marginesie, ojciec ma tylko dwóch braci) albo psem sąsiadów musi się zająć, bo Ci wyjechali (sąsiedzi w rzeczywistości nie mają zwierzaka, poza tym Artur nie utrzymuje z nimi przyjacielskich relacji). Co naiwniejsze dziewczęta chciały mu jeszcze pomagać. Te bystrzejsze łapały w mig, że ucieka i gdy przypierały go do muru, wypowiadał tę swoją magiczną formułkę:

"Wybacz Skarbie, ale NIE JESTEM GOTOWY."

Czasem dostał w pysk, innym razem usłyszał trzaskanie drzwiami lub sygnał rozłączonego połączenia. Niekiedy szloch, płacz i błaganie. Albo śmiech histeryczny. Kobiety bywają naprawdę żałosne w takich sytuacjach. Mało która miała klasę. 

Artur od jakiegoś czasu jest w związku z Kingą. Długo to już trwa. Zaczęło się od przyjaźni. Potem doszli do ulubionego jego poziomu jakim jest seks. Nie miał raz z kimś iść na wesele to poszedł z Kingą. I tak jakoś to trwa. Może dlatego, że nie mieszkają ze sobą, bo oboje pracują w dalekich częściach stolicy i ktoś musiałby ponad godzinę dojeżdżać do pracy. Nikt nie zamierza aż tak się poświęcać. Poza tym Artur przyznał szybko, że NIE JEST GOTOWY na wspólne mieszkanie. Kindze na razie to odpowiada. Ma 30 lat. Dwa nieudane związki. Potrzebuje stabilizacji, ale jest zbyt dumna, by wymóc na Arturze jakiekolwiek deklaracje. Żyją więc niby razem, a tak naprawdę osobno. Widują się głównie w weekendy. Wtedy obowiązkowo seks, kino, restauracja lub impreza ze znajomymi. Fajne te weekendy. Zero trosk. Zawsze coś się dzieje. Kłócą się najwyżej o rodzaj filmu jaki obejrzą albo czy kochają się rano, czy może wieczorem. W poniedziałek rano jedno z nich rusza w kierunku swojej pracy i swojego mieszkania. Oboje coś wynajmują. Artura stać na kredyt, ale NIE JEST GOTOWY. Po co się wiązać z jakimś lokum, lepiej mieć otwartą furtkę. Kingi na kredyt jeszcze nie stać, ale marzy o czymś własnym, choć ciasnym. Chciałaby z Arturem zacząć wić malutkie gniazdko. Wspólne, bo obecnie tak naprawdę nie mają nic. Co z tego, że Artur ma u niej swoją szczoteczkę do zębów, czyste bokserki i koszule na zmianę? A Kinga u niego bieliznę, dwie sukienki i tampony nawet. Ona potrzebuje kotwicy, a jemu jeszcze dalekie rejsy w głowie. Dziewczyna na razie czeka, robi karierę, ale biologia już powoli się włączyła. Kinga czuje instynkt macierzyński, zaczyna marzyć o dziecku, choć jeszcze dwa lata temu nie rozumiała koleżanek jak rozpływały się nad swoimi pociechami. Dziś też by chciała takiego bobasa. Artur jednak NIE JEST GOTOWY. Na nic. Może co najwyżej na wspólne mieszkanie, ale pod warunkiem, że to Kinga zamieszka u niego. Jako że zakochana kobieta jest w stanie znieść wiele niedogodności, Kinga przeprowadza się do ukochanego i codziennie spędza trzy godziny w środkach komunikacji. 
Kiedy ma dość? Kiedy po kolejnym roku związek nie ewoluuje. Odchodzi sfrustrowana, że z wiecznie NIEGOTOWYM zmarnowała tyle lat. A Artur znów niczym niezestresowany używa życia i wciąż każdą kolejną kobietę karmi swoją gotową formułką o jego NIEGOTOWOŚCI. A one wierzą, że to zmienią. Bezskutecznie jednak.

Po latach ów wiecznie Niegotowy spotyka przypadkiem w centrum handlowym Kingę wraz z mężem i małą dziewczynką, wierną kopią mamy. 
Są szczęśliwi, jedzą lody, a mała podskakuje. To już kolejna była partnerka, którą widzi. Każda z nich ułożyła sobie życie. Często jest matką. Niektóre z nim wymienią uśmiech lub kilka zdań. Inne udają, że go nie znają. Artur będący już koło pięćdziesiątki traci zdolność czarowania płci przeciwnej. Wraca powoli do pustego wynajmowanego mieszkania. Wieczory spędza sam, bo wszyscy wyśmiewani przez niego frajerzy mają do kogo wracać po pracy. Byli GOTOWI na wiele i dziś mają swoje domy. Dosłownie i w przenośni. A Artur obecnie swoją gotową formułkę SKARBIE NIE JESTEM GOTOWY może powiedzieć co najwyżej do swojego odbicia w lustrze.

Podoba Ci sie mój post?
Udostępnij go proszę.
Obserwuj mój blog.


Image by Pixabay

PORTRET FITmANIAczki

Foto priv



I znów muszę się tłumaczyć. No do jasnej Anielki. Tłumaczyć wszystkim dookoła, że nie jestem wielbłądem, że żyję sobie wg siebie, tak jak mam ochotę i nikomu nic do tego, jeśli nie krzywdzę bliźniego i nie robię szemranych interesów. 
Postanowiłam, że sobie pójdę ma fitness. A co! Nie dlatego, że to wiosna i trzeba migusiem wbić się latem w przyciasne bikini. Po prostu naszła mnie chęć. Jestem aktywna, ćwiczę sama w domu, ale chcę mieć do kogo gębę otworzyć i łączyć się w bólu, kiedy ledwo już trzymam plank. Oczywiście mogę sobie krzyczeć na Ewkę (sorry kochana, nie raz rzuciłam mięsem jak kazałaś zrobić kolejne dziesięć powtórzeń i kiedy dostałaś w trakcie kilera lekkiej zadyszki, podczas gdy ja czerwona jak burak myślałam, że płuca wypluję). Ale ileż można krzyczeć do monitora i Bogu ducha winną trenerkę, z którą ćwiczę dobrowolnie??? Wolę sobie z kimś marudzić. Problem w tym, że wstęp na salę fitness mają okrąglejsze dziewczyny. Ja o wadze piórkowej wyglądam co najmniej dziwnie jak wchodzę do szatni. Dziewczyny zaskoczone, w ich oczach niczym na wyświetlaczu niemal widzę pytanie, jakie krąży im po głowie: " A ta szczapa tu czego?". Przedstawiam się, uśmiecham, a tu nadal cisza. Czuję jak mierzą wzrokiem moją talię i biodra. Faktycznie mało mam tych centymetrów i co z tego? Na siłownię nie polezę, żeby masę budować. Wolę fitness. Taka jestem i się akceptuję. Lubię po prostu dać sobie wycisk, a w grupie zawsze raźniej. 

Więc wchodzę do szatni. Widzę te spojrzenia pełne dezaprobaty i w końcu jedna odważna pyta, po co tu przyszłam, skoro moje BMI wskazuje raczej na niedowagę, niż nadwagę. No kurczę, muszę mieć problem, żeby sobie fitness pouprawiać? Gubić centymetry? A tak dla przyjemności to nie mogę się sponiewierać chcąc odreagować stresy w pracy? Wolę na macie się wypocić niż na dzieciaka nakrzyczeć lub chłopu kuksańca zasadzić. Tak chyba zdrowiej, nie? Co z tego, żem chuda? Zakazane trenować? Krew mnie zalewa tak, że mam ochotę na zumbę i power ball w pakiecie. 
Najpierw pytam z powagą, czy nie widzi tych fałd tłuszczu za moimi uszami, a gdy widzę, że zainteresowana nie wyczuwa ironii, śmieję się i mówię prawdę po prostu, że dla przyjemności. Przecież nie będę się usprawiedliwiać ani mieć wyrzutów sumienia, że oto z wagą piórkową miałam czelność przekroczyć progi klubu fitness. I znów dostrzegam ogromne zdziwienie w oczach mojej rozmówczyni w porywach do szoku, bo przecież kto o normalnych zmysłach katuje siebie aż do ostatniej kropli potu i jeszcze za to płaci??? I z zajęć wychodzi z uśmiechem takim jakby się nażarł grzybków jakichś, cukierków na poprawę humoru albo kilka drinków strzelił? Ano ja. We własnej, skromnej osobie. Spocona, czerwona i ledwo powłócząca nogami. Pewna tego, że jutro ruszyć się nie będę mogła i podniesienie długopisu to będzie nie lada wyczyn, nie mówiąc o wstaniu z krzesła czy wejściu po schodach na półpiętro. I wiem, że przeklinać będę na wszystkie świętości jak każdy mięsień przypomni mi o swoim istnieniu albo poinformuje o tym boleśnie, bowiem okazuje się, że ciała swojego jednak tak dobrze to ja nie znam. I wiem, że zakwasy będę miała wszędzie z powiekami włącznie. Ale co tam! Ciało się ujędrnia, kondycja poprawia, foch znika, a i grono koleżanek się poszerza. Bo po wspólnych, ciężkich chwilach na morderczych treningach, gdzie półkilogramowy hantelek czy niewinna różowa piłka salę fitness zmieniają w salę tortur, łączymy się bólu, gdy pot nasz kapie na maty i obnaża nasze lica bez grama makijażu. I okazuje się, że stereotypy znikają równie szybko jak się pojawiają. Że w solidaryzowaniu się w mękach na własne życzenie stałyśmy się sobie bliższe i nieważne jest, jaki która ma cel. Fajnie jest po prostu się razem zmęczyć, naładować akumulatory, postękać i zobaczyć przypadkiem, jak to się wzmocniła kondycja, boczki jakoś bardziej się schowały, brzuch się chyba spłaszczył, a uśmiech na twarzy stał się jeszcze szerszy, i częstszy. 




ŚWIĘTA, ŚWIĘTA I PO ŚWIĘTACH

Image by Alexandr Ivanov from Pixabay



Święta, święta i po świętach. Tyle roboty, szykowania, zakupów i sprzątania. A tu jak z bicza strzelił. Było i się skończyło. Jeszcze w sobotę podłogi myłam, żur gotowałam, chałupę ustrajałam. Tu gałązki, tam bukszpan i stroiki z jajeczkami. Dziatwę, sztuk dwie plus głowa rodziny, z koszyczkiem z rana do kościoła wyprawiłam, by mieć spokoju trochę. Jeszcze na pieszo im kazałam iść, by pod prysznic wleźć, paznokcie pomalować i może jeszcze maseczkę na zmęczone lico nałożyć. Alem przypomniała sobie, że jeszcze mięsiwo udusić muszę, więc domowe spa musiało poczekać dobre dwa kwadranse, bo żeberka pokroić trzeba było, przyprawić i w omaście miodowej zanurzyć. Gdy zadanie wykonałam ochoczo udałam się do łazienki lśniącej tak, że biała rękawiczka Perfekcyjnej Pani Domu pozostałaby bielusieńka. A tu nagle trach! Wody ciepłej brak. Na śmierć zapomniałam, że na dwie godziny mieli wyłączyć. Akurat teraz, kiedy stoję w czyściutkiej łazience tak jak mnie Pan Bóg stworzył! Trudno, trza być twardym nie miętkim. Zimnym prysznicem się potraktowałam. Ponoć cellulit zabija. Czy coś zabiło to nie wiem, bo gęsiej skórki dostałam. Orzeźwiłam się, maseczkę błotną nałożyłam, rozłożyłam pilniki i lakiery, by pazury ogarnąć. To był mój czas. Na bóstwo się może nie zrobiłam, ale ogarnęłam przyzwoicie.

Kawę nawet sobie zrobiłam i kontemplowałam ciszę. Jeszcze pół godziny i zacznie się młyn. Dzieciaki wpadną i będą się kłócić o to, co kto je ze święconki. Mąż będzie doglądał garnków i wyjadał po kryjomu. A niebawem nadjedzie reszta familii. Rodzice jedni i drudzy, ciotka Halinka od strony mamy i wujek Jędruś od strony męża. Kuzynka moja jedyna z rodziną na Kanary uciekła wygrzewać się w słońcu, bo świąt rodzinnych ma ponoć po dziurki w nosie i wypięła na nas swoje cztery litery (w sumie to z sześć, bo przytyło się jej ostatnio) zostawiając mnie tym samym samą z przygotowaniem świąt. 

I nastała godzina W jak Wielkanoc. Nadjechali szumnie i głośno. Weszli równo, wyperfumowani i wyfryzowani. Z milionem toreb, walizek i siatek. Mamy nagotowały wszystkiego co możliwe, choć tyle razy prosiłam, że nie trzeba. Wujek przywiózł naleweczki, a ciotka Halinka napiekła ciast twierdząc, że przytyć muszę, bo w mieście chude wszystkie te baby jak szczapy, a że chłopaki pojeść lubią, to się nie zmarnuje. Od razu wzięły się dziewczyny za szykowanie. Wujek domył okna, bo coś cholera zauważył (a jak tak szorowałam). Mama doprawiła żur, bo oczywiście posmakować już zdążyła i stwierdziła, że śmietany dodać trzeba. Teściowa natomiast zastawę zaczęła wyjmować, choć mówiłam, że chcę na zwykłych talerzach, tych kwadratowych z Ikea. Dzieciaki już bałagan zdążyły zrobić w swoim pokoju i wyjadły pół święconki nabrudziwszy niemiłosiernie. Kilka minut i armagedon wielkanocny gotowy. Dobrze, że maseczkę zmyć zdążyłam i pazury pomalować na piękny turkus, co ciocia Halinka już po swojemu skomentowała, że czerwień ponadczasowa i elegantsza. 

W sobotę jeszcze pokładów cierpliwości mi starcza, w niedzielę już trudniej szczególnie, gdy ciotka budzi wszystkich skoro świt, by na rezurekcję zdążyć. A ja tak marzyłam żeby sobie pospać. Potem dziewczyny, mamy znaczy się, zaczęły wędrować do łazienki, każda po kolei, pospieszając się nawzajem, co by do kościoła wyjść punktualnie. Hitem było pytanie, czyja to szczęka leży przy umywalce. Czy to Bogusi czy Halinki, na co moja matula kochana, rzeczona Bogusia, krzyczy z salonu, że ona swoją już założyła, Zenka przy łóżku leży, a ta w łazience to Jędrusia chyba, bo sama też myślała, że to jej, ale przymierzyła i latała jej trochę...No padłam. Ze zmęczenia, bo to piąta rano była i ze śmiechu. Nie ma co, z taką bandą nudów nie będzie. 

Śniadanie było uroczyste, z przemową teścia. Trochę przydługą jak zwykle i starym sucharem na końcu. Stół suto zastawiony, mamy i ciotka o wszystko zadbały mi nie pozwalając się wtrącić w to, jak mają wyglądać święta w moim własnym domu. Szkoda, że to śniadanie dopiero, bo bym se naleweczki strzeliła kropelek kilka, albo i kilkanaście. Tak dla kurażu, jak to mój tatuś mawia.
Po śniadaniu znów wycieczka do kościoła, po mszy przez godzinę komentarze tego, co na kazaniu było. Następnie spacer wcale nie taki krótki. Ekipa nie najmłodsza przecież wykazała się kondycją. Dzieciaki styrane były.

Obiad, na który już nie miałam siły ani miejsca w brzuchu, przygotowały znów moje kochane seniorki. Kłócąc się niesamowicie o to, co gdzie postawić, a chłopaki już po cichu popijali naleweczkę wujka Jędrusia. I mi polali kapkę, bo widzieli żem spacyfikowana w swoim domostwie kompletnie. 

Wieczorem przy planszówce ponownie nasłuchałam się opowieści, które znam od lat. Mama z tatą znów się poróżnili o to, kiedy się poznali. Mąż mój zasnął w fotelu, a dzieciaki umierały ze śmiechu jak ciotka Halinka opowiadała, ile to razy za mąż wychodziła. Gwoli wyjaśnienia, razy cztery i żaden chłop z nią nie wytrzymał, i na cmentarz uciekał. Bez jej pomocy, dodać trzeba.

W Lany Poniedziałek oczywiście nie pospałam, bo płeć męska tradycji dochować chciała i zmoczyła nas w łóżkach dokumentnie. Jako że złość piękności szkodzi postanowiłam nerwy na wodzy trzymać. Śniadanie zrobiłam po swojemu, gdy cała gromada uprawiała Śmigus Dyngus robiąc mały potop w łazience. Potem obowiązkowo klasztor, bo tam msza przez Dominikanów prowadzona i znów długi spacer, żeby kalorii trochę spalić i o słabą kondycję młodzieży zadbać. Po obiedzie wszyscy zaczęli się pakować robiąc niemały bałagan i znów śmialiśmy się do rozpuku, gdy ekipa udała się na poszukiwania swojego sztucznego uzębienia. Już bez przymierzania.

Wieczorem, gdy dzieciaki już wykąpane i najedzone jak bąki leżały w łóżkach, małżonek mój pozmywał naczynia, ja zmęczona usiadłam z nogami wyciągniętymi na szezlongu. Gromada gości jak tornado przebrnęła przez mój dom pozostawiając po sobie rozgardiasz, pełną lodówkę (dziecko Ty tak marnie wyglądasz, zjedzcie sobie wszystko do końca) i na szczęście żadnej szczęki w szklance. Ja zmęczona niemiłosiernie z ilością jedzenia nie do przejedzenia, niewyspana, bo towarzystwo spać nie dało i objedzona (zjedz jeszcze dziecino, taka dobra kiełbaska, pyszny mazurek, smakowity żureczek z jajeczkiem) z zakwasami mięśni brzucha od śmiechu i nóg od spacerów, pomyślałam sobie, że za rok to na święta też ucieknę jak kuzynka moja. Opalę się, odpocznę i wypięknieję. Wypnę na świat cały co się da i stanę się egoistką. Pogrążona w myślach ocknęłam się usłyszawszy dźwięk telefonu. A to kuzynka moja z Kanarów pisała jak to deszcz im leje, hotel paskudny, a żarcie takie, że całą rodzinką toaletę okupują. Toteż zmieniłam front rozważań, co tam opalenizna, drinki z palemką, rewolucje żołądkowe i karaluchy w hotelu. Za rok znów jednak zaproszę rodziców, ciotkę i wujka, bo żadna wycieczka i żadne pieniądze nie zapewnią mi tyle rozrywki (i jedzenia), co moja ekipa. 

PS. A za rok kupię im oddzielne kolorowe szklaneczki i podpiszę je własnoręcznie, by nikt z mojej wesołej gromadki swojej szczęki więcej nie zapodział:)

PORTRECIK WIELKANOCNY *

Image by Karina Manzela on Pixabay

Portrecik Wielkanocny

Natalia

Wraz ze zbliżającą się Wielkanocą odczuwa wszechobecny strach. Boi się. Trzyma za brzuch i panicznie obawia tego, co ją czeka. Wyniki badań bardzo niepokojące. Prawdopodobieństwo urodzenia chorej na zespół Downa córeczki bardzo duże. Niemalże pewne. Z mężem milcząco mijają się w drzwiach od kilku tygodni. Nie chcą o tym rozmawiać. On sobie z tym nie radzi. Po nocach czyta jak wychowuje się chore dziecko i jest przerażony. Natalia codziennie głaszcze sporawy brzuch i mówi czule do córeczki, że wszystko będzie dobrze. (...)

* Cały tekst dostępny w tomiku opowiadań "Portrety" - premiera grudzień 2019 !

PORTRETY STRAJKUJĄCYCH

Image by Darksouls1 on Pixabay 


Klaudia 

Ma 27 lat. Anglistka. Ma synka w pierwszej klasie. To owoc wielkiej miłości, która zakończyła się jeszcze większym hukiem, gdy chłopak dowiedział się o ciąży. W wychowaniu małego pomagała mama, dzięki czemu Klaudia skończyła studia zaoczne. W trakcie pracowała w korporacji. Zarabiała nieźle. Dostała nawet kredyt na małe 2 pokoiki na obrzeżach miasta. Zmęczona machiną firmy postanowiła pracować zgodnie z wykształceniem. W szkole. Na start 1754 zł na rękę. Za mało. Nie utrzyma siebie i małego, tym bardziej, że alimenty wpływają nieregularnie. Szuka pracy w drugiej szkole. Dyrekcja wyraża zgodę. Klaudia ma 34 godziny plus wychowawstwo klasy szóstej. Z domu wychodzi codziennie o 6.30. Wraca najszybciej o 16 we wtorek. Ma wtedy korki do 21. Synek jest już na szczęście samodzielny. Dużo rozumie. Babcia jest nadal obecna w jego wychowaniu. 

Klaudia, choć dopiero na początku drogi, jest sfrustrowana. Telefony od rodziców nawet późnym wieczorem. Maile o każdej porze dnia i nocy, wcale nie najmilsze. Ciągła krytyka, że za dużo zadaje, a to przecież nie jej wina, że program tyle wymaga. Rzadko ktoś chwali, bo przecież jak jest dobrze to się nie mówi, nawet nie szepce. Krzyczy się zaś, gdy coś nie pasuje. Oo, wtedy to na całe gardło. 

Klaudia bierze udział w strajku. Uwielbia uczyć, czuje się świetnie przy tablicy. Wie, że do korpo nie chce wracać. Trzyma się dzielnie. Szkoła duża. Ponad 90 procent nauczycieli strajkuje, wspierają się nawzajem. Już prawie dwa tygodnie. Klaudia dumnie każdego dnia podpisuje listę strajkową, choć doskonale wie, że pozbawia się w ten sposób pensji, że nie wie, czy małemu na urodziny kupi ten wielki zestaw lego i czy puści go na obóz piłkarski, o którym on tak marzy. Miewa chwile zwątpienia, jednak każda propozycja góry jest niczym siarczysty policzek. Sprawia, że Klaudia prostuje się jeszcze dumniej. Wie, że walczy nie tylko o pieniądze, ale i o godność. Synek jeszcze tego nie rozumie, ale kiedyś pojmie i powie, że w strajku jak w sporcie, można przegrać, ale nie wolno się poddać. 


Helena 

Od 25 lat matematyczka. Surowa, wymagająca. Prywatnie szalenie dowcipna. Świetna kucharka. Pochodzi z rodziny nauczycielskiej, cieszącej się niegdyś dużym szacunkiem. Nauczaniem nasiąkła już za młodu, gdy mama z tatą w domu prowadzili jeszcze zajęcia dla zdolnych i niezdolnych. Pamięta jak jedli chleb ze smalcem, czasem ktoś przyniósł placki ziemniaczane zrobione przez babcię albo placek ze śliwkami. Ćwiczyli do sztuk i przedstawień. Wspólnie się uczyli. Rodzice byli przez młodzież uwielbiani. Tata polonista, mama biolog. W domu było skromnie. Wakacje pod blokiem lub u babci na wsi. Korepetycjami reperowali budżet, ale łatwo nie było. W tamtych czasach szczególnie, gdy nie należało się do partii. Gdy Helena wybrała matematykę mama błagała, by córka do szkoły się nie pchała. To ciężki zawód, niewdzięczny, pracochłonny. Ale ona się uparła. Czy żałuje? Czasem, gdy po tylu latach zarabia mniej niż własna córka latem kelnerując. Gdy właśnie Kasi nie zawsze mogła coś kupić. Gdy ostatnio rodzic podważył jej kompetencje pisząc pismo do kuratorium nie przebierając w słowach, bo syna nie chciała dopuścić do matury. Uległa pod naciskiem dyrekcji. Chłopak maturę oblał z kretesem. Piętnaście procent na podstawie. Wstyd. Dyrekcja przeprosiła i obiecała więcej nie wątpić w jej doświadczenie. Rodzice chłopaka zaś w murach szkoły więcej się nie zjawili. Oby ze wstydu, bo to by znaczyło, że resztki dobrego wychowania jeszcze posiadają. Niesmak jednak pozostał.

Helena dziś strajkuje. Nie pierwszy raz. Wtedy nic nie ugrali. Dziś, choć sceptycznie nastawiona, walczy o szacunek wydzierany przez lata, godne wynagrodzenia, zmianę chorej podstawy programowej. Z zachwytem patrzy na wsparcie społeczeństwa na fejsie. Z takim samym przerażeniem czyta zdania hejterów, nierozumiejących o co toczy się walka. Czy wierzy w zwycięstwo? Nie wyklucza go. Trochę lat żyje na tym świecie. Przecież w obalenie komunizmu też nikt nie wierzył, a jednak się udało...


Leszek 

Czterdzieści pięć lat. Dwadzieścia lat przy tablicy. Nauczyciel historii i wos'u. Mąż, ojciec, brat i syn. Świetny wychowawca, lubiany przez dzieciaki. Od lat prowadzi Koło Miłośników Historii. Po godzinach, za darmo. Ma kilkunastu laureatów poważnych olimpiad i konkursów. Mnóstwo wycieczek, wyjść do miejsc pamięci narodowej, projektów. Pensja obecna to 2973 zł netto. Z dodatkiem motywacyjnym i za wychowawstwo. W weekendy pracuje w szkole wyższej jako nauczyciel wykładowca. To trochę poprawia budżet rodzinny. Leszek jest świetnie wykształcony, znakomity w tym, co robi, a mimo to czuje się każdego miesiąca dostając pensję sfrustrowany. Zarabia mniej niż żona, brat i kumple, którzy wypalają się w korporacjach. Łykają cukierki na poprawę humoru albo potencji, ale pensje i premie mają sowite. On ma pasję, lubi obserwować przyrost wiedzy u młodych ludzi. Uwielbia z nimi dyskutować, odpowiadać na ich trudne pytania, polemizować z nimi. Nie jeden raz z zadowoleniem przegrał taki pojedynek. Czemu z zadowoleniem? Bo nauczył myślenia, bronienia własnego zdania, dobierania argumentów. Te przegrane to jego zwycięstwa. 

Dziś Leszek jak wszyscy w jego szkole strajkuje. Wątek materialny jest motorem tej walki, ale protest nie dotyczy tylko tego. Z przerażeniem obserwuje konsumpcyjne nastawione do życia społeczeństwo żyjące w wirtualnym świecie, chcące tylko dostać, a nic dać w zamian. Można by powiedzieć, że Leszek teraz też taki się stał. Przecież chce więcej zarabiać. Może jednak warto zastanowić się nad tym, że skoro tyle z siebie dał młodzieży zarabiając grosze to ile może z siebie wykrzesać ten wcale nie stary, bo zaledwie czterdziestopięcioletni nauczyciel, kiedy w końcu zobaczy na swoim koncie kwotę wprost proporcjonalną do jego zaangażowania i wysiłku?


Jola

Rok temu zrobiła dyplomowanego. Miała szczęście. Jej awans trwał tylko dziesięć lat. Jej młodsze koleżanki awans zakończą po piętnastu. To był trudny okres. Ciężka wychowawczo klasa. Depresja Tomka, próba samobójcza Martyny, rozwód rodziców Marcina i nowotwór mamy Pauliny. Na co dzień drobne sprawy. I odpowiedzialność przygotowania dzieciaków do matury, konkursów recytatorskich. Zawsze zdobywali choćby wyróżnienie. Przygotowywała ich po lekcjach lub przed, kupowała głodnym dzieciakom pizzę. Raz bardzo utalentowaną uczennicę zabrała na konkurs do innego miasta za własne pieniądze. Dyrekcja od razu powiedziała, że funduszy na wojaże nie ma. Jola więc znając sytuację materialną Mai opłaciła przejazd i obiad sama. Maja wygrała, ogromną przewagą. Godziny pracy po lekcjach dały rezultat. Dyrekcja puchła z dumy nie zapytawszy o poniesione koszta. Nagrodę Dyrektora dostał zaś Marek, bo załatwił malowanie kilku sal za darmo. Jola po cichu liczyła na tę nagrodę. W końcu Maja wygrała konkurs ogólnopolski. Niestety pierwsza lokata okazała się być nie tak istotna jak odświeżone sale lekcyjne. To była trudna lekcja życia. Mąż nie raz mówił Joli żeby zmieniła pracę. Ale ona kocha uczyć. Zaraz po studiach pracowała w sporej firmie mając szansę na awans. Zrezygnowała widząc wyścig szczurów. Wierzyła, że szkoła jest od tego wolna. W jakimś sensie była. Wszyscy mało zarabiali, a w ferie i wakacje dorabiali jak mogli, by zarobić na remont łazienki, kolonie dziecka, rehabilitację mamy. Ich pensje różnią się jedynie dodatkiem motywacyjnym. Jedni mają 50 zł, inni 300 zł. Brutto. Dla korposzczurów to śmieszna kasa. Dla nauczycieli absolutnie nie. 

Jola strajkuje. Jest aktywna w mediach społecznościowych. Udostępnia różne posty, aktywuje innych, nie pozwala się załamać tym, którzy mają już dość. Wie, że pracuje w chorym systemie, który uczniów tresuje, a nie uczy. Wierzy, że wygrają, choć nie raz łza się wpycha nieproszona na polik, gdy czyta się hejtujące jej zawód komentarze. Ma powołanie, pracy nie zmieni, bo nie po to robiła całą ścieżkę awansu, by teraz rezygnować i zaczynać od nowa. Mąż wspiera, choć nie do końca rozumie. Młodzież się za swoim gronem wstawia, rodzice też. Nadzieja trzyma Jolę w pionie, choć wieści ze sceny politycznej różne. No cóż. Nadzieja umiera ostatnia...


Basia 

W zawodzie nauczyciela od piętnastu lat. Uczy chemii. W kilku szkołach, bo po reformie trudno było uciułać etat w niedużej szkole. 

Jest wdową. Wychowuje córkę. Mieszka z tatą. Jej mama zmarła w tym samym roku co mąż. To był cios. Mimo depresji Basia nie wzięła rocznego urlopu. Stwierdziła, że da radę. Miała mocną grupę na maturę rozszerzoną, nie chciała ich zostawiać. Oni maturę zdali, ona dotrwała na tabletkach do wakacji. 

Basia chce strajkować. Jest ze swoją ekipą całym sercem. Sama utrzymuje dom. Tata ma niedużą emeryturę. Ona dorabia korepetycjami. Jak nikt nic nie odwołała i będzie trochę nadgodzin, to uda się odłożyć coś na czarną godzinę. Oszczędności nie ma za dużo. Dlatego zamiast na strajku jest na L4. Bez problemu dostała zwolnienie. Jej lekarka sama jej nawet radziła, by została w domu. Stres spowodowałby nawrót choroby. Basia posłuchała. Koleżanki niektóre obrażone, że uciekła. Nie rozumieją, że dla niej liczy się każde 10 zł. Walczy sama z sobą i o byt swoich najbliższych. Jest sfrustrowana, niepewna, brak porozumienia na górze tylko zaniża jej poczucie wartości. Marzy, by w końcu wrócić do klasy i z podniesioną głową robić to, co przecież umie najlepiej. 

PORTRET ZASKOCZONEJ

 Image by Jan Vašek from Pixabay



Dawno mi tak szczęka nie opadła jak dziś. Każdego dnia dzieją się rzeczy, które wołają o pomstę do nieba, ale w dniu dzisiejszym Jowita to mnie zaskoczyła. I nie będę tu prawić o sytuacjach politycznych, tylko o supermarketowych. Znów (sic!). A kto mi zabroni?
A zatem, Jowita wpadła mąki pożyczyć, bo jej się skończyła, a naleśników chciała dzieciakom nasmażyć. A że ja zawsze przygotowana jak na wojnę to sąsiadkę w biedzie poratuję, żeby tylko dziatwa, rozbrykana trójka płci męskiej mówiąc dokładnie, głodem nie przymierała. 
Więc Jowita stoi u mnie w przedpokoju, nerwowa jakaś taka i nieswoja. Zastanawiam co się dzieje. 
Siku chce? Dzieci przyłapały ją z mężem na amorach?
W robocie coś nie tego?
Czy zawał serca się nie daj Boże zbliża?
A ona zapomina o mące i głodnych dzieciach (wyrodna) i zaczyna opowieść jak to się do znanego supermarketu wybrała. Z samego rana, bo obiecała teściowej jakiś mikser kupić, który będzie tego dnia w super atrakcyjnej cenie. I żeby kobiecina się autobusem nie tłukła, miksera nie dźwigała to Jowita obiecała podjechać po ten cud techniki. Kwadrans przed siódmą zajechała nie spiesząc się wcale i ujrzała dziki tłum ludzi przed sklepem. Za darmo rozdają? No niestety nie. Ustawiła się więc w kolejce, nasłuchała rozmów motywujących do biegu, że trzeba szybko wpaść i od razu w lewo, bo tam zawsze promocje ustawiają. A że Jowita ma problem z biegami na orientację to jak wrota supermarketu się otwarły, pobiegła w odwrotną stronę niemal przywracając się o pudła, w których (o cudzie!!!) stały upragnione miksery. Jakaż była radość Jowity. Trafiony zatopiony. Schyliła się zatem po skarb czując już zakwasy w udach od morderczego biegu, a tu nagle ktoś chwyta za pudło (niemałych wcale rozmiarów, i pudło i ten ktoś) i bardzo niełagodnym głosem wrzeszczy: "Oddawaj!" Jowita aż spąsowiała w trakcie relacjonowania mi tejże traumatycznej akcji, a mi szczęka opadła. Nie wiedziałam czy śmiać się czy płakać, ale jako że instynkt samozachowawczy posiadam to podjęłam decyzję, że śmiech zdrowszy, więc ryknęłam jak dzika (locha raczej). 
Jowita jest niewysoka, do chudych nie należy, a że była w dresach, nieumalowana to zachowała się jak na dresa przystoi (nie ujmując nic absolutnie amatorom dresów zaznaczam, zachowanie dresowe mam tu raczej na myśli, gwoli ścisłości). Francję elegancję postanowiła schować do kieszeni owych starych, spranych dresów i warknęła: "Bo co?". I może by się jegomość do rękoczynów posunął, gdyby nie inny klient obok się zrezygnowany przechadzający, który ostudził gniew agresora mówiąc, że też wychodzi z niczym, żona go ukatrupi pewnie, ale porażkę zniesie po męsku i to samo jemu radzi. A w promocji przypomina mu, że chyba kolega dobre wychowanie na parkingu pod sklepem zostawił i lepiej niech szybko po nie wraca, bo wstyd rodowi męskiemu przynosi. Tamten coś odburknął, ale nic w klimacie "przepraszam", raczej kury przez wu. Rozejrzał się jeszcze, czy może gdzieś jakiegoś słabszego osobnika nie upoluje, ale nie zobaczywszy nikogo, wyszedł faktycznie, ale raczej nie w poszukiwaniu dobrego zachowania.

Jowita trofeum zdobyła, teściowa szczęśliwa i nieświadoma traumy jaką synowa przeżyła o 7.03 tegoż ranka zaskoczona butą i agresją innego myśliwego, który na łowy przybiegł. 
Stoimy więc w tym przedpokoju, bo Jowita się spieszy do głodnej gromadki, ale wciąż obie uwierzyć nie możemy, że takie sytuacje naprawdę mają miejsce. Rozumiem gdyby chodziło o przetrwanie. Czytałam dużo literatury obozowej, "Pianistę" i tym podobne filmy oglądałam, i tam w obliczu śmierci często głodowej, jestem w stanie spróbować (i tylko spróbować) zrozumieć zwierzęce zachowania ludzi.
Ale w supermarkecie???!!! Ludzie kochani. Jowita poszła smażyć te naleśniki, ciśnienie mi podniosła, bo w głowie się nie mieści do czego jesteśmy zdolni w imię dóbr materialnych. Ja pierdzielę, żeby sobie do oczu skakać, siłą brać? O leki dla chorego dziecka też bym pewnie jak lwica walczyła, ale nie o mikser do cholery!!! A najlepsze jest to, że następnego dnia Jowita wysłała mi link na allegro, gdzie ten wspaniały cud techniki mogę sobie bezstresowo kupić siedząc wygodnie we własnym fotelu czy na sedesie nawet i to o całe 13.50 zł taniej, dodam, że z przesyłką!!!

Podoba Ci sie mój post?
Podaj go dalej.
Obserwuj moją kobiecą stronę życia Poli Ann
Warto. Naprawdę.
Image on Pixabay

PORTRET MALKONTENTKI

Image by Ryan McGuire from Pixabay 



Dzwonię do Anki. Z tydzień z nią nie gadałam. Jak na nas to długo. Z reguły choć raz na dzień smsik leci. Przyjaźnimy się od kilku lat. Mamy dzieci, mężów, pracę zawodową i kredyt. I mieszkania w jednym bloku. Przeciętne matki Polki, żony i pracownice. Zalatane, zmęczone, stojące w korkach, wiecznie w niedoczasie współczesne trzydziestolatki.
No więc dzwonię do niej, zagaduję co tam słychać, a ona jak na rozkaz zdaje raport:

Pogoda byle jaka, dość mam, chandry przez to dostałam. Co za kraj.

Taki mamy klimat - ripostuję rezolutnie. To idź do parku - mówię po chwili (mieszkamy tuż obok). Widziałam już pąki, wiosna nieśmiało puka do nas i delikatnie odsuwa chłód, zapraszając ptaki do koncertu. - Uuu, to pojechałam prawie Mickiewiczem.

Ty mi tu z poezją nie wyjeżdżaj.- warczy na mnie. Rzygać mi się chce jak to słyszę.

To rusz tyłek i biegaj! - zmieniam front. Poruszasz się, chandrę wywalisz, a endorfiny to skutek uboczny.

Usłyszałam tylko westchnięcie. Okres mam. - mówi. 

Boli? - pytam retorycznie tylko, bo znam Ankę i jej okres, i wiem, że należy do tych szczęściar, które nie zwijają się z bólu i nie muszą zakładać podpaski XXL, bo inaczej będzie im ciekło po nogach. Comiesięczną przypadłość kobiecą znosi rewelacyjnie.
Zmieniam więc temat, zadowolona ze swojej intelygencji;) 

Jak w robocie? - zagajam wielce oryginalnie. 

A weź nie pytaj! - słyszę już podniesiony głos. Anka zaczyna opowiadać, jak to musi znosić nową koleżankę. Młodą, po studiach zaraz, co to nic nie kuma i na dodatek, o zgrozo, waży max 50 kilo !!!
No co Ty? - śmieję się jak dzika. - Masz trzydzieści pięć wiosen. Piękny czas. Młoda, piękna i już nie taka głupia. Z doświadczeniem i wiedzą jakąś. I figurą po dwójce dzieci naprawdę do pozazdroszczenia.

Kochana, kurze łapki mam. Zęby jakieś żółte i chyba przytyłam pół kilo. - jęczy znowu.

No i co? - pytam. - Śmiejesz się, złościsz, pracujesz twarzą. Najwyżej na kwasy idź albo botoks. Ale to za piętnaście lat jak coś.

No to co dobrego słychać? - pytam już bardziej mądrze, zadowolona z siebie jak nie wiem co.

Nic. Zosia nie chce się uczyć, a Tymek nie je w przedszkolu. - pada odpowiedź. 

A co u Krzyśka? - może jak o chłopa zapytam, to coś mi powie pozytywnego. I powiedziała, jak to zmęczony wraca po pracy, jej nie pomaga, na dzieci krzyczy, a w nocy jeszcze seksu chce. Masakra. Nie wiem czy śmiać się czy płakać. No cholera jasna!!!

Anka, a co dobrego się pytam?! - wrzeszczę już.

Nooo nic. - mówi zrezygnowana. Zaraz szlag mnie trafi. To zapraszam ją do siebie. 

Herbata z cytryną, kawa, wino czy drink? - kuszę.

Nie wiem. - odpowiada bez entuzjazmu. Po godzinie się doczłapała do mnie raptem dwa piętra w górę. Jak przez maszynkę przemielona. No kurde, dziewczyno ogarnij się! Co za naród. Bylibyśmy mistrzami świata jeśli marudzenie byłoby dyscypliną olimpijską. Nie da się inaczej. Trzeba ponarzekać. Cieszyć się nie wypada? Być zadowolonym z pracy, dzieci i męża też nie? Umartwiać się, w depresyjny nastrój wpadać - o tak!

Ja w totka nie wygrałam, nic nie brałam na poprawę nastroju, ale żeby tak ze mnie radość życia wyssało? Patrzę na siebie. Idealnie nie jest, ale nie aż tak źle. Patrzę też na Ankę. Zdrowa jest, ładna bardzo, dzieci fajne i zdrowe, małżeństwo może nieperfekcyjne, ale się dogadują, rodziców ma samodzielnych, pracuje, na urlop co roku wyjeżdża, raz w góry, raz do Grecji. Zależy od kasy. Co nie tak się pytam? I wymieniam jej, że powodów, by być tak nieszczęśliwą to na pewno nie ma. Gapi się na mnie jak na nienormalną. Wyjęłam winko. Białe półsłodkie, nalałam do moich ulubionych wielkich kielichów tak, że cała butelka w dwa weszła. I podjęłam się arcytrudnego zadania - uświadomić Ankę, że jest marudą pierwszej klasy. Malkontentką numer jeden! Jeszcze trochę, a deszcz jej będzie przeszkadzał, bo średnica kropel będzie nie taka jak sobie by jaśnie Pani życzyła, trawa będzie zbyt zielona, a kwiaty za mocno będą pachnieć. W d... się jej poprzewracało. Ot tyle!
Anka więc z każdym łykiem na szczęście zamiast się nakręcać na to, jaka jest biedna, zaczęła odpuszczać. 
Pogoda faktycznie paskudna, ale za chwilę przecież zieleń wybuchnie i będzie pięknie. 
W pracy jest szansa na premię. Szefa ma w porządku. Lubi to, co robi. 
Zosia ma średnią 4,5. Samych piątek mieć nie musi przecież, a Tymek w sumie ma to niejadkowanie za nią. 
Biegać może i zacznie, bo park faktycznie blisko.
Mąż też nie najgorszy, zapierdziela po 10-12 godzin, a że chłop zdrowy to seksu się domaga. Normalna rzecz, na boku przynajmniej nie szuka. 
No i jakie ładne wnioski wyciągnęła. Proszę bardzo. Można? Można!!!! Nawet bić jej nie musiałam;)
Poszła do łazienki. Wróciła w skowronkach, bo wlazła na wagę, a ta pokazała jej, że wcale nie przytyła. W lustrze się przejrzała (Anka, nie waga) i doszła do wniosku, że tak tragicznie nie jest, a nadmieniam, że kielich wychyliła do połowy tylko. Nie żebym picie alkoholu promowała, bo nie chodzi o to, żeby pić celem poprawy humoru. Rzadko się nam zdarza tak ładować akumulatory, ale pomysł mój tym razem okazał się być trafiony. 
Anka przyznała mi rację i kazała się następnym razem za włosy wytargać lub wodą chlusnąć w twarz jak będzie biadolić i widzieć problemy tam, gdzie ich nie ma. Kieliszka nie dopiła, bo nie jest zwyczajna tyle w siebie wlewać i uznała, że narzekać to ona postara się mniej. Zuch dziewczyna! Ja wina też nie dałam rady dopić, padłam po jej wyjściu zmęczona, ale zadowolona z mojej misji. O jeden malkontent mniej. Chociaż to!

PORTRET KOBIET SUKCESU

Image by Melissa Angela Flor from Pixabay

Portret Kobiet Sukcesu

Marlena

Czesała wszystko i wszystkich. Od zawsze. Ledwo chodziła, ale włosami czyimiś musiała się pobawić. Dziś ma 40 lat i nadal uśmiech dziecka, gdy kogoś ma czesać. Zupełnie jak gdyby dostała nową zabawkę. Drobna, niewysoka, zawsze w trampkach i nożyczkami w ręku. W zawodzie od lat dwudziestu właśnie podjęła męską decyzję. Wróć. Kobiecą decyzję, bo postanowiła iść na swoje. Zrezygnować z ciepłej posadki w czyimś salonie i zacząć pracować na siebie. Czemu teraz? Bo ma pewność, że klienci pójdą za nią w ogień. Niektórzy wierni od kilkunastu lat, z którymi zdążyła się zaprzyjaźnić. Zna ich dzieci, wie gdzie pracują, co robią, jakie mają problemy. Bo Marlena prócz nowej fryzury daje tej głowie też odpocząć albo przegadać problem. W sumie powinna brać dwa razy więcej za usługi, bo ma się fryzjera i psychoterapeutę w jednym. Nie było więc obaw, że jej nowy salon padnie. Wręcz przeciwnie. Zapisy ma już na kilka miesięcy naprzód. Gdyby chciała pracować w niedzielę to też by miała pełne obłożenie. Na taką renomę pracowała ciężko kilkanaście lat. Dziś spija śmietankę, ale nie zamierza spocząć na laurach. Nowy salon "Marlene" wymuskany jak pudełeczko za chwilę ruszy pełną parą. Duże lustra, wygodne fotele, pastelowe kolory, dobry sprzęt, ciepłe oświetlenie. Za chwilę wielkie otwarcie i Marlena już wie, że światło gasnąć będzie czasem późnym wieczorem, a ona sama będzie robić dobrze na głowie i w głowie:))

Hania

Ma piękne niebieskie oczy i blond loki. Króciutkie. Nosi kolorowe okulary. Ma przemiłą aparycję. Uwielbia wzorzyste ubrania, w ogóle jest barwna. Może dlatego nie wbiła się w ramy korporacji. Wytrwała trzy długie lata. Raz ją chwalono. Raz wyśmiewano. Ciągła sinusoida. Odeszła niemal z dnia na dzień, bez planu awaryjnego. Zarejestrowała się jako bezrobotna i zaczęła poważniej myśleć o tym, czy nie otworzyć swojego malutkiego biznesu. Była piekielnie utalentowana artystycznie. Lubiła kwiaty. Często tworzyła dla siebie i znajomych oryginalne kompozycje. Uwielbiała malować na szkle i wyrabiać różne formy z masy solnej. To była jej moc. Postawiła na talent. Napisała i złożyła wniosek o dofinansowanie. Przeszła szkolenia i po kilkunastu tygodniach dostała zielone światło. Mieszkając z córką w dwóch pokojach stwierdziła, że musi dać radę. Córka do szkoły, ona do roboty. Z namiętnością tworzyła piękne kompozycje kwiatowe. Ma szkle malowala krajobrazy, a spod jej palców z masy solnej wychodziły anioły, zwierzęta, kwiaty, krasnale i postacie z bajek. Facebook okazał się być oknem na świat. Najpierw nieśmiałe klientki i kilka polubień. Potem poczta pantoflowa i machina ruszyła. Hanka ma czasem tyle zamówień, że nie wie w co ręce włożyć. Córka pomaga. Klientela zadowolona. Można mówić już głośno o sukcesie. Hania woli po cichu i odpukuje w niemalowane (to jej szkło), by nie zapeszyć;)

Elwira

Jest wysoka i dość okrągła. Rumiane poliki, duży biust, donośny głos. Lubi się śmiać. Trudno jej nie zauważyć i nie usłyszeć. Niegdyś księgowa śmiertelnie znudzona biurkiem i cyferkami. Z swojego hobby postanowiła uczynić swój zawód. Zawsze lubiła słodycze. Katować się dietami nie zamierzała, bo i po co, skoro życie tak cudnie smakuje. Ciasta, ciasteczka, torty, babki, babeczki to świat, w jakim czuła się najlepiej i najpewniej. Liczyć umiała to policzyła sprawnie, kiedy i gdzie otworzyć coś swojego. Z biura rachunkowego odeszła. Wykorzystała oszczędności, uzyskała dofinansowanie. Mogła zaczynać. Nazwę już miała "Babeczka", bo i ona za fajną babeczkę uchodziła, a i wypieki miała wyśmienite.
Nowe osiedle. Tu wynajęła lokal. Przystosowała go. Przeszła pomyślnie wszystkie badania i kontrole. Młode mamy, opiekunki do dzieci, babcie potrzebowały miejsca na pyszną kawę i ciacho, ploteczki, i nawiązanie nowych znajomości. 
Elwira trafiła więc punkt. Przytulne wnętrze, domowe wypieki, ona sama charyzmatyczna z sercem na dłoni. To nim właśnie odbiła osiedle. Szybko.Takiej babce przecież "Babeczka" nie mogła się nie udać:)

OKRUSZKI

Image by Hans Braxmeier from Pixabay


Okruszki

Szczęście to okruszki, które leżą rozsypane na drodze każdego z nas. Niektóre są drobne, niemal niewidoczne. Trzeba się bardzo postarać, by je dostrzec. Inne są duże, wyraźne. Łatwo po nie sięgnąć. Każde dają radość mniejszą lub większą, krótszą albo dłuższą. Pytanie, czy je dostrzeżemy, weźmiemy i zrozumiemy, ile mogą nam dać?

Daria
Idzie śmiało przez życie. Szybkim i zdecydowanym krokiem. Nonszalancko odrzuca długie blond włosy. Jest pewna siebie, przebojowa, wygadana. Charyzmą nadrabia brak doświadczenia. Ciągle chce więcej, czerpie z życia garściami, bo nie wystarcza jej co ma. Jest ładna, może nie jak miss, ale na pewno zauważalna. Jest zdolna. Szybko się uczy, umie wykorzystać swoje mocne strony i ukryć słabe. Ma zgrabną sylwetkę. Nie ma co ukrywać. Aparycja pomaga w życiu. Ostatnio dostałaby mandat, bo, spiesząc się, przebiegła po pasach na czerwonym świetle. Uśmiechnęła się, powiedziała, że prosić się nie będzie, że się spieszy i wie, że źle zrobiła. Ale jest na bakier z czasem, a ulica była pusta. Prosi więc o pouczenie, a jak nie da rady to trudno. Mandat przyjmie. Rozbawiła młodego policjanta. Skończyło się na pouczeniu. 
Daria jest zdrowa. Nawet miesiączki nie ma bolesnej. Ostatnio chorowała w podstawówce. Na ospę. Od tej pory nic. Czasem katar. To wszystko. 
Ma grono przyjaciół. Jest lubiana. 
Ma pełną rodzinę. Mamę, tatę i brata. I psa na dodatek. 
Zdaje w tym roku maturę. Wie, co chce studiować. 
Żyje w dostatku. Co roku wakacje za granicą. 
Idzie więc przez życie szybko. Niektóre rzeczy zostały jej dane. Tak po prostu. Taki los. Akurat trafiła dobrze
Okruszki leżą wokół niej, ale ona ich nie dostrzega. Depcze po nich, kręci nosem. Niezadowolona. Nie te buty, nie taki nos, nie te oceny i wakacje ciągle w Grecji, a ona marzy o Tajlandii. Masakra!

Ala
Malutkie okruszki dostrzega od razu. Ala to zupełne przeciwieństwo Darii. Cieszy się ze słońca, letniego deszczu śpiewu ptaków, dnia bez bólu. 
Jest rok młodsza. Ma duże niebieskie oczy, grzywkę i włosy zawsze w kucyk. Ala nie idzie przez życie, lecz jeździ. Jeździ swoją strzałą. Tak nazywa wózek, na którym siedzi od zawsze. Choruje ma SMA II, rdzeniowy zanik mięśni. Z roku na rok coraz słabsza, ale walczy. Nie poddaje się. Opatulona gorsetem, który stabilizuje jej zmęczony i pogięty kręgosłup, na swojej drodze dostrzega wszystkie okruchy. Czasem sama je podnosi, czasem ktoś jej pomaga, bo z SMA II zdana jest na drugiego człowieka. Zawsze z uśmiechem, choć nie zawsze jej do śmiechu, bo wie że nigdy nie zatańczy, nie pobiegnie w maratonie, nie pójdzie nigdzie o własnych siłach. 
Jakie okruszki zbiera? Szczęściem dla niej jest każdy kolejny dzień, udana rehabilitacja, dobra ocena i spacer z przyjaciółką. Wspólne lody, robienie zdjęć i malowanie paznokci. Jest w tym naprawdę dobra. Być może będzie zawodową stylistyką paznokci. Na studia nie pójdzie. Dużo barier. Dosłownie, bo nie wszędzie da się wózkiem dojechać. Poza tym oceny też nie najlepsze, bo każdego popołudnia 3 godziny zabiera jej rehabilitacja. Jeśli odpuści to jej kondycja się pogorszy. Czasem idzie, w sumie to jedzie, nieprzygotowana do szkoły, bo bywa po rehabilitacji bardzo zmęczona albo zdołowana faktem, że to, co inni mają ot tak, ona musi sobie potem i łzami wywalczyć. I ta świadomość, że nie wszystko się uda jest czasem miażdżąca. Tego dnia faktycznie Ala nie zbiera już okruszków. Na szczęście potem nastaje nowy dzień. Humor jest lepszy. Może zrobi sobie nowy wzór na paznokciach, jaki właśnie wymyśliła. I ponownie z uśmiechem wyrusza w swoją podróż, zbierając to, czego może inni nie zauważą, a czego kupić się nie da.

Leokadia 
Ma prawie 90 wiosen. Twarz z siateczką zmarszczek, srebrne włosy, przenikliwe spojrzenie. Jest bardzo lotna i sprawna. Wie doskonale, co się dzieje na świecie. Czyta reportaże i biografie, rozwiązuje sudoku, obsługuje komórkę, umie surfować po necie. Cieszy się z każdego dnia. Ciągle mówi, że tak szczęśliwa jak teraz to nigdy nie była. Oby tylko na zdrowiu mocno nie podupaść. 
Ciężkie miała życie. Przeżyła wojnę jako dziecko. Wie doskonale co to chłód i głód. Po wojnie też łatwo nie było, bo ojciec walczył w AK. Za mąż wyszła z rozsądku, ponieważ ukochany był z bardzo wysokich sfer. Rodziny bały się mezaliansu. Więc Leokadia zamiast Wiktora poślubiła Zbyszka. Małżeństwo nie było udane. On pracował, ona chowała piątkę dzieci. Do kieliszka lubił zajrzeć, sąsiadki plotkowały, że po pracy chodzi do żony swojego brygadzisty. Bynajmniej nie na ploteczki. A Leokadia zbyt dumna puszczała to wszystko mimo uszu. 
Już prawie trzydzieści lat jest sama. Zbyszek zmarł na zawał. Na nią spadło utrzymanie rodziny. Była szwaczką, dała radę, choć czasem i po nocach szyła. Wszystkie jej dzieci maturę zrobiły, a Helenka i Janek studia pokończyli. 
Od jakichś dziesięciu lat Leokadia zaczęła zbierać okruszki. Cieszy się z każdej drobnostki. Dzieci odchowała, wnuki też. Ma emeryturę, dzieciaki o nią dbają. Żyje bez trosk. Niczego jej nie brakuje. Lubi iść do parku i obserwować zabiegane matki z telefonem w ręku. Cieszy ją deszcz, wiatr i to, że jest samodzielna, że ma co jeść i że jej dzieci nie są głodne. Każdy okruch daje szczęście. Miły listonosz, empatyczny lekarz, wesoła sąsiadka. Dobra herbatka, pyszna drożdżówka. Kwiaty w wazonie, elegancki obrus i kot sąsiadów, który czasem ją odwiedza skradając się na parapecie. Tych okruszków jest pełno i Leokadia mimo wieku wcale nie potrzebuje okularów, by je dostrzec. Bez względu na wiek wystarczy po prostu chęć, by je zauważyć.

KOMPLEMENT

  - Ładna sukienka. - No coś ty, stara. - Ślicznie dziś wyglądasz. - Nie przesadzaj. - Do twarzy ci w tych okularach. - E tam. Zwykłe oksy. ...