ZBYT


Obraz Alexandr Ivanov z Pixabay


Mówią, że jesteś zbyt gruba.
- No musisz schudnąć!
Albo za chuda.
- Trzeba Ci nabrać sadełka!
A może zbyt wrażliwa.
- Stań się suką!
Albo za wredna.
- Bądź damą do cholery!
Za dużo pracujesz.
- Nie żyj pracą!
Tylko siedzisz w domu i nic nie robisz.
- Zajmij się czymś!
Za dużo mówisz.
- Weź się zamknij!
No co milczysz?
- Powiedz coś wreszcie!
Jesteś zbyt pedantyczna.
- Odpuść w końcu!
Jezu, co za leń!
- Ty w ogóle umiesz coś robić porządnie?
Robisz makijaż.
- Po co się malujesz? Prawdziwa piękność nie musi.
Nie robisz make up'u.
- Tak chcesz do ludzi wyjść? Zrób coś z sobą!
Chodzisz na obcasach.
- Szpilki każdego dnia? Boże co za lalunia...
Masz sportowy styl ubierania.
- Tylko w spodniach chodzisz, byś jaką kieckę założyła.
Twoja twarz jest ekspresyjna.
- Nie marszcz czoła! Zmarszczek dostaniesz!
Nie wyrażasz emocji.
- A Ty co taka niemrawa. Focha masz?
Powiesz cos głośniej.
- I po co się czepiasz? Okres ci się zbliża?
Nie mówisz nic.
- Byś zareagowała jakoś, a nie taka obojętna jesteś.

A na dodatek słyszysz:
- A żona Marka to sama auto myje.
- A dziewczyna Tomka zarabia więcej od niego.
- A tamta dziewczyna z dołu, fajna nie?

Ile razu coś takiego słyszałaś? Że zbyt, za, nie w tą stronę, nie tak, inaczej.
Ile razy się wciskałaś w ramę, na którą nie miałaś ochoty?
A Ty jesteś każdy? Ona? Tamta?
Przyjrzyj się sobie.
Fajna jesteś, wiesz? Powiedz to ma głos. JESTEM FAJNA !!!!
I bądź sobą!
Marszcz czoło, jedz lody, biegaj w dresach albo szpilkach.
Rób makijaż do sprzątania, rzucaj mięsem jak jesteś zła albo zamknij się w pokoju, gdy masz na to ochotę.
Sama sobie wyznacz co jest zbyt i za.
Skup się na sobie.
Bądź egoistką!
Zrób sobie w końcu dobrze, cokolwiek to dla Ciebie znaczy.
Zacznij od małych spraw.
Krok po kroku.
I zapamiętaj to jesteś TY, nie zbyt ani za.
Po prostu Ty - wspaniała. Bardzo!
I bardzo dobrze. Tego się trzymaj. Jak komuś nie pasuje to jego problem. Niech żałuje, że nie widzi Cię tak wspaniałej, jaka jesteś. Jego strata. Widocznie jest zbyt ślepy/-a, by to dostrzec. No cóż, wtedy może być zbyt późno.
Wniosek jeden, to "zbyt" jest ZBYTECZNE.
"Zbyt" przeszkadza, mąci, psuje, rani.
Więc zbytnio się nim nie przejmuj. I rób swoje. Niezbyt często, ale zawsze!

Podaj ten post dalej.
I zostań na mojej stronie.
Warto.

GLADIATORKA




Image on Pixabay



Ursa musiała stoczyć wiele walk, by zasłużyć sobie na takie miano. I je stoczyła okupując to bólem, łzami i krwią. Tak naprawdę robi to wciąż. Nadal walczy i tak będzie już do końca jej dni, bo życie Ursy to ciągła arena, a los co chwila podtyka jej przeciwników. Groźnych, walecznych i bezwzględnych. Ona sama zaś dzielnie stawia im czoła, choć nie zawsze wygrywa. 

Gdyby żyła w starożytności należałaby do niewielkiej grupy gladiatorek, bo kobiet na arenach gladiatorskich nie było wiele. Nie zawsze mogły wystąpić. Wprowadzono nawet zakaz dla płci pięknej, a jeśli już tam stanęły jej przedstawicielki, było to nielegalne. 

Ursa o żadne pozwolenie nikogo się nie pytała ani nie prosiła. Walkę zaczęła sama. Nieuzbrojona, drobnej bardzo postury, urody nieprzeciętnej, o przenikliwym spojrzeniu piwnych oczu. Z zacięciem w ich wnętrzu, zaciśniętymi wargami i pięściami, choć w środku drżała ze strachu. Kompletna zbroja gladiatorka nie pasowałaby na kobietę z wagą młodziutkiej dziewczyny. Może w hełmie byłoby jej do twarzy z rozwianymi aż do pasa blond włosami. Może nawet by nie uniosła miecza, włóczni, kolczugi ani tarczy. Ale do walki szła dumnie, prosto, zdecydowanie. Bez żadnych wątpliwości. Bez nagolennic, sztyletu i skórzanego płaszcza. Nie była też specjalnie wyszkolona jak to działo się z prawdziwymi gladiatorami. Szła do walki nie dla rozrywki. To los z niej zadrwił. Dla niej nieważna była publiczność, która wzniesionym lub opuszczonym kciukiem decydowała o czymś być albo nie być. Ona sama musiała wybrać i wygrać. Jej walka toczyła się o życie. Życie jej samej i jej najbliższych. 

Walka pierwsza 

Pierwszą areną była prywatna klinika. Piękna, nowoczesna, w centrum miasta, tak inna od dostojnego i klasycznego Koloseum. To tu Ursa zaczęła toczyć pierwsze boje. Robiła badania, chodziła na konsultacje, zmieniła tryb życia i dietę stosując się do wskazówek wybitnego profesora. Chciała tylko zostać matką. Tylko i aż. Pragnęła doświadczyć tego, co było wpisane w jej naturę. Podążała za instynktem. Los jednak wykpił to marzenie. Potraktował jak barbarzyńcę i bez żadnych pytań wystawił na arenę, by przypadkowa publiczność obserwowała jak się miota, pada i podnosi walcząc o utraconą kobiecość. Z areny schodziła cała, pokłuta, słaba i poraniona. Czasem mdlała, ale zawsze do kliniki wracała dumnie, uparcie wierząc w wygraną. W końcu po wielu małych i bolesnych bojach los wskazał kciuk ku górze. Miała żyć i Ursa, i mała istota, o którą tak walczyła. 

Walka druga 

W starożytności kobiety walczyły do pierwszej krwi. Ursy walka zaczęła się dopiero, gdy ta krew się pojawiła. Wtedy to wzorem gladiatorów obiecała, że nie będzie się w tym boju oszczędzać. Znów przypadkowa publiczność tym razem zgromadzona na arenie szpitalnej, kiedy w kałuży krwi wieziono ją na patologię ciąży. Los skierował kciuk w dół. Ona cudem przeżyła, ale dziecko straciła, a sama miała walczyć o siebie przez wiele tygodni. 

Walka trzecia 

Ponownie klinika. Zamiast włóczni, tarcz, mieczy i sztyletów, strzykawki, wzierniki, szpatułki, igły, nożyczki, wenflony. Zamiast hełmu i nagolennic, niebieska włókninowa sukienka do połowy ud. Areną łóżko, publiką personel szpitalny, który wspiera Ursę w walce. Codziennie pokazuje jej kciuk podniesiony do góry, zagrzewa do boju przez dziewięć długich miesięcy, a ona stacza każdego dnia mniejsze lub większe bitwy o utrzymanie ciąży. I w każdy kolejny wygrany tydzień triumfuje, choć po drodze przytrafiają się i krew, i łzy. I strach, że ponownie przegra. 

Zwycięstwo odnosi pewnego ranka o wschodzie słońca, gdy w końcu zmęczona do granic możliwości trzyma w ramionach małą, bezbronną istotkę. Ociera pot z czoła i już wie, że na kolejnej arenie, gdziekolwiek ona będzie, będzie dalej dzielnie walczyć o siebie, i małą aż do utraty tchu. 

Walka czwarta 

Ursa klęczy. Z jej piersi wydobywa się wycie. Nieludzki wręcz skowyt. Gdyby żyła w starożytności taka poza oznaczałaby poddanie się losowi i gotowość na śmierć. Ursa cierpi tak bardzo, że chciałaby zniknąć i żeby ktoś ukrócił to cierpienie wbijając jej sztylet w serce, które już i tak rozpada się na milion kawałków. 

Grudki ziemi ściska w pięściach. Twarz mokra od łez, pasma włosów przylegają do twarzy. Płacz rozmywa makijaż tworząc czarne smugi na polikach niczym barwy wojenne. Ursa z trudem nabiera powietrza. Boli ją całe ciało, choć krwi tym razem dookoła nie ma. Boli tak jakby ktoś jej przebił serce na wskroś albo wyrwał je brutalnie z jej wątłej piersi. Areną jest cmentarz tak dobrze jej znany. Publika stojąca niczym czarna masa milczy przerażona tym, co widzi i słyszy. Jej krzykiem, rozpaczą i nagłą śmiercią niewinnego dziecka. Nie skanduje, nie zagrzewa do walki. Przygląda się Ursie gładzącej białą malutką trumienkę i powtarzającej imię córki. Nie podnosi ani nie opuszcza kciuków. Przedstawienie się kończy, gdy publika powoli odchodzi w ciszy, a Ursa zostaje sama. Na wpół przytomną podnosi ją z ziemi jej mężczyzna, wiedząc, że to tak naprawdę początek kolejnej walki. 

Walka piąta 

Słaba, zdruzgotana, nie poddaje się nadal. Ponownie sama dumnie wkracza na znaną już sobie arenę. W klinice publiczność znów dopinguje. Gdy Ursa pada na kolana, ta ją podnosi, skandując zagrzewające do walki hasła. Gladiatorka wstaje więc sama lub z pomocą. Ponownie poddaje się badaniom. Egzystencję dostosowuje do walki, byleby wygrać. Po drodze zalicza kilka upadków, ale dzielnie walczy z losem nie zgadzając się na jego wyroki. Pół roku trwa to widowisko. Kończy się spektakularnym zwycięstwem i łzami, tym razem ze szczęścia. 

Walka szósta 

Ursa przez jakiś czas nie walczy. Skupia się na swoim triumfie, który rozwija się w jej łonie od kilku miesięcy. W końcu przez moment odczuwa wszechobecny spokój. Arena wzywa ją w nocy. Od razu polała się krew. W oczy ponownie zajrzał strach, ale tym razem większy, bo już wiadomo jaką może przybrać postać. Ursa zaciska pięści. Choć słaba jest gotowa do boju o tę małą cząstkę siebie tak starannie wypielęgnowaną. Nie może trzymać jej w ramionach. Pocięta nie jest w stanie do niej nawet wstać ani jej nakarmić. Powoli zbiera siły, które odtąd będą jej potrzebne. Dziecko jest słabe, bardzo chore. Ma małe szanse na przeżycie. Zwykłe choroby, które przechodzi zdrowy noworodek są dla małej bardzo groźne. A źle wykształcona wątroba cały czas stawia jej życie na szali. 

Walka siódma 

Ursa wciąż jest na arenie. Każdego dnia i każdej nocy. Toczy bój o życie swojego skarbu, który pojawił się na świecie zbyt wcześnie. Gdy płuca odmawiają posłuszeństwa, maszyny wyrywają małą z objęć śmierci. Dziewczynka nieświadomie na arenie walczy razem z matką. Podłączona do miliona rurek, odżywiana przez sondę, co i rusz wkładana do inkubatora. Gdy stan się pogarsza, Ursa decyduje się nie tylko oddać córce krew, ale i część swojej wątroby. Gdyby trzeba by było bez wahania oddałaby i serce. Przecież prawdziwy gladiator winien nie oszczędzać się w walce. Ursa więc się nie oszczędza. Walczy o każdy samodzielny oddech małej, odruch ssania. Walczy wspólnie z nią i o nią nie zważając na trudy, ból i blizny. Publika skanduje i zagrzewa ją do boju. Kciuki uniesione ku górze. Mała Wiktoria występuje z Ursą na tej arenie długie miesiące. Jest wiele momentów osłabienia. Czasem Ursa jest bardzo zmęczona, szczególnie, gdy zwycięstwo jest w zasięgu ręki, a zwykła infekcja znów ciągnie Wiktorię na drugą stronę. Nigdy nie traci jednak nadziei. Znika z areny na chwilę, by dumnie pojawić się na niej ponownie. 

Walka ósma, dziewiąta itd. 

Całe dotychczasowe życie Ursy to pasmo bojów, bitew i walk mniejszych i większych. Areny się zmieniają. Szpital, przychodnia, SOR, Centrum Wczesnego Wspomagania Rozwoju, gabinet okulistyczny, hepatologiczny, sala terapii. Każdy dzień przynosi nowe wyzwania. Najpierw, by opuścić szpital i do niego nie wracać. By jeść normalnie, a nie przez sondę. By wypróżniać się jak inne dzieci. By unosić główkę, wodzić wzrokiem za przedmiotem, reagować na bodźce, nie spinać mięśni i niwelować tiki. By zacząć siadać, potem raczkować i postawić pierwszy krok. By umieć wyartykułować pierwsze sylaby i wyrazy. By nabrać odporności na choroby. Ursa poświęca się całkowicie. Każdego dnia jest z Wiktorią u innego specjalisty, na innej terapii i zajęciach. Nie pracuje. Swój dzień podporządkowuje rytmowi dnia córki i jej potrzebom. O sobie samej przypomina sobie kilka miesięcy temu. Korzystając z pomocy najbliższych idzie biegać do lasu. Tu wypaca stres, złe emocje i smutek. Choć zmęczona wraca naładowania energią na kolejny dzień walki o normalność Wiktorii. 

Ursa jest współczesną gladiatorką, ale równie dobrze mogłaby przenieść się do starożytności i tam toczyć boje. Ma z tamtym wojowniczkami mnóstwo wspólnego, różnią je jedynie broń i strój. Cała reszta mimo tak odległych czasoprzestrzeni jest taka sama. Ursa walczy o życie swoje i dziecka dla rozrywki losu, który bawi się jej kosztem i wystawia ją na próbę. Ale jak na prawdziwą gladiatorkę przystało nie oszczędza sił, walczy śmiało i dumnie, raz po raz upadając na kolana, ale wciąż idąc do zwycięstwo. 

DRZWI

image by pixabay


Chcę już zamknąć te drzwi. Drzwi do naszego niegdyś świata. To Ty je przecież pchnąłeś, zdecydowanym ruchem, a ja, choć przerażona tym, co właśnie zrobiłeś, ich nie zamknęłam. Uchyliłam je, co więcej, potem otworzyłam na oścież.

Dziś chcę je zamknąć. Albo nie. Przecież mogę je zawsze otworzyć. Chcę je zamurować. Zalać betonem. Rozłączyć kabelki w dzwonku i domofonie, żebyś nie mógł do mnie dzwonić. Usunąć Twój numer i mojego maila. Zapomnieć. Nie myśleć. Wykasować całą pamięć. Nacisnąć delete. I żyć życiem przed Tobą. I wierzyć, że było ono niezłe. Przecież uśmiechałam się, bywałam radosna. Nie tak permanentnie szczęśliwa, gdy byłeś obok. Ty nic nie musiałeś robić. Wystarczyło, że oddychałeś tym samym powietrzem co ja.

Dziś oddycham nadal, uśmiecham się, bywam radosna. Permanentnie szczęśliwa nie jestem.

Podchodzę do drzwi. Ciebie już tam nie ma. Rozmyłeś się. Jest tylko moje wyobrażenie o Tobie. To było tylko snem, mrzonką. Byłam przecież miłostką na moment, bólem głowy, przez który każdy musi przejść. Nie tą wielką miłością, o której mówi się na łożu śmierci. Zamuruję więc te drzwi, przez które niegdyś tak ochoczo wchodziłeś. Wyrwę kabelki, zmienię numer, skasuję maile. Zniknę. Betonem odgrodzę się od kiedyś. Wyrzucę wszystkie klucze. Byłam przecież chwilą, przygodą, problemem. Bądź spokojny. Chwila minęła, przygoda się skończyła, problem się rozwiązał. Nie ma mnie. Przecież nigdy mnie nie było...

JESTEM NAUCZYCIELEM...

Obraz Pexels z Pixabay


Jestem nauczycielem, tym samym który rok temu miał czelność strajkować i wyciągnąć rękę po więcej.

Jestem nauczycielem, który ma wakacje, kiedy Ty musisz pracować. Co za darmozjad, nie?

Jestem nauczycielem, który czasem wychodzi ze szkoły o 12.30 i ma już cały dzień dla siebie, bo przecież na pewno nie robi już nic.

Jestem nauczycielem, który uwziął się na Twoje dziecko i na pewno celowo postawił mu jedynkę.

Jestem nauczycielem, który będąc na kwarantannie, nudząc się zapewne śmiertelnie, postanowił  uprzykrzyć Ci życie i co i rusz zadaje Twojemu dziecku jakieś zadania. Co za bezczelność! Mało tego, ma śmiałość Ciebie jeszcze w to angażować. To już bezczelność do kwadratu!

Jestem nauczycielem, który przecież nic nie robi, wyśle kilka zadań i leży na kwarantannie brzuchem do góry podczas gdy Ty wypruwasz sobie żyły.

Jestem nauczycielem...tak mnie widzisz prawda? A próbowałeś spojrzeć na mnie z innej strony? Zajmę Ci chwilę i pokażę Ci bycie nauczycielem z mojej perspektywy. I nie będę narzekać jaka to jestem biedna, ojojoj. Ten tekst to nie licytacja kto ma gorzej. Porzuciłam pracę w korpo, bo po prostu lubię uczyć. Co więcej, jestem w tym dobra. Nawet bardzo. Mam kilka sukcesów na swoim koncie i uczniów, na których życie wpłynęłam na tyle, że wybrali te same studia co ja i do dnia dzisiejszego wysyłają życzenia z okazji moich imienin.

Jestem nauczycielem, który przed rokiem wyraził swoje niezadowolenie. Jestem wykształcona, kształtuję młodego człowieka, spędzam z nim czas, uczę go, chcąc nie chcąc wychowuję. Jestem psychologiem, pedagogiem, mediatorem, wychowawcą, opiekunem, pielęgniarką w jednym. Dlaczego nie mogę cieszyć się Twoim szacunkiem i dostawać za moją pracę godziwej zapłaty?

Jestem nauczycielem i owszem mam wakacje, ale kiedy Ty myślisz, że w czerwcowy piątek wychodzę z pracy na osiem tygodni to się grubo mylisz. Pracuję nad dokumentacją, siedzę na radach lub w komisjach rekrutacyjnych. Jestem pod telefonem, a w sierpniu przygotowuję egzaminy poprawkowe, jestem członkiem komisji maturalnych, przygotowuję salę, tworzę kolejne dokumenty i szkolę się, by jak najlepiej opiekować się Twoim dzieckiem.

Jestem nauczycielem, który czasem, jeśli plan pozwoli, szybciej kończy lekcje. Wtedy ma czas, by przygotować kolejne materiały, sprawdzić zeszyty, wypracowania, ćwiczenia, testy, kartkówki, opracować tematy na lekcję wychowawczą i sporządzić obowiązkową dokumentację. Szybsze wychodzenie z pracy odrabiam na radach i wywiadówkach, siedząc w szkole do późnego wieczora.

Jestem nauczycielem, który uczy kilkadziesiąt dzieci. Może i ponad setkę. Pamiętam ich imiona, charakter pisma, znam ich problemy o których Ty jako rodzic czasem nie masz pojęcia. I nie mam zwyczaju na nikogo się uwziąć. Zastanów się dlaczego Twoje dziecko tak mówi? Może się boi Twojej reakcji albo broni, bo po prostu czegoś nie rozumie? Może podczas lekcji rozrabiało i wstyd mu się do tego przyznać? A może Tobie tak najłatwiej rozwiązać problem zrzucając odpowiedzialność na mnie? Mam pod swoimi skrzydłami całą klasę, około trzydziestu wspaniałych dzieciaków, których muszę czegoś nauczyć, podczas gdy one rozmawiają, są zadumane, może głodne lub zmęczone. Albo zmartwione, bo właśnie bierzecie rozwód.

Jestem nauczycielem, który tak samo jak i Ty przebywa w domu na kwarantannie. Ma rodzinę, obowiązki służbowe i swoje problemy. Nikt nie zapytał to, czy ma odpowiedni sprzęt, dostęp do Internetu i kwalifikacje do prowadzenia zdalnych zajęć. Przecież nauczyciel ma to umieć, już, natychmiast. Pierwsze dwa tygodnie kwarantanny instalowałam programy (często płatne), ściągałam multibooki, brałam udział w wielu webinarach, szkoleniach online i konferencjach z dyrekcją, by zapewnić Twojemu dziecku jak najlepszą jakość nauczania biorąc pod uwagę Twoje, a nie moje ograniczenia. Mam jeden laptop, którym dzielę się z dzieckiem i każdego dnia się modlę, by nie padł po dwunastu godzinach pracy. Moje koleżanki mieszkające na wsi dopłacają do szybszego Internetu. Inne mają małe dzieci i nie uciekają na zwolnienie lekarskie lub opiekę, choć tak byłoby najłatwiej. Są odpowiedzialne i chcą nadal uczyć Twoje dziecko samemu się tego ucząc. Ja zdalnie przygotowuję do egzaminu ósmoklasisty niemal pięćdziesięcioro uczniów. Sprawdzam ich prace pisemne, wysyłam testy i martwię nie mniej niż oni. Sam zapis maili od moich podopiecznych lub ich rodziców (tylko z klas ósmych) zajmuje mi około dwóch godzin. Nie każdy ma Worda, dostaję więc pracę w pdf, rtc lub po prostu zdjęcia. Na nieedytowalnych plikach nie naniosę poprawek. Piszę je w innym dokumencie, co przy takiej ilości uczniów zajmuje ogrom czasu. A mam przecież jeszcze inne, młodsze klasy, których za nic w świecie nie chcę traktować z mniejszym zaangażowaniem.
Pracuję więc sporo. Więcej niż dotychczas. Może jak i Ty.

Jestem nauczycielem i mamą, i z własną pociechą też odrabiam lekcje. Obserwuję jak się rozwija, myśli, łączy fakty, głowi nad rozwiązaniem.

Jestem nauczycielem i być może Twoją sąsiadką. Nie musisz wypisywać na forach, że oto widziałeś mnie w sklepie, do którego poszłam, o litości, z własnym dzieckiem (które boi sie zostać samo w domu). Uszanuj moją prywatność! Czemu nie piszesz o innych, na przykład biegających namiętnie wbrew zaleceniom? Nie życzę sobie, byś komentował moje zachowanie, jeśli nie narusza ono w rażący sposób norm etycznych, których ja jako urzędznik państwowy  szczególnie muszę przestrzegać. O ile mi wiadomo, wyjście do osiedlowego sklepu (bo tylko do takich od ponad miesiąca chodzę, najrzadziej jak się da) do takich czynów nie należy.

Jestem nauczycielem i żoną. Mam życie osobiste i swoje problemy, podobnie jak Ty. Uczę, bo to moja praca. Takie mam obowiązki. I jako rodzic też pracuję ze swoim dzieckiem. I widzę ile rzeczy muszę robić z nim sama, a czym do tej pory zajmowała się szkoła, wyręczając nas - rodziców w wielu aspektach. To szkoła zapewniała edukację, zabawę, rozrywkę, wspomaganie i terapię. I opiekę często od świtu do późnego popołudnia. Wiem, że czujesz się sfrustrowany. Może nawet już sobie nie radzisz w tej nowej rzeczywistości. Pamiętaj nauczyciel to też człowiek, często rodzic i doskonale wie, z czym zmagasz się każdego dnia. Nie jestem workiem treningowym, w który możesz walić bez opamiętania tylko po to, by sobie ulżyć. Zanim więc wystosujesz do mnie maila pełnego złości strasząc dyrekcją, kuratorium czy ministrem edukacji, weź głęboki oddech, odłóż rękawice i przeczytaj ten tekst, a potem spójrz na swoje dziecko. Oboje chcemy jego dobra, Ty je kochasz, ja je uczę. Ja wykonuję moją pracę, w której Ty też możesz odnieść sukces, pomagając mi albo chociaż nie przeszkadzając i nie grożąc. Spójrz w lustro, zastanów się jak Ty możesz wpomóc swoje dziecko w tym przejściowym okresie, gdy mnie przy nim nie ma. I spróbuj docenić moją pracę, jeśli nie tą, którą wykonuję obecnie to chociaż tą sprzed kwarantanny, do której przecież kiedyś wrócimy. I nie narzekaj na obowiązek spędzania czasu z własnym dzieckiem. Przecież to nie kara! To Twoja latorośl. Kwarantannę potraktuj  jako kolejne doświadczenie. I nie zapomnij, że po drugiej stronie ekranu też jest człowiek.

PŁÓTNO

Obraz Engin_Akyurt z Pixabay

Była jak płótno. Delikatna, zwiewna, blada i cienka. Można było na niej namalować wszystko. Przyjmowała całą sobą każdą barwę, lekki ruch pędzla czy mocne jego chlapnięcie. Pierwsze kolory kładł na nią delikatnie. To były pastele, pełne miłości, a jego dłoń ostrożnie dotykała jej powierzchni. Stworzył niesamowity obraz. Płótno nabrało kolorów. Było piękne i takie...nudne. Malarz zmienił więc paletę. Barwy były mocne, ciemne, intensywne. Płótno już nie było mdłe. Intrygowało, przyciągało wzrok, budziło niepokój. Krzyczało kolorami, a on machał pędzlem na oślep. Liczyły się jego emocje. Po pewnym czasie płótno nasycone kolorami do cna nie przyjmowało więcej barw. On szalał. Ono było niewzruszone. Znudził się więc, zostawił je samo w wielkim pokoju, gdzie przez okno wpadały promienie słońca. To one każdego dnia je głaskały. Ścierały nadmiar koloru. I gdy malarz wszedł do pokoju ponownie ujrzał płótno, które wcześniej tak potraktował. Ono jednak było kompletnie inne. Nieco wyblakłe, ale paradoksalnie piękniejsze, mieniące się jakby nowymi kolorami. Malarz wziął pędzel, chciał coś poprawić, domalować, ale ono pozostało tak twarde, że znów nie przyjęło żadnej barwy. On mógł to płótno albo wyrzucić albo podziwiać. Musiał je pozostawić takim, jakim jest. Jeszcze nie wie, co zrobi. A ono zastygłe od barw, jakie na nie nałożył, opatulone słońcem, będzie zachwycać, ale tylko tych, którzy będą umieli dostrzec jego piękno i głębię.

KOBIETA W SUKNI

Image on Pixabay


Był jej nieznany. Niemal bezimienny, a jednak nieśmiało zaczęła z nim rozmowę. Flirt? Absolutnie. Rozmowę - ucztę, w której mogła powoli przeżuwać każde jego słowo, delektujac się jego znaczeniem. Niesamowite, że po drugiej stronie był ktoś, kto tak smakowicie swoimi spostrzeżeniami przyprawiał tę rozmowę. 

Spijał jej wcześniejsze słowa, jakby chciał się nasycić nimi na potem. A przecież nie zrobiła nic nadzwyczajnego. Była ponoć malarką. Malarką, której pędzlem były słowa. To nimi malowała otaczający ją świat. A że ten był barwny, a jej paleta dość bogata, tworzyła podobno niezłe pejzaże. Pejzaże, którymi on chciał się raczyć. Pejzaże, w których szkicowała kobiecość i męskość, miłość, i nienawiść, radość, i rozpacz, strach i odwagę. Malowała życie, wiernie odzwierciedlając jego wszelkie odcienie, które on - ten nieznajomy chciał chłonąć całym sobą. 

"Życie to szkielet, który ja ubieram w historię" - odpowiedziała, gdy zapytał co ją inspiruje. A potem pojawiło się pytanie, które lekko ją rozbawiło.

"A Pani szkielet? Ubrany jest w? Dajmy na to suknię wieczorową czy dżinsy?".

Cóż za pytanie - pomyślała. "Oczywiście, że w suknię wieczorową pod którą są dżinsy" - odparła lekko. Tak siebie widziała. To było takie jasne, że kryła w sobie w sobie i dziewczynę i kobietę, beztroskę i powagę, smutek i uśmiech, biel i czerń, a między nimi całą paletę szarości. Chyba jak każda kobieta, prawda?

Zachwyciła go tym stwierdzeniem. Prostą, szczerą odpowiedzią. Zwykła konwersacja otworzyła go tak szeroko, ze chciał opowiedzieć jej całe swoje życie. W kilka minut przekroczyła mury, za jakimi on się skrywał przez lata. I nie wiadomo, czy przeskoczyła przez nie w tych dżinsach, zapewne wytartych i dziurawych. Czy może uniosła lekko rąbek owej sukni wieczorowej delikatnie krocząc naprzód. 

Weszła w jego życie. Od razu do największego pokoju pełnego emocji, tych bardziej i mniej ułożonych. Gromadzonych latami, dorzucanych od czasu do czasu w poczuciu, że nikt ich oglądać nie będzie chciał. A ona je dostrzegła. Od niechcenia, tak zwyczajnie. Stojąc w tych dżinsach lub w tej sukni bacznie rozglądając się wokół. Nic nie mówiąc. Chłonąc, patrząc. Niemal namacalnie odczuwa każdą emocję, uśmiech i łzę tam uronioną. Już trzyma pędzel w dłoni, za chwilę zacznie malować kolejny pejzaż. Szkic już w głowie ma. Resztę domaluje on, opowiadając jej, co czuje. A ona milcząc będzie tworzyć obraz nieznajomego i jego rozmówczyni w sukni wieczorowej, spod której wystają trampki i dżinsy...

BABCINE DZIWACTWA


Image on Pixabay


Zawsze śmiali się z Babci, że gdy kończy się jej mąka to od razu biegnie kupić kolejny kilogram. A gdy niedomaga, to poleca innym, by to zrobili. W jej domu nigdy nie brakuje też masła, ryżu, cukru i chleba. Zawsze ma czajnik pełen wody, czego oni nie mogli zrozumieć. Po co lać, skoro woda w kranie jest? Nikt przecież nie ukradnie. Po co trzymać zapasy, jeśli w sklepach półki się uginają? Oj ta Babcia, ma te swoje dziwactwa. I jeszcze żyje tak skromnie, a mogłaby przecież lepiej. Dzieci by jej kupiły lepsze meble, sofę czy telewizor. Ale Babcia nie chce. Starczy jej to, co ma. Oni tego nie rozumieją. Dziwna ta Babcia. 

Aż pewnego dnia zamknęli sklepy i galerie, w których to często toczyło się ich życie. Wyjście na zewnątrz stanowiło nie lada zagrożenie. Ich czajniki z wodą były puste, a w lodówce światło zajmowało najwięcej miejsca. Wtedy to zrozumieli te babcine dziwactwa.

Babcia przeżyła wojnę. 
Pamięta wycie syren, pospieszne pakowanie dobytku i puste ulice za czasów okupacji. 
Pamięta głód, wydzielane porcje i smak ryżu z cukrem, jaki mama czasem cudem zdobyty jej gotowała. Aj, niebo w gębie!
Pamięta jakie to było szczęście, gdy nałapali deszczówki i mogli się umyć tak porządnie po kilku dniach niemycia. 
Oj, pamięta to doskonale i choć od wojny minęło tyle lat to Babcia każdego dnia gotowa jest na jej ewentualny wybuch. 

Zaraza jest jej niestraszna, choć wybuchła tak nagle. Jak wojna. Babcia zapasy ma, wodę też, w tym wieku za dużo to na dwór nie wychodzi, więc w sumie różnicy dużej nie widzi. Tyle że na cmentarz do męża pojechać nie może. 

Powiedziała mi ostatnio, że dawno na jej ulicy nie było tak cicho. Że czasem myśli, że to znów okupacja i że znów ma dziewięć lat. Rozgląda się dokoła. Są samochody, w pokoju telewizor, a na kredensie na haftowanym obrusie nawet telefon komórkowy. Ze ściany spogląda na nią sumiasty przodek. To jednak obecne czasy, a babcia ma dziewięćdziesiąt lat. To chyba jedyne różnice. Jak za okupacji  - ciągle powtarza. A ja nie myślę już, że Babcia jest dziwna. Teraz ją rozumiem. Tak dobrze wiem o co jej w końcu chodzi. Niczego nie można być w życiu pewnym. Jeszcze wczoraj mogłam jeździć na nartach we włoskich Alpach, dziś cieszę się, że tam się nie wybrałam. W szafce mam dwa kilogramy mąki, ryż, cukier i chleb. I zawsze czajnik pełen wody. My dziś mamy kwarantannę. Nie okupację. Zwał jak zwał. Skutek wyjścia z domu ten sam. Ryzykowne to przedsięwzięcie, które kosztować może życie. Dlatego grzecznie zostaję w domu, a z "dziwactwami" babci bardzo się zaprzyjaźniłam.

Podoba Ci się mój post?
Udostępnij go!
Obserwuj moją stronę Poli Ann
Zasługuje na Ciebie:)
image on Pixabay

KOMPLEMENT

  - Ładna sukienka. - No coś ty, stara. - Ślicznie dziś wyglądasz. - Nie przesadzaj. - Do twarzy ci w tych okularach. - E tam. Zwykłe oksy. ...