PIĄTY BIEG


Image on Pixabay 


Uświadamiam sobie, że ciągle jadę na piątym biegu. Silnik na pełnych obrotach. Codziennie. Ruszam konkretnie. Z kopyta, z dwójki od razu, bo na pewno będę spóźniona. Pędzę. Przestałam zauważać wschody słońca, zroszoną trawę czy kształty chmur nade mną. Istnieje tylko czas, którego nie widzę, ale ciągle czuję jak przecieka mi przez palce. Jadę ze słuchawką w uchu, włączonym radiem, zawsze na bieżąco i z kubkiem termicznym u boku. Makijażu na światłach na szczęście nie robię. Jakoś tego nie opanowałam.
Ledwo zauważam zmiany pór roku. Musi lać konkretnie albo śnieżyć, żebym sobie uświadomiła, że oto nastały zmiany w przyrodzie.
Za to doskonale jestem zorientowana w tym, co się dzieje na drodze. Każdego dnia wbijajam się w ten wyścig, żuję gumę, przygryzam sobie z nerwów wargi, bo jakiś łoś zajechał mi drogę. Zamiast się uśmiechnąć, jak to ponoć pięknie potrafię, obtrąbiam gada (bo przecież straciłam w pośpiechu szacunek do bliźniego) i wciskam gaz do dechy. O tak, z triumfem muszę tę świnię niekulturalną (sic!) wyprzedzić. A co, w miejskiej dżungli wygrywa silniejszy!
Pędzę więc na piątym biegu, najszybciej, już, teraz, zaraz, bo czas nagli. Dziecku daję buziaka, całując tak naprawdę powietrze i ruszam dalej. Na najwyższych obrotach. W pędzie tankuję. Byle jak i szybko. W biegu jem i piję. Nie pamiętam już, co to znaczy celebrować posiłek. Pogawędki ucinam krótkie, bo przecież muszę lecieć, a zegarek odlicza sekundy tak głośno jakby ktoś walił mi młotem pneumatycznym nad głową. W wiecznym niedoczasie, zdyszana, rozkojarzona i poddenerwowana na tym cholernym piątym biegu marząc, by mieć jeszcze szósty albo, i turbodopalacze, i żeby doba miała ze trzydzieści godzin. Czuję się chomik w kołowrotku. Pędzę i za cholerę nie wiem po co. Co musi się stać, bym zwolniła?

Kilka razy zahamowałam. Ostro, z piskiem opon. 
Wtedy zatrzymałam się i ja, i cały świat. Zabrakło mi tchu, ale za to doskonale pamiętam, że świeciło słońce, powietrze pachniało latem, a za oknem kukały kukułki. Usłyszałam wyrok, wszystko się zawaliło, ale obiecałam sobie, że jak wygram to będę chłonąć świat całą sobą. Nie dotrzymałam słowa. Wygrałam. Oddałam się refleksji na chwilę. Spełniłam dwa marzenia i znów wrzuciłam drugi bieg. Tak na starcie.

Kolejny raz zaliczyłam ostre hamowanie, gdy zdrowie mojego dziecka było zagrożone. Wtedy, biegnąc mu na ratunek nie byłam w stanie zawiązać sznurówek. Tak mi ręce drżały. Leciałam na oślep i znów pamiętam czym pachniało powietrze, jaki kolor miały moje szorty i że słońce właśnie kładło się spać. Potem, gdy burza już ustała, leżałam z moją latoroślą na kanapie i bezceremonialnie przepuszczałam czas przez palce, oglądając z dzieckiem bajki. Wtedy to smakowałam racuchy z jabłkami. Tak naprawdę. Pamiętam dokładnie ich smak. I cukru pudru rozpuszczającego się na języku. I śmiech nasz pamiętam, kiedy to Scooby Doo znów wpadł w tarapaty.

Co musi się wydarzyć, bym znowu się, zatrzymała, rozejrzała dookoła, nasyciła oko? Musi być to korek, wypadek, przymus? Sama z siebie nie mogę? Świat się zawali? Obtrąbią mnie? Wyśmieją? Pewnie nie. A nawet jeśli to co? Sama wrzuciłam piąty bieg. Sama gonię. Lecę na oślep. Nie obiecam dziś, że jutro się zatrzymam. Że nie pójdę do pracy i rzucę wszystko w diabły, by medytować w Bieszczadach. Może po prostu zatrzymam się na chwilę. Jutro na dwie. Pojutrze na trzy i spróbuję przyjrzeć się sobie i światu. Zaobserwuję chmury, posłucham ptaków, rozejrzę się dookoła. Małymi krokami da radę chłonąć to, co zawsze mijam w biegu. A do łosia na drodze po prostu się uśmiechnę. Przecież mam ładny uśmiech. 


Komentarze

Popularne posty